Plakat Festiwalu Mozartowskiego, autor: Jan Młodożeniec; WOK, materiały promocyjne

felietony

Gra o czas Warszawskiej Opery Kameralnej

Maciupeńki gmach WOK-u schowany za kościołem ewangelickim przy Al. Solidarności – na co dzień tak bardzo niepozorny – w tym roku niezwykle mocno zaznaczył się na kulturalnej mapie Warszawy. Groźba zamknięcia Opery, spowodowana ostrymi cięciami budżetowymi Urzędu Marszałkowskiego zmobilizowała do zajęcia szańców obronnych nie tylko samych muzyków i melomanów, ale i wielu Warszawiaków, których dopiero medialny szum wokół WOK doprowadził do odkrycia muzycznych skarbów, które od wielu lat znajdowały się w jej murach.

Zorganizowana 26. maja Noc Mozarta przyciągnęła setki widzów, którzy, aby usłyszeć najsłynniejsze arie z oper Salzburczyka, stali w kolejkach sięgających prawie Pl. Bankowego. Ta świetna inicjatywa miała przede wszystkim przypomnieć publiczności o ogromnym bogactwie repertuaru mozartowskiego, prezentowanego co roku na scenie WOK, ale była także swojego rodzaju brzytwą, której chwyta się tonący – wolontariusze zebrali bowiem tej nocy setki podpisów pod petycją o wpisanie Warszawskiej Opery Kameralnej na listę narodowych instytucji kultury.

Petycja ta oczywiście nie miała szans powodzenia, ponieważ tytuł narodowej instytucji kultury ma charakter elitarny, a jego uzyskanie obwarowane jest szczegółowymi przepisami. Mimo to, nagłośnienie sprawy miało również swoje dobre strony: zachęceni niecodziennym klimatem małej sceny na Muranowie widzowie licznie przybyli na tegoroczny Festiwal Mozartowski, którego inauguracja odbyła się 15. czerwca.

Pierwszy wieczór XXII Festiwalu Mozartowskiego miał znaczenie niemal symboliczne. Publiczność przybyła na jedną z najwspanialszych oper w dziejach muzyki – Czarodziejski flet – powitała Stefana Sutkowskiego długimi owacjami na stojąco, nie pozwalając mu dojść do słowa. Kiedy w końcu zaległa cisza, Dyrektor, nie kryjąc wzruszenia, wygłosił swoją słynną kwestię Festiwal Mozartowski uważam za otwarty.

Otwarta pozostaje też kwestia co dalej stanie się z Warszawską Operą Kameralną. Czy pozostanie ostoją muzycznego konserwatyzmu, czy też znajdzie się ktoś, kto zechce żeglować tym statkiem po bardziej awangardowych wodach? Być może Operze przydałaby się ożywcza bryza nowych pomysłów, pozwalająca obrać kurs ku bardziej zróżnicowanej (młodszej?) publiczności? Być może nowe inscenizacje przyciągnęłyby nowych widzów?

A jednak tym, co zawsze decydowało o unikalnym charakterze WOK, był szczególny upływ czasu, jakiego można było doświadczyć w jej murach. Podczas gdy inne teatry podążają za błyskawicznie zmieniającą się rzeczywistością, dostosowując swoje inscenizacje do aktualnych problemów, z którymi boryka się świat, w Operze Kameralnej można od tej gonitwy odpocząć. Tutaj czas nie płynie linearnie – tutaj cyklicznie powtarzają się rytuały, które – niemal jak religijne święta – pozwalają odczuć, że świat stoi jednak na solidnych fundamentach i niezależnie od wojen, ataków terrorystycznych i romansów polityków z celebrytkami, muzyka ma swój własny, ponadczasowy przekaz.

Wizyta w WOK-u sama w sobie jest jak podróż w czasie: minuty do rozpoczęcia spektaklu odmierza staroświecki ręczny dzwonek, nad sceną nie wyświetla się elektroniczne tłumaczenie libretta, a w przerwie eleganckie panie z obsługi częstują kawą w porcelanowych filiżankach. Wiadomo też dokładnie, gdzie na widowni zasiadają stali bywalcy, których nie brakuje na żadnym spektaklu czy koncercie. Opery Mozarta wykonywane są w kostiumach stylizowanych na stroje z epoki, które nie zmieniają się od lat (Andrzej Klimczak w słynnym kostiumie Papagena trafił nawet na okładkę przewodnika Piotra Kamińskiego Tysiąc i jedna opera).

Polskie sceny przyzwyczaiły nas do ciągłego bycia zaskakiwanym, dziś w teatrze wręcz oczekujemy szoku i skandalu. Jesteśmy znacznie bardziej zadowoleni, kiedy możemy skrytykować reżysera za nadinterpretację i obrazoburstwo, niż kiedy niechcący nawiąże on do już istniejącego kanonu. Tymczasem inscenizacje WOK nie aspirują do skandalu. Mimo iż do jej repertuaru należą nie tylko dzieła Mozarta, ale też szereg współczesnych utworów, spośród których część została napisana na zamówienie Opery (jak np. nagrodzony ostatnio we Francji Polieukt Zygmunta Krauzego). Tutaj na pierwszym planie jest zawsze muzyka, która sama w sobie stanowi o aktualności przedstawienia. Aktualność bowiem, może wynikać z uniwersalności, ponadczasowości. Ponadczasowość wystawianych tu oper jest właściwie pozaczasowością, która pozwala na chwilę wytchnienia od tego, co jest tak paląco współczesne.

Dlaczego więc nie pozostawić Warszawskiej Opery Kameralnej takiej, jaką chce ją odwiedzać grupa melomanów szukających spokoju i stałości? Powtarzalność nie jest błędem w sztuce, jeśli choć na chwilę spróbuje się myśleć o muzyce, o operze, jak o wciąż odnawiającym się organizmie, którego krótkie życie cieszy za każdym razem tak samo. W przypadku Festiwalu Mozartowskiego okres “kwitnienia” przypada na letnie wieczory między 15 czerwca a 26 lipca. Nie pozwólmy więc zginąć temu rzadkiemu gatunkowi. Nie zapominajmy, że muzyka należy do innego porządku czasu – czasu, który nigdy całkiem nie ginie, a tylko odradza się w nowych okolicznościach, wśród nowych słuchaczy.

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć