Plakat konferencji Elementi

felietony

Na konferencję marsz!

Na muzycznej mapie Polski zakorzeniły się już na dobre różnego rodzaju festiwale czy cykle koncertów prezentujące słuchaczom porcje dobrej muzyki. Coraz częściej jednak towarzyszą im wydarzenia, w których nie dźwięk, a słowo mówione odgrywa główną rolę: konferencje, sympozja, wykłady, konwersatoria, spotkania z kompozytorami czy muzykologami. Nie o nich jednak tutaj, lecz o wydarzeniach, podczas których zaczyna się rozmowa i wymiana myśli o muzyce ludzi młodych, którzy w przyszłości być może tworzyć będą krajobraz kulturalny naszego kraju – konferencjach studenckich. 

W polskich ośrodkach muzyczno-teoretycznych podobne wydarzenia zaczęły pojawiać się już w 2006 roku (Gdańsk), obecnie jest to kilka cyklicznych studenckich konferencji naukowych o ustalonym zakresie tematycznym[1]. W tym roku akademickim przyszło mi odwiedzić, ucha nadstawić i wchłonąć tylko niektóre: IV Ogólnopolską Studencką Konferencję Naukową „Neofonia” w Poznaniu (30.11-01.12.2015), Ogólnopolską Studencko-Doktorancką Konferencję Naukową „Elementi 4. Artykulacje” w Krakowie (4-5.03.2016) oraz 3. Międzynarodową Studencką Konferencję Naukową „Wieloznaczność dźwięku” we Wrocławiu (21-22.04.2016). Czas to mile spędzony, bo pozwiedzać urocze zakamarki pięknych miast można, a i od życia studenckiego chwilkę odpocząć. Na refleksje czas przychodzi później. Czy w ogóle warto uczestniczyć w takich konferencjach? Co oferują nam, słuchaczom? Z jakimi, świadomie czy nieświadomie, borykają się problemami?
Chyba najbardziej oczywistym problemem jest poziom referatów: zdarzają się arcyciekawe, nawet odkrywcze, przygotowane rzetelnie i z pasją – ale niestety i w drugą stronę: teksty kulawe, nielogiczne, w których odnosi się wrażenie, że samego referenta średnio interesuje to, co napisał. Problem ten jest złożony. Organizatorzy wprawdzie zastrzegają sobie prawo do przyjęcia lub odrzucenia zgłoszenia na podstawie abstraktu, w rzeczywistości jednak z niego nie korzystają – albo mają związane ręce małą liczbą zgłoszeń, albo, w przypadku ich nadmiaru, nie chcą zawczasu niewłaściwie ocenić i odebrać szansy wygłoszenia referatu. Selekcja jednak jest konieczna, jej brak może doprowadzić do sytuacji z Wrocławia: pomysł podzielenia konferencji i stworzenia dwóch równoległych sesji w osobnych salach okazał się niewypałem i z powodu niskiej frekwencji trzeba było szybko się z niego wycofać. Ale za niedostatki w poziomie referatów nie można obwiniać wyłącznie organizatorów – odpowiedzialność spada głównie na prelegentów. I tutaj sprawa się komplikuje, bo owszem, można powiedzieć, że brak talentu, umiejętności, wiedzy, doświadczenia. Być może w niektórych przypadkach motywatorem są bardziej punkty do stypendium niż potrzeba samorozwoju – ale czy można krytykować młodych ludzi za chęć, choćby nawet nieudolnego zrobienia czegoś ponad program nauczania? Może zamiast tego należałoby ich nauczyć, w jaki sposób przygotować dobry referat, jak go poprawnie wygłosić? Dotykamy tu kolejnej kwestii – sposobu prezentacji tekstu. Dlaczego niektórych prelegentów słucha się z zainteresowaniem, inni zaś nużą nas lub męczą? Nawet ciekawy pod względem treści referat można zabić poprzez częste jąkanie się czy mówienie niewyraźnie, przez monotonię intonacji, brak modulacji głosu, utykanie na „yyy”, „eem”. Tylko niewielka część ludzi ma wrodzony talent oratorski, co nie znaczy, że nie można się nauczyć dobrze przemawiać. Problem tym bardziej palący, że większość prelegentów to przyszli teoretycy muzyki lub muzykolodzy, przed którymi stoi kariera naukowa lub pedagogiczna. Kto zatem powinien dbać o piękno własnych wypowiedzi, jeśli nie oni. I kto będzie uczył tej dbałości o język ojczysty przyszłe pokolenia muzyków. Sami prelegenci być może też nie zdają sobie z tego sprawy, a niewielu jest na tyle pracowitych, żeby nadrabiać te braki we własnym zakresie. Ale znowu – który z tych młodych uczestników konferencji przeszedł kiedyś przez kurs dykcji lub retoryki? Wydaje się, że niektóre uczelnie nie dostrzegają problemu, który w przyszłości może odbić się czkawką, gdy przyjdzie zatrudnić młodą, ambitną, ale nieumiejącą przemawiać kadrę.

Wróćmy jednak do konferencji, tym razem rzucając bardziej optymistyczne spojrzenie. Fenomenalnym pomysłem, który niewątpliwie wpływa na atrakcyjność oraz na poziom konferencji, jest wplatanie w sesje gościnnych wykładów pedagogów własnej lub zaprzyjaźnionych uczelni. We wszystkich trzech ośrodkach inicjatywa ta okazała się strzałem w dziesiątkę, co wnioskuję nie tylko po znacznym zagęszczeniu audytorium, ale również po słuchaniu „z otwartą gębą” wszystkich tych, którzy ową gęstość tworzyli. W Poznaniu konferencję zainaugurował kulturoznawca dr hab. Krzysztof Moraczewski, Kraków postawił na kompozytorów: Jagodę Szmytkę oraz Sławomira Wojciechowskiego (planowany wykład dra hab. Marcina Trzęsioka został przeniesiony z powodu choroby), zaś we Wrocławiu można było posłuchać zajmującej się psychologią muzyki dr Amelii Golemy oraz Vladimira Kiseljova, który mówił o związkach muzyki z malarstwem. Wydarzeniami towarzyszącymi każdej konferencji były również ciekawe koncerty: po jednym w Poznaniu i Wrocławiu, na których grane były wyłącznie utwory studentów (nie tylko kompozycji), Kraków zaś zaproponował aż trzy, rzucając tym samym wyzwanie nawet najwytrwalszym koncertowym maratończykom. Poziom kompozycji – podobnie jak referatów – różny. Najlepiej zaprezentowali się młodzi kompozytorzy krakowscy (m.in. nazwiska znane z Warszawskiej Jesieni: S. S. Strzelec, P. Peszat, P. Roemer), grani w otoczeniu znanych współczesnych twórców (M. Beil, J. Kreidler, J. Szmytka) oraz klasyków (W. Lutosławski).

Jedną z największych zalet konferencji naukowych jest powstawanie przestrzeni dla spotkań i wymiany myśli studentów z różnych ośrodków, zarówno z Polski, jak i z zagranicy. Warto docenić te oddolne inicjatywy studentów, którzy potrafią zorganizować się w koła naukowe i poświęcając swój prywatny czas, tworzą ciekawe wydarzenia (niektórzy nawet sami pieką na nie ciasteczka!). Dlatego martwi mnie często niska frekwencja na salach konferencyjnych (nie mówiąc o obrzydliwym zwyczaju przychodzenia tylko na własny referat, ignorując pozostałych). Choćby i miał zdarzyć się słabszy referat – zawsze można po nim wdać się w ciekawą dyskusję, poznać interesujących ludzi. Konfrontacja własnego punktu widzenia (który zawsze jest w jakiś sposób ograniczony, czy to przyzwyczajeniami, czy brakiem wiedzy) z innymi jest zawsze doświadczeniem otwierającym i wzbogacającym. Wniosek: koledzy i koleżanki, studenci akademii i uniwersytetów muzycznych – korzystajcie z tego, co macie pod nosem!

 

[1] Por. Dominika Micał, Maria Sotor, O studenckich konferencjach, w: „Teoria Muzyki”, nr 4, r. II, Akademia Muzyczna w Krakowie, Kraków 2014, s. 163-167.

Publikacja powstała dzięki Funduszowi Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć