Safona na klifie, Gustave Moreau

felietony

Pokorny sługa sztuki, czy szewc, co bez butów chodzi? Kilka refleksji o byciu artystą

Wchodząc do teatru, spotykam przed wejściem naszego dyrygenta. Siedzi na ławce i ze skwaszoną miną dopala papierosa. „Maestro, jak się pan miewa?” „Dziękuję, za trzy godziny (to jest po zakończeniu spektaklu-przyp.aut.) będę miał się bardzo dobrze”.  Trzy godziny później wybrzmiewa ostatni akord opery i zanim jeszcze ręka dyrygenta opadnie na pulpit, publiczność wybucha burzą oklasków. Przy końcowych ukłonach największymi brawami nagrodzeni są właśnie dyrygent i orkiestra.

Innym razem w przerwie spektaklu dowiaduję się, że jednemu z naszych solistów, grającemu rolę generała i bohatera, dzień wcześniej zmarła matka. W finałowej scenie śpiewak brawurowo wykonuje pierwszą część swojej arii. W jego głosie brzmią duma, pewność siebie i bohaterskość. Na kilkanaście taktów przerwy odwraca się plecami do publiczność. Teraz stoi twarzą tylko do mnie i widzę, że po policzkach spływają mu łzy, podbródek trzęsie się. Trwa to chwilę, po której jednak następuje moment zebrania w sobie siły – w ułamku sekundy z oczu niknie strach, podbródek uspokaja się. Śpiewak odwraca się do publiczności i rozpoczyna kolejną frazę z bezwzględną siłą przekonywania i lwią pewnością siebie.

Pewnego wieczoru występuję z recitalem pieśni. Czuję, że nie jest tak dobrze, jak bym sobie życzyła. Nie mogę w pełni otworzyć się emocjonalnie i wokalnie. W czasie koncertu przez głowę przelatują mi uporczywe myśli „Zawodzisz na całej linii. Słuchacze męczą się z Tobą. Szkoda, że nie dorastasz poziomem do pianisty, który ci towarzyszy”. Koncert okazuje się wielkim sukcesem i dostaję po nim kilka wiadomości od zaprzyjaźnionych fanów, którzy są wdzięczni za przeżycie dostarczone im tego wieczora. Jeden z nich pisze, że dzięki temu recitalowi przypominał sobie, że, cytując za Nietzschem, „Bez muzyki nasze życie byłoby pomyłką”.

Zadziwia mnie przemiana energii, która następuje, gdy wydobyty przez nas dźwięk, czy – jak w przypadku dyrygenta – dźwięk powołany do życia, urzeczywistnia się na scenie i wędruje do publiczności. Jak to jest, że nasz głęboki smutek, frustracja, a nawet niechęć do wykonywania danego utworu, mogą dotrzeć do słuchaczy w formie kojącego ich dusze balsamu…?

Jako młoda adeptka sztuki wokalnej wierzyłam, że aby tworzyć sztukę na najwyższym poziomie, trzeba wyzbyć się swojego ego, otworzyć się i pozwolić, by jak przez pryzmat przeświecało przez nas przesłanie zawarte w sztuce. Wszak tak o swoim powołaniu mówili najwięksi artyści, jak na przykład Artur Rubinstein: „Muzyka jest sztuką uświęconą. Ci, którzy urodzili się z talentem, powinni doznawać uczucia, że są pokornymi sługami wielkich, nieśmiertelnych twórców muzyki, wybranymi po to, aby przekazywali ludzkości ich niebiańskie dary[1]. Dame Janet Baker mówiła w jednym z wywiadów o tym, że bycie artystą jest jak czyszczenie i pielęgnowanie szyby. Składa się na nią codzienna praca nad rzemiosłem: techniką, interpretacją, wytrzymałością psychiczną i fizyczną. Jeśli szyba jest wystarczająco czysta, w czasie występu może przebić się przez nią coś, co przekracza ludzki wymiar. To jest coś, co nie ma związku z tobą samym, co przychodzi skądinąd. Ty tylko przygotowujesz glebę.(…).” I dodaje coś ważnego: „Szyba to nie lustro, to nie coś, w czym widzisz sam siebie. To coś, przez co patrzysz. Służysz czemuś o wiele wiele ważniejszemu i większemu, niż ty sam [2]”. Witold Lutosławski mówił z kolei o tym, że talent nie jest wyłączną, prywatną własnością tego, kto został nim obdarzony. Jest dobrem powierzonym, darem i przywilejem, który trzeba zwrócić społeczeństwu.[3]

Znając te i wiele innych podobnych wypowiedzi, byłam przekonana, że tworzenie sztuki wiąże się z pewną postawą moralną i hartowaniem ducha w życiu codziennym tak, by to, co dzieje się na scenie, było logiczną kontynuacją naszego pełnego pokory życia w służbie „der heiligen Kunst” (świętej sztuki). Moja wiara w platońską jedność prawdy, dobra i piękna nie była tu zapewne bez znaczenia.

To idealistyczne myślenie zostało zakwestionowane po raz pierwszy, gdy przeczytałam biografię Marii Callas i przekonałam się, że uprawianie sztuki może też wiązać się z ogromnym smutkiem, frustracją i kompleksami, bo te towarzyszyły niemal całej jej karierze. Kiedy sama zaczęłam śpiewać profesjonalnie, poznałam doskonałych artystów, których motywacja zawodowa była dla mnie zaskakująca i daleka od „pokornego dzielenia się swoim talentem”..  „Chcę śpiewać na najlepszych scenach, żeby ci wszyscy, którzy naśmiewali się ze mnie w szkole podstawowej, pozielenieli z zazdrości”. „Śpiewam, bo do niczego innego się nie nadaję”.  „Chcę zajść jak najdalej, bo pociąga mnie cały ten splendor, czerwony dywan, sława”.  Dziś, kiedy na jaw wychodzą kolejne afery z udziałem Woody’ego Allena czy Jamesa Levine’a zaczęłam stawiać też inne pytanie – jak to się dzieje, że można być fenomenalnym artystą i jednocześnie wyrządzającym zło człowiekiem.

Oczywiście moja wiara w to, że artysta powinien być jak nieskazitelny pryzmat stoi w sprzeczności z dużo bardziej w kulturze zadomowionym obrazem wielkich twórców, jako „ludzi trudnych”. Czy można być więc jednocześnie pokornym sługą sztuki i awanturującym się egocentrykiem? Michał Anioł, Charles Baudelaire, Herbert von Karajan, Vladimir Horowitz to tylko przykłady artystów, których posądzało się o daleko posunięty egocentryzm, brak pokory i których życiu (jeśli wierzyć ich biografom), towarzyszyło cierpienie, kompleksy i niestabilne poczucie własnej wartości. Szczególnie to ostatnie staje się nie lada wyzwaniem, bo przecież żyjąc sztuką, trudno jest  oddzielić „ja jako-człowiek” a  od „ja jako-twórca”. Poczucie własnej wartości jest więc silnie związane z poczuciem zadowolenia z wytworzonego dzieła czy skalą afirmacji, jaka to dzieło spotkała. Taki obraz artysty podtrzymują dziś cieszące się wielkim sukcesem filmy, jak na przykład Birdman (2014) czy Black Swan (2010). To opowieści ludziach, którzy dla sztuki poświęcają wszystko i albo szybują wysoko w artystycznym uniesieniu albo spadają bardzo nisko w otchłań pogardy do samych siebie i siejącej spustoszenie ambicji. Ciekawa jestem, czy ktoś ośmieliłby się napisać dobry scenariusz o artyście, który jest po prostu szczęśliwy, spełniony i  którego życie ma raczej łagodny przebieg.  A takich przecież też jest wielu – i to nie tylko ci, którzy wybrali spokojną karierę w małym teatrze w małym miasteczku, ale i ci, którzy będąc u szczytu wielkiej kariery, pozostają prywatnie niezwykle zrównoważonymi, stąpającymi twardo po ziemi ludźmi

Wróćmy więc do pytania z początku tekstu. Jak to się dzieje, że jako artyści dotykamy serc, wzruszamy i bawimy, choć sami możemy mieć bardzo zły dzień, ciężki okres w życiu albo wręcz być niepewnymi czy to, co robimy, ma w ogóle jakąś wartość. Oto, jak ujął to W. H. Auden w poemacie Morze i zwierciadło :

Rzemieślnik, król czy kupiec

Misja błazna wysoka –

Rozgrzać ich; choć sam marznie,

 Z głową wiecznie w obłokach

Wicher mi z niej porywa

Czapkę, gdy sny mnie wznoszą

W samotność niedostępną

Obrosłym w tłuszcz piwoszom [4].

Podejrzewam, że aż do XIX wieku, ze względu na funkcjonalne myślenie o sztuce, nikt nie postawiłby tego pytania. Artysta był rzemieślnikiem, który miał przez swój wyuczony zawód koić, bawić, relaksować, zadawać pytania. Dobra technika pozwalała mu dobrze wykonywać swoją pracę, bez względu na to, w jakim stanie sam się znajdował. Podobnie dzisiaj potrafimy zaakceptować to, że ktoś może być dobrym psychologiem, choć sam ma „spaprane życie”, czyli, że przysłowiowy “szewc bez butów chodzi”. Mnie osobiście przekonuje koncepcja, w której rozkładamy  ciężar równo pomiędzy artystę, dzieło i odbiorcę.  Otóż, żeby sztuka mogła wzruszać, bawić, czy nawet leczyć,  potrzebny jest nie tylko wykonawca i materia artystyczna, ale i słuchacz, który ma potrzebę bycia wzruszonym, bawionym czy „uleczonym”, taki który przychodzi do teatru lub otwiera tom poezji z sercem i umysłem gotowym, by dać się zaskoczyć, rozbawić czy przestraszyć. Cudowna przemiana dźwięku, który ze sceny dociera na widownię, dokonuje się, gdy spotykają się ze sobą potrzeba wyrażenia siebie przez sztukę (nawet jeśli danego dnia do wyrażenie mamy jedynie smutek i frustrację) i otwartość słuchacza na to, żeby mu coś opowiedziano. Myślę, że niezależnie od tego, czy artysta za swoją główną motywację uważa czystą pasję, potrzebę dowartościowania się, czy też chęć zaimponowania kolegom z podstawówki, u podstaw jego artyzmu leży głęboka potrzeba wyrażenia się przez sztukę, a często i rozładowania napięć czy negatywnych emocji poprzez twórcze działanie właśnie. Bycie przeźroczystym jak szyba, o której mówiła Dame Janet Baker, to też gotowość na emocjonalne otwarcie się i obnażenie przed publicznością, na pokazanie się słuchaczom takim, jakim się jest danego dnia, w danym momencie. Ta odwaga jest gwarancją autentyczności, a to właśnie spotkania z autentycznością wyrażoną poprzez sztukę łaknie słuchacz. W tym sensie też nie ma więc znaczenia, czy jest się prywatnie dobrym człowiekiem, ani czy osiągnęło się wewnętrzny spokój. Jeśli pewnego wieczoru sfrustrowany i zakompleksiony mistrz klawiatury zechce podzielić się swoimi emocjami, grając sonatę awanturnika i utracjusza Mozarta, a w sali koncertowej znajdzie się słuchacz, który przyszedł tu z sercem i głową otwartymi na to, by mu coś muzyką opowiedzieć, może się wydarzyć coś niezwykłego…

 
 
Black Swan, fragment plakatu


[1] Cytat zaczerpnięty z wystawy w Muzeum Miasta Łodzi, w którym znajduje się pokój Artura Rubinsteina.

[2] It is something that has noting to do with you, it comes from somewhere else. You provide the grouding for it. (…) A glass is not a mirror. It is not someting you see yourself in. You look through it. You are serving something much much more important and bigger than you are Tłum. aut. Cytat pochodzi z wywiadów z Dame Janet Baker: https://www.youtube.com/watch?v=h6Rg0yGFt1o oraz https://www.roh.org.uk/news/watch-janet-baker-and-joyce-didonatos-tips-for-singers

[3] Cytuję za Danuta Gwizdalnka Talent zobowiązuje https://www.lutoslawski.org.pl/pl/essay,4.html

[4] W.H.Auden „Morze i zwierciadło”, przekł. S.Barańczak, „Tym czasom”,  Słowo/obraz terytoria 2016

Spis treści numeru Operacja na operze:

Felietony:

 Marta Wryk, Pokorny sługa sztuki, czy szewc, co bez butów chodzi? Kilka refleksji o byciu artystą

Wywiady

Aleksander Przybylski, “Stwórzmy swój polski świat operowy w Polsce, a nie za granicą”. Wywiad z Łukaszem Koniecznym

Recenzje

Maria Zimny, “Farsa nie do wiary”. “Czarodziejski flet” W.A. Mozarta w reżyserii Suzanne Andrade i Barriego Kosky’ego

Publikacje

Paweł Bocian, Maski Trybuleta. “Król się bawi” Victora Hugo i “Rigoletto” Giuseppe Verdiego

Edukatornia

Karol Furtak, Po co nam opera inna niż w skali 1:1?  Kilka słów o sporze wokół “nowoczesnej” sceny operowej

Kosmopolita

Dorota Kozińska, Słowik z South Bank

Rekomendacje

Sezon artystyczny 2018/2019 w poznańskiej operze

Dofinansowano ze środków Narodowego Centrum Kultury w ramach Programu Kultura – Interwencje 2018


Wesprzyj nas
Warto zajrzeć