Iggy Pop, wikipedia.com

felietony

Iggy Pop. Londyn – Nowy Jork – Berlin Zachodni

#walciesie #jestemwolny – to tak na szybko, dla mediów społecznościowych, żeby zabiegani ludzie drugiej dekady XXI w. mogli natychmiast wyrobić sobie pogląd na bohatera dzisiejszego felietonu…

A jest nim Iggy Pop – facet, którego nazywa się ojcem chrzestnym punk rocka, ze świeżo wydaną 6 września 18. solową płytą Free, już okrzykniętą przez wiele muzycznych mediów mianem wydarzenia roku.

Niech te niecałe 34 minuty będą powodem do przybliżenia sylwetki wiecznego buntownika, którego Passenger, z drugiego solowego albumu, jest jednym z najczęściej wykonywanych kowerów na świecie (najbardziej popularne to dzieła takich twórców i zespołów jak m.in. Siouxsie and the Banshees, Michael Hutchence, Die Toten Hosen a w Polsce Kult, Pidżama Porno i Big Cyc).

James Newell Osterberg Jr., bo tak brzmi jego prawdziwe nazwisko, urodził się 21 kwietnia 1947 r. w amerykańskim Muskegon (stan Michigan). W jego żyłach płynie mieszanka angielskiej, irlandzkiej, duńskiej i norweskiej krwi obficie dopełniona alkoholem i narkotykami (chociaż w ostatnich latach te proporcje zdecydowanie zmieniają się na bardziej zgodne z naturalnymi). Dosyć szybko poczuł, że życie muzyka może stać się jego drogą na następne lata. Na początku wcale nie pchał się przed mikrofon i zaczynał jako perkusista, grając w lokalnych zespołach z nurtu bluesa, co doprowadziło go do porzucenia studiów i przeniesienia się do Chicago w celu zgłębiania tajników gatunku. Prawdopodobnie właśnie tam pojawiła się idea, która w 1967 r. zaowocowała założeniem zespołu The Psychedelic Stooges, grajcego wybuchową mieszankę bluesa, alternatywy w stylu The Doors (których Pop jest fanem) i rodzącego się nowego nurtu, którego przedstawicielem był zespół MC5, uznawany za prekursora punk rocka (chociaż to określenie nie było jeszcze przez lata stosowane). To wtedy James ostatecznie stał się „Iggy Popem”, a muzyka dostała kopa, który za około dekadę wywoła rewolucję kulturalną, społeczną i obyczajową.

Pod skróconą nazwą, The Stooges, zaczęli szokować publiczność, zarówno muzyką, która była uznawana przez krytyków za prymitywną, prostacką i chamską, jak i dzikimi koncertami ze szkłem na scenie służącym do samookaleczania, obnażaniem się, a także skokami wprost w zgromadzonych słuchaczy (stage diving, który teraz jest normą na koncertach rockowych i metalowych). Coś takiego nie mogło przejść niezauważone w okresie wzmacniającego się ruchu hippisów, łagodniejszych dźwięków i piosenek o miłości, życia w zgodzie z naturą i tego wszystkiego, co charakteryzowało tzw. lato miłości… Aczkolwiek koncerty Hendrixa potrafiły także wprawiać w zdumienie kolorowe, lekko otępiałe narkotykami motyle, dzieci-kwiaty, co doskonale widać na zapisie koncertu podczas International Monterey Pop Festival w 1967 r.

Dwa pierwsze albumy The Stoogies przez ogół słuchaczy i krytyków, prawdopodobnie nieprzygotowanych na takie zjawisko, zostały przyjęte bez entuzjazmu. Zespół został wyrzucony z wytwórni za coraz trudniejszą współpracę i nieobliczalne zachowanie spowodowane silnym uzależnieniem od heroiny. I, w zasadzie, tutaj mogło się wszystko skończyć, ale szokującym wokalistą ze Stanów zainteresował się David Bowie, którego androgyniczne alter ego – Ziggy Stardust, wprawiało w nie mniejsze zdziwienie i dysonans poznawczy… Tak, z ówczesnym Londynem, do którego zawitał Iggy (a wkrótce po nim spora część kapeli), mógł równać się chyba tylko brudny, przeżarty narkotykami Nowy Jork. To stamtąd pochodził, również zaproszony przez Bowiego, Lou Reed, będący liderem Velvet Underground, zespołu kojarzonego z eksplorowania w tekstach tematyki prostytucji, uzależnień, nieobyczajnego zachowania i wynaturzeń seksualnych. No i czyż z takiej mieszanki nie mogły wyłonić się kolejne dziwne, szokujące, trudne, ale też kanoniczne dla rocka albumy? Ależ oczywiście, a sam Bowie z perspektywy czasu okazał się zarówno niezwykle płodnym muzykiem, jak i obdarzonym dużym wyczuciem producentem płyt, mentorem, wsparciem, a także postacią świata mody i stylu oraz inspiracją dla innych artystów (wystarczy wspomnieć zespół Warsaw, który jako Joy Division stał się ikoną nurtu postrock i zimnej fali).

Wróćmy jednak do naszego bohatera… Działania The Stoogies okazały się komercyjną porażką. Wydana w 1973 r. Raw Power i towarzyszące pojawieniu się płyty koncerty potwierdziły, że ten skład nie zawojuje scen. Co ciekawe, album sygnowany był jako Iggy & The Stoogies, co mogło już wskazywać, że centralną postacią jest Pop. Zespół ostatecznie rozpadł się, nic nie zwiastowało na to, że popadający w coraz głębsze uzależnienie muzycy kiedykolwiek ponownie się zbiorą (zwłaszcza że niedługo później zmarł jeden z założycieli grupy – Dave Alexander). Wprawdzie w 1975 r. gitarzysta James Williamson pracował jako producent solowych utworów Popa (z czego powstała płyta Kill City sygnowana jako Iggy Pop & James Williamson), ale dopiero w 2003 r., na kolejne 11 lat, The Stoogies (później też jako Iggy & The Stoogies) ponownie zaczęli funkcjonować jako zespół, zostawiając po sobie kolejne dwie płyty – The Weirdness i Ready to Die. Ostateczne zakończenie działalności nastąpiło w 2016 r., gdy Iggy i James Williamson pozostali ostatnimi żywymi muzykami z oryginalnego składu.

Ale cofnijmy się ponownie do lat 70…. Bowie pewnie nie byłby sobą, gdyby, widząc potencjał Popa, nie wykorzystał szansy. Namówił muzyka na odwyk i zebranie sił do dalszej współpracy – tym razem na własny rachunek w duecie artystyczno-producenckim. Żeby Iggy ponownie poczuł się pewnie na scenie, zaprosił go na trasę Station to Station, a współpraca obu muzyków okazała bardzo owocna. Zresztą nowy etap w karierze Popa miał od teraz charakteryzować się profesjonalną obsługą przy nadchodzących albumach, trasach koncertowych i zapleczem organizacyjnym. Bowie, pomimo swojego wizerunku niezależnego artysty, dużej swobody twórczej i nieskrępowania konwenansami, już wtedy funkcjonował jako zawodowy muzyk związany z dużą wytwórnią (RCA, która stała się także wydawcą pierwszych płyt Popa), ale także jako aktor i kreator nowych trendów modowych i stylistycznych.

W międzyczasie do duetu miast Londyn-Nowy Jork doszło kolejne, tak samo brudne, narkotyczne i wypełnione artystycznym fermentem – Berlin Zachodni, który w ciągu lat stał się mekką artystów związanych z różnymi przejawami sztuki (często szokującej, niepoprawnej politycznie i obyczajowo, charakteryzującej się podziemnym sznytem, jak i tworzącej nowe zjawiska na scenie i poza nią). To właśnie to miejsce zainspirowało Lou Reeda do napisania materiału na album Berlin (1973), Nicka Cave’a do nagrania jednej z pierwszych płyt w dorobku The Bad Seeds, to tu powstały industrialny zespół Einstürzende Neubauten, elektroniczny Tangerine Dream, a w późniejszym czasie to tu rozwinęła się scena techno i doszło do kilku historycznych koncertów.

I znowu, wiedziony swoim instynktem Bowie, pojawił się tam, gdzie działo się dużo nowego i świeżego. Zabrał ze sobą Popa i wyprodukował w 1977 r. jego dwie pierwsze solowe płyty – Idiot i Lust For Life. Na pierwszej pojawił się m.in. ich wspólnie napisany utwór China Girl (Bowie nagrał go ponownie na potrzeby albumu Let’s Dance w 1983 r.), ale to ta druga przyniosła utwór-ikonę – The Passenger, a także Tonight (to kolejno strona B i A tego samego singla). Ten drugi utwór Bowie nagrał na płycie pod tym samym tytułem w 1984 r. (w duecie z Tiną Turner), powtórzony na albumie Tina Live In Europe (1988). Zresztą nie ograniczał się tylko do roli twórcy i producenta, na płycie słychać jego wokal i wykonywane przez niego partie instrumentalne – Iggy  zrewanżował się wokalnie partiami wspomagającymi na albumie Low, który Bowie nagrał w 1977 r.

Trzecią płytą wydaną w RCA był album koncertowy (tu także Bowie pojawia się jako akompaniator), z której Pop nie był zadowolony i wkrótce rozwiązał kontrakt (tłumaczył, że nagranie powstało tylko dla wypełnienia zapisów umowy). Również następna płyta – New Values (1979) i kolejna Soldier (1980) nie potrafiły przebić się, aby osiągnąć sukces. Nie da się ukryć, że to dzięki wcześniejszej współpracy, lata 80. były dla artysty finansowo znośnie. Iggy dostawał dobre tantiemy z m.in. za utwory, które Bowie ponownie nagrywał na swoich albumach (wspomniane wcześniej China Girl, Tonight, a także Neighborhood Threat i Don’t Look Down). Dodatkowo dochodził gościnny udział Popa (m.in. Dancing with the Big Boys na albumie Tonight). Trochę pieniędzy przyniosła także autobiografia I Need More. Generalnie kariera Popa mocno wyhamowała i znowu konieczna była przerwa na wyjście z narkotykowego ciągu. Dopiero w połowie dekady płyta Popa pierwszy raz od 1977 r. odniosła sukces – mowa tu o Blah-Blah-Blah (1986), z której pochodzi utwór Real Wild Child (Wild One). Znowu nieoceniona okazała się przyjazna dłoń Bowiego, ale warta odnotowania jest także współpraca z Lou Reedem w kreskówce Rock & Rule (utwór Pain & Suffering) i Ryuichi Sakamoto (album NeoGeo z 1987 r., gdzie Pop zastąpiony jest przez robota (wideo do utworu Risky). Możliwe, że to właśnie Bowie namówił Popa do zainteresowania się światem filmu i pobierania lekcji aktorstwa – przez następne lata Iggy brał zarówno udział w nagrywaniu muzyki do filmów, jak i podkładał głos. Potwierdzeniem sensowności wyboru tego kierunku był ponowny wielki sukces utworu Lust for Life użytego na potrzeby filmu Trainspotting z 1996 r.). Całą następną dekadę naznaczyły różne przejawy aktywności artystycznej (4 albumy, gościnny udział na płytach innych artystów, poboczne role filmowe i serialowe).

Dużym zwrotem w karierze Popa było ponowne zejście się The Stoogies, co wymogło granie większej ilości koncertów, a także przygotowanie materiału na kolejne albumy. Dzięki temu w pierwszej dekadzie lat dwutysięcznych Iggy znowu mocno zaznaczył swoją obecność w muzycznym światku. Ciągle z gołym torsem i w obcisłych dżinsach wcale nie wyglądał na swoje lata, a scenicznej charyzmy i energii mógłby pozazdrościć mu niejeden młodszy kolega po fachu. Dopiero bolesny wypadek w trakcie jednego z koncertów w 2010 r. doprowadził do decyzji, że nie będzie już brał udziału w skokach ze sceny. Odważna i zaskakująca decyzja, Panie James, jak na gościa, którego rówieśnicy powoli zbierają dokumenty emerytalne i zaczynają peregrynację po zusach, kasach chorych i mniej lub bardziej wyspecjalizowanych gabinetach lekarskich…

Tak naprawdę dopiero śmierć perkusisty Scotta Ashetona i saksofonisty Steve’a Mackaya uświadomiły Popowi, że czas nieubłaganie płynia, a bezkompromisowa postawa, duży zapas sił witalnych i całkiem dobry stan zdrowia nie zatrzymają czasu. To chyba wtedy Iggy, zwątpił w sens dalszego czynnego funkcjonowania jako muzyk. Nie widział już powodu do dalszego biegania i skakania po scenach. Na szczęście ten stan trwał zaledwie kilka miesięcy i już w połowie 2015 r. muzyk powrócił do czynnego koncertowania pod własnym pseudonimem.

Dosyć zaskakującym posunięciem było nagranie płyty Post Pop Depression (2016) we współpracy z Joshem Homme, liderem Queens Of The Stone Age i stosunkowo szybkie wydanie albumu koncertowego z trasy promocyjnej. O ile każde płytowe wydawnictwo The Stoogies cieszyło się średnim zainteresowaniem i słabymi ocenami krytyków (dotyczy to całego okresu działania zespołu), tak część jego solowych dokonań została dobrze przyjęta. Album doczekał się nominacji do Grammy Award w kategorii Najlepszego Albumu Alternatywnego i przegrał z… ostatnim (jak się okazało później) albumem… Davida Bowiego – Blackstar. Jakby powiedział Ryszard Ochódzki, bohater MisiaStanisława Barei: „z tobą przegrać to, jak wygrać”… Pomimo współpracy z jednym z najbardziej rozpoznawalnych przedstawicieli nurtu stoner rock, płyta sygnowana przez Popa nie idzie w tę stronę, a przynajmniej nie w oczywiste klimaty Kyuss czy wcześniejszych nagrań QOTSA.

A jak na tym tle wypada nowy album? To absolutne przeciwieństwo tego wszystkiego, czego można byłoby się spodziewać! To niezwykle spokojna, wręcz intymna płyta. Nie ma tutaj ostrych gitar, krzyku i okazji do skakania. Iggy, po raz kolejny, pokazał, że wszelkie oczekiwania krytyków czy publiczności, próby szufladkowania jego muzyki i wciskania w jeden kanon nie mają sensu. I właśnie to wydaje się esencją buntu i bycia punkiem. Nie trzeba krzyczeć, nie trzeba być agresywnym i głośnym, żeby być buntownikiem. W wieku 72 lat Iggy, po prostu, nagrywa płytę, jaką chce. A że chciał akurat taką… Po kilku odsłuchaniach można dojść do wniosku, że to bardzo dobry materiał na ścieżkę dźwiękową do filmu. Niektóre utwory są wypełnione recytacją, niektóre samą muzyką. Oczywiście absolutnym numerem jeden jest James Bond, który może stać się jednym z mocnych punktów przyszłych koncertów, ale to tutaj wyjątek. Muzycznie płyta nawiązuje do klimatu Post Pop Depression, a także Blah-Blah-Blah (za sprawą podkładów syntezatorowych) czy twórczości z początków kariery Popa (powtarzane frazy tekstu Dirty Sanchez jak w okresie pierwszych albumów). A wracając do klimatu filmowego: jeśli dobrze się wsłuchać, można przenieść się w okres początku lat 90. i usłyszeć… echa ścieżki dźwiękowej Michała Lorenca do Psów Władysława Pasikowskiego – te same powolne motywy, długie dźwięki trąbki w pogłosie. Dlatego nowego Popa dobrze jest słuchać w cichy, spokojny wieczór albo ciepłe popołudnie – bez  pośpiechu, przy herbacie, kawie czy małym-czymś-innym.

Czy Iggy Pop stał się spokojnym, statecznym starszym panem? Chyba nie. Pomimo deklaracji, że kończy z twardymi narkotykami, pomimo zaangażowania w ruch uświadamiania szkodliwości twardych używek wśród artystów, Iggy pozostaje sobą. Podobnie jak Lemmy z Motorhead czy Ozzy Osbourne, artysta na stałe wpisał się w panteon buntowników rocka – nie żadnych gwiazdek wymyślonych przez sztab jajogłowych z wytwórni płytowych, ubranych przez stylistów i pchniętych przed kamery MTV. Jego życie to naprawdę krew, pot i łzy, to balansowanie na krawędzi i wybory pomiędzy wygodną egzystencją ikony z pełnym portfelem a życiem artysty, który swoją niezależność i artystyczne poszukiwania ceni wyżej niż zaproszenia na czerwone dywany, rauty, miałkie wywiady i skrojone pod gusta piosenki do radia. A jeśli ktoś będzie chciał próbować nacisków? Niech sobie wybierze jeden albo, najlepiej, wszystkie tagi z początku tego felietonu – Iggy na bank się nimi posłuży więc po co dać się zaskoczyć?

Dofinansowano ze środków Funduszu Popierania Twórczości Stowarzyszenia Artystów ZAiKS

 

 Jedyne takie studia podyplomowe! Rekrutacja trwa: https://www.muzykawmediach.pl/


SPIS TREŚCI:

 

WYWIADY

Paulina Książek – Paweł Passini: Robię teatr dla nielicznych…

Dorota Relidzyńska – Natalia Kozłowska: Pomysły na akcję sceniczną biorę z muzyki 

 

FELIETON

Andrzej Skórzyński – Iggy Pop. Londyn – Nowy Jork – Berlin Zachodni

Hubert Gasza – Requiem dla zrecyklingowanej Ziemi

 

RECENZJE

Agnieszka Cieślak – Szalona odsłona Metropolis w Teatrze Wielkim

Joanna Kwapień – Przegląd SURVIVAL – Utajone. Relacja z wybranych prac dźwiękowych

 

PUBLIKACJE

Krzysztof K. Bździel – Spotify czy Neo-Muzak? Serwisy strumieniowe jako dziedzictwo Muzaka 

Krzysztof K. Bździel – Korporacja Muzak i jej produkt

 

EDUKATORNIA

Joanna Kwapień – Dźwięki zakazane, dźwięki buntu – polska radiofonia w pejzażu dźwiękowym lat 1939-1944

Anna Wyżga – Muzyczna kartka z podróży – o twórczych inspiracjach podróżniczych 

 

KOSMOPOLITA

Marianna Oklejak – Marianna Oklejak rysuje operę: Farnace, król Pontu w obrazkach

Ewelina Grygier – Wiedeń – miasto muzyki

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć