Anna Maria Jopek, Festiwal Gwiazd w Gdańsku / źródło: Wikipedia

recenzje

Minione, dawne, zabawne. Nowa płyta Anny Marii Jopek

To szczególne uczucie – po raz pierwszy siadać do recenzowania płyty ulubionego artysty, którego słuchało się od dwudziestu lat głównie sercem. Tym trudniejsze zadanie, bo ciężko o dystans potrzebny do oceny. Nie będzie to więc recenzja w klasycznym rozumieniu. Będzie trochę laurka, trochę spóźnione wyznanie miłości.

Minione jest płytą Anny Marii Jopek, na którą czekałam podskórnie od dawna. Artystkę w Polsce albo się kocha, albo nienawidzi, a kupiła ona moje serce już w 1997, kiedy po przedziwnym, jeśli chodzi o wybory artystyczne, występie na Konkursie Eurowizji wytwórnia Izabelin namówiła ją na nagranie „pełnometrażowej” płyty Ale jestem. Miłe piosenki wpadły w ucho skutecznie, ale szybko się okazało, że Anna Maria Jopek to nie będzie druga Edyta Bartosiewicz czy Anita Lipnicka (królowe list przebojów AD ’97).

W dwadzieścia lat od tego debiutu Anna Maria Jopek jest artystką zupełnie innej wagi niż wymienione wokalistki, artystką pełną i spełnioną (czego dowodem chociażby ziszczone  ostatnio marzenie życia, by wystąpić u boku Stinga). Minione to, jak dla mnie, symbol tego spełnienia, gdyż od koncepcji płyty wychodząc, a na kształcie poszczególnych utworów kończąc, jest dowodem samoświadomości artystycznej i podsumowaniem dotychczasowych wyborów estetycznych.

Anna Maria Jopek kilka razy przynajmniej dokonywała w swojej karierze skrętów stylistycznych: od mainstreamowej debiutanckiej płyty przez nagły skok w jazz przy kolejnym albumie – trochę ten skok podlany był chyba zawartym wówczas dopiero małżeństwem z Marcinem Kydryńskim – po wejście na ścieżkę współpracy z muzykami o randze światowej (po raz pierwszy przy Upojeniu nagranym wespół z Patem Methenym). To, co działo się w twórczości AMJ od płyty Id, czasami nie do końca do mnie przemawiało. Wcześniejszą konsekwencję obsadową (jeśli chodzi o skład zespołu) i stylistyczną zastąpiły projekty z różnymi artystami światowej marki, reprezentującymi tak odległe niekiedy stylistyki, jak rejony geograficzne (wymieniając choćby Mino Cinelu czy Makoto Ozone). Cały czas towarzyszył też Annie Marii Jopek, dyktowany, jak można podejrzewać, „genem Mazowsza”, trop tradycyjny, co widać na wielu przykładach opracowań repertuaru ludowego (Dwa serduszka cztery oczy, Cyraneczka itp.). Pojawiały się w ostatnich latach wydawnictwa multimedialne, multisensoryczne – albumy-kombajny łączące płyty CD, DVD, kompilacje, opracowania opracowań, albumy fotograficzne, single itp. I teraz, gdy trudno było oczekiwać jeszcze bardziej nowatorskiej formy, Anna Maria Jopek robi jak gdyby kilka kroków wstecz. Bo to w końcu Minione.

Podoba mi się spójność pomysłu na tę płytę. Wybór padł na repertuar popularny przedwojennej Polski. Sięgnięcie po dawne tanga i bolera pisane przez artystów polskiego i żydowskiego pochodzenia tłumaczą też wybór do realizacji tej płyty pianisty pochodzącego z odmiennego kręgu kulturowego – Kubańczyka Gonzalo Rubalcaby. Multikulturowość realizuje się tu na wielu poziomach: w repertuarze, w składzie zespołu, w odwołaniach stylistycznych. I choć kubański artysta, mający na swym koncie nagrody Grammy i doświadczenia występów u boku takich gwiazd, jak Chick Corea czy Al Di Meola, niekoniecznie znać musiał Mieczysława Fogga albo Władysława Falkowskiego, to hasła „tango” i „bolero” nie były mu niczym obcym. Zaletą jest też to, że Rubalcaba, jak i cały zespół, nie goni pierwowzorów (Anny Marii Jopek zresztą nigdy nie pociągały covery i ślepa wierność oryginałom). Taneczne wzory nie są kontynuowane, czasami zmieniają akcenty i rytmy, przechodząc mniej w tanga i bolera, a więcej w salsy i bossa novy. Minione jest więc konsekwentnie oryginalne, choć repertuarowo wtórne. Decyzje w sprawie niewierności pierwowzorom realizuje więc też na muzycznym poziomie tytuł całego albumu. Pokoik na Hożej albo Twe usta kłamią w swym wyjściowym kształcie są przecież już dawno minione, przebrzmiałe, zapomniane wręcz.

Bałam się, widząc w spisie utworów trzy szlagiery międzywojnia, które przerabiało i opracowywało już wielu artystów. Tym bardziej, że piosenki Mieczysława Fogga przechodziły w ostatnich latach wiele operacji liftingujących, w większości przypadków bez powodzenia. Dlatego też decyzja o wyborze Miasteczka Bełz, Rebeki i Tej ostatniej niedzieli wydawała mi się w pierwszej chwili samobójcza. Szczęśliwie jednak utwory w tym opracowaniu bronią się, dowodząc, że choć minione, szlagiery znane i lubiane wciąż mają w sobie nie do końca wyczerpany potencjał. Źródło nie wyschło – na kolejnym poziomie udowadnia ta płyta.

Albumowi złożonemu z dziesięciu utworów towarzyszy DVD z czterema klipami. Ale ja wolę fonię bez wizji. Jak zatapiać się w minionym, to już bez multimediów. Ta część wydawnictwa może dla mnie nie istnieć, ale rozumiem, że dla wielu audio-wizja stanie się filtrem, przez który możliwsze będzie spojrzenie na miniony świat z perspektywy współczesności. Pisał kiedyś Jerzy Waldorff: Wszystko to bardzo mnie interesuje, ale nie może mnie wzruszać, bo wzruszać mnie może tylko to, co mnie samego naprawdę wzrusza. Zatem to, co widać, bardzo mnie interesuje, ale mnie nie wzrusza. Zaś szlagiery międzywojnia, które śpiewa Anna Maria Jopek, a przygrywa jej Gonzalo Rubalcaba, szalenie mnie wzruszają.

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć