Za nami kolejny znakomity pod względem muzycznym rok. Do cyrkulujących po sieci tysięcy subiektywnych rankingów i ja postanowiłem dołożyć więc swoją cegiełkę, selekcjonując czterdzieści wydanych w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy albumów, którym każdy powinien dać szansę. W części pierwszej miejsca 40-21.
40. Jamie xx – In Colour
Co prawda nie podzielam związanego z tym wydawnictwem hurraoptymizmu Pitchforka i innych opiniotwórczych mediów, ale fakt faktem, że Brytyjczykowi udało się popełnić kreatywnie wyprodukowany, oparty w dużej mierze na samplach, melodyjny, taneczny album wypełniony wakacyjną atmosferą. Przeboje, takie jak Girl (o którym pisałem tutaj), SeeSaw, Loud Places czy I Know There’s Gonna Be Good Times z pewnością będziemy puszczać sobie jeszcze przez lata. Moją pełną recenzję tej płyty znajdziecie na Screenagers
39. Sleater-Kinney – No Cities To Love
O ile buntownicze songi spod znaku Riot Grrrl trudno czasem brać na poważnie z powodu ich pretensjonalności bądź, po prostu, ponieważ są słabe muzycznie, gdyż radykalna treść zdecydowanie przysłania wykonawczyniom formę, tak w przypadku pań ze Sleater-Kinney każdy kolejny krążek powstały przez ostatnie dwadzieścia lat trzyma poziom i zadziwia swoją narracyjną dionizyjskością i kompozycyjną swobodą utrzymaną w punkowym duchu. Nie inaczej jest w przypadku No Cities To Love, a na czoło wysuwają się tu takie tracki jak Bury Our Friends, Fangless czy kawałek tytułowy.
38. Deerhunter – Fading Frontier
Wizerunek, jaki przez lata budował Bradford Cox (z moimi ulubionymi Microcastle / Weird Era Continued i Halcyon Digest na czele), przyniósł mu miano ekscentryka, ale i muzycznego wizjonera. Fading Frontier to płyta bardzo bogata brzmieniowo – z jednej strony czeka tu na nas cudowny, zaskakująco piosenkowy Breaker, z drugiej zapadające w pamięć i rozmyte w reverbach melancholijne utwory, jak choćby Ad Astra. Po koncercie zespołu na katowickim Offie, o którym pisałem w samych superlatywach, z niecierpliwością wyczekiwałem na nowy materiał i zdecydowanie się nie zawiodłem.
37. Rycerzyki – Rycerzyki
Po znakomitym singlu Hounds, o którym pisałem tutaj, oraz The Mating Season czy Rimembie, było już jasne, że longplay krakowskich Rycerzyków to jeden z najbardziej godnych obserwacji polskich długograjów A.D. 2015. I rzeczywiście, kompozycyjna swoboda i lekkość nieustannie zderza się tu z aranżacyjnym rozbuchaniem znanym choćby z twórczości Kate Bush. Z nowych utworów absolutnym majstersztykiem jest Lotta – piosenka, którą zapętlać można bez końca, umiejętnie pobudzająca wrażliwość słuchacza (Gosia Zielińska hipnotyzuje tu zresztą już od pierwszego wersu, wyśpiewując „Na moim podwórku zawsze wieje wiatr”, podczas gdy kompozycji przybywa stopniowo coraz więcej bardzo inteligentnie prowadzonych ścieżek). Co ja będę gadał, najprzyjemniejsza i najcieplejsza polska płyta ubiegłego roku.
36. Miley Cyrus – Miley Cyrus & Her Dead Petz
Muzyczny flirt Amerykanki z odpowiedzialnym tu za produkcję Wayne’m Coynem (mastermind legendarnej grupy The Flaming Lips) i współpraca z takimi postaciami jak Ariel Pink dały niezwykły efekt, w którym wyczuwalne jest zetknięcie się ze sobą niekompatybilnych na pozór audialnych światów, mających jednocześnie o wiele więcej wspólnego, niż na pozór może się wydawać. Otrzymaliśmy więc zanurzone w pogłosach, pozostające w głowie melodie (Tiger Dreams czy Space Boots) oraz trochę kontrowersji (Dooo It!), a w efekcie płytę z artystycznymi inklinacjami. A, no i Miley naprawdę potrafi świetnie śpiewać.
Po więcej odsyłam do swojej recenzji.
35. Drivealone – Lifewrecker
Wszyscy entuzjaści inteligentnych dramaturgicznie i oszczędnych pod względem zastosowanych środków piosenek przepełnionych melancholią i wrażliwością z pewnością będą Lifewreckerem zachwyceni. Piotr Maciejewski powrócił z cenionym przez wielu solowym projektem po sześciu latach i jest to powrót, na jaki wszyscy czekaliśmy. Ten materiał to idealne pod względem konwencji i pomysłowości dopełnienie dla płyty, która wygrała niniejsze zestawienie. Zresztą, zobaczcie tylko z jaką pasją i zaangażowaniem artysta wykonuje swoje utwory.
34. kIRk – III
Nowy materiał tria Kalinowski-Bartnik-Dokalski jakościowo zupełnie w niczym nie odstaje od znakomitych dotychczasowych wydawnictw grupy, takich jak Msza Święta w Brąswałdzie czy Zła krew, tyle że tym razem zdecydowanie większy nacisk położono na złowieszczą zabawę rytmiką. O III pisałem więcej dla magazynu o.pl.
33. Jenny Hval – Apocalypse, Girl
Po absolutnie ujmującym Meshes of Voices, efekcie współpracy Hval z Susanną, Norweżka pokusiła się o kolejny po Innocence Is Kinky w pełni solowy materiał. Przeszywające wysokie wokalne partie przeplatają się tu ze szmerami i szeptami, a wszystko to opatrzone jest ciekawą, czasem turpistyczną wręcz w swej opisowości, warstwą liryczną. Za highlight bez wątpienia należałoby uznać That Battle Is Over, ale i inne tracki wywołują świetne wrażenie. Słuchając Take Care Of Yourself, nietrudno mimowolnie wyobrazić sobie samotny spacer po lesie zanurzonym we mgle, zaś Sabbath z wywołujących dreszcz melorecytacji i rwanych zaśpiewów przeradza się niespodziewanie w melodyjny, popowy kawałek. Ten na pozór przystępny album to materiał, który, dzięki swoim smaczkom, wymaga poświęcenia mu wiele czasu i uwagi.
32. Fodd Dod – Studie i narhet, langtan och besvikelse
Skandynawowie nagrali minimalistyczny ambientowy album, który, słuchany na dobrym sprzęcie, potrafi sprawić, że poczujemy na ciele chłód. Gdyby sekciarskie rytuały z kubrickowskich Oczu szeroko zamkniętych odbywały się na śniegu, gdzieś w opuszczonej dolinie nieopodal gór, ten longplay stanowiłby ich idealny soundtrack, na co najlepszym dowodem są takie utwory jak De ensammas hus, Utan skugga czy I smartan, fri.
31. Holly Herndon – Platform
Możliwości, jakie przy tworzeniu dźwięków daje dziś technologia, znacznie wykraczają poza jakikolwiek typ brzmień, które można by wykreować przy pomocy standardowego instrumentarium. Platform to znakomity dowód na to, jak wspaniale w całe to rozedrganie i setki, jeśli nie tysiące, zdigitalizowanych plumknięć, zniekształceń i zgrzytów można wkomponować melodyjny puls i inteligentną, poszatkowaną narrację. Najlepszym tego przykładem Interference, Chorus oraz Unequal.
30. John Tejada – Signs Under Test
Sprawne budowanie napięcia w obrębie melancholijnych tanecznych struktur i rozciąganie go w nieskończoność przy pomocy bardzo minimalistycznej palety brzmieniowej to nie lada sztuka. John Tejada popełnił być może moją ulubioną płytę minimal techno z zeszłego roku, a utwory takie jak Two 0 One, Beacht czy Cryptochrome będą gościć w moich głośnikach jeszcze przez długi czas.
29. Prurient – Frozen Niagara Falls
W jaki sposób odpowiednio rozłożyć proporcje pomiędzy noisem i melodyjnością, tak by album zadowolił zarówno szersze grono słuchaczy, jak i purystów od destrukcji i hałasu? Prurientowi na kolejnym już w bardzo bogatej dyskografii krążku udało się to doskonale. Z jednej strony czekają tu na nas świetne, dark-folkowe Christ Among The Broken Glass czy Myth Of Building Bridges, z drugiej – ujmujące w swej dionizyjskości i rozwrzeszczeniu Dragonflies To Sew You Up.
28. Roisin Murphy – Hairless Toys
Bardziej eksperymentalne i wymagające nieco większego recepcyjnie wysiłku przy odbiorze wcielenie artystki, której bogaty, przebojowy dorobek wzbogacił się tym razem o nieco oszczędniejsze aranżacyjnie, za to dużo bardziej sterylne i wyrafinowane nagrania. Najlepszym na to przykładem niemal microhouse’owe Exploitation, w którym Irlandka naprzemiennie buduje i niweluje napięcia, a także Evil Eyes czy House of Glass. Słuchając tej płyty, miałem wrażenie, że byłaby ona świetną alternatywną ścieżką dźwiękową do tegorocznej Ex Machiny.
27. Kurt Vile – b’ lieve i’m goin down…
Kategorię „szczerości w muzyce” wyszydzono już, zresztą zazwyczaj bardzo słusznie, na niemal wszystkie sposoby. Kurt Vile w swoim zblazowaniu wydaje się jednak niezwykle autentyczny, a dzięki kompozycyjnemu wyczuciu oraz niskiemu, niepodrabialnemu, a jednocześnie brzmiącemu jakby wydobywał się z artysty od niechcenia wokalowi stał się głosem wielu introwertyków czasów 2.0. Amerykanin nadal podąża tu ścieżką wytyczoną na Wakin on a Pretty Daze, a do highlightów można zaliczyć między innymi Pretty Pimpkin, Dust Bunnies czy That’s Life, Tho (Almost Hate To Say).
26. Kamasi Washington – The Epic
Monumentalne jazzowe dzieło, które, oprócz wielu podniosłych i intrygujących momentów poukrywanych w niemal trzygodzinnej trackliście, stanowi doskonałe wprowadzenie do gatunku dla osób, które nie słuchają go na co dzień zbyt często. Polecam szczególnie takie utwory jak The Next Step, Cherokee, The Magnificent 7 czy Re Run. Chyba nikt nie opisał tej płyty po polsku tak skrupulatnie jak Michał Pudło, więc gorąco zachęcam do lektury jego tekstu, bardzo rzetelnie punktującego momentami to, co poumykało gdzieś zachwyconym krytykom.
25. Deafheaven – New Bermuda
Co ciekawego można jeszcze wydobyć z black metalu? Deafheaven już wydanym dwa lata temu Sunbatherem pokazali, że bardzo wiele, kreatywnie łącząc oklepaną do bólu estetykę z shoegazem. New Bermuda to kolejne potwierdzenie brzmieniowej świeżości zespołu, a agresywne i mroczne partie przeplatają się tu z doskonale współtworzącymi napięcie melodiami oraz jedynym w swoim rodzaju wokalem George’a Clarke’a. Sprawdźcie zwłaszcza takie nagrania jak Luna, Come Back czy Baby Blue.
24. Jam City – Dream A Garden
Jedna z najbardziej wielowątkowych płyt zeszłego roku, posługująca się hypnagogicznymi kodami, podważająca fantomowość naszych analogowo-cyfrowych tożsamości i, siłą rzeczy, zrozumiała przede wszystkim dla pokolenia spędzającego znaczą część życia w Internecie. Nagromadzenie bodźców znajduje tu ujście zarówno w teledyskach (np. do Unhappy), jak i, przede wszystkim, w kompozycjach – nawet tych prowadzonych najoszczędniej, jak Proud.
23. Carly Rae Jepsen – Emotion
Wśród dużych tegorocznych popowych albumów najciekawszym okazał się powrót odpowiedzialnej za słynne Call Me Maybe Kanadyjki. Jepsen wyraźnie okrzepła i nagrała materiał, który praktycznie pozbawiony jest wypełniaczy, co w tej estetyce zdarza się ostatnio bardzo rzadko. Intryguje szczególnie Warm Blood, które doskonale sprawdziłoby się jako alternatywa do Nightcall w soundtracku filmu Drive, zaś inne przeboje w obrębie tracklisty to między innymi All That, Making The Most Of The Night czy utwór tytułowy.
22. Chelsea Wolfe – The Abyss
Potrzeba wiele artystycznej samoświadomości i dyscypliny, by implementując darkwave’owe i gotyckie naleciałości do dream popu, czynić to z klasą i bezpretensjonalnością. The Abyss to kolejny po choćby Pain Is Beauty dowód na niezwykłe wyczucie i talent Chelsea Wolfe w tym względzie, z takimi highlightami jak niepokojące Simple Death, mroczne Carrion Flowers (z doskonałym wideoklipem) oraz minimalistycznie poprowadzony track tytułowy na czele.
21. Mount Eerie – Sauna
Wiadomość o albumowym powrocie Phila Elveruma, ze względu na moje bezwzględne uwielbienie dla dorobku The Microphones – projektu, którym niegdyś zawiadywał, wzbudziła we mnie silny entuzjazm. Ta avant-folkowa płyta, choć być może momentami odrobinę nierówna, to kolejne w karierze efektywnie wykorzystane wydawnictwo służące artyście do ekspresji swojej wrażliwości. Emptiness, Youth czy Pumpkin każdego słuchacza przeniosą w leśne ostępy i opuszczone wrzosowiska.