Andrzej Wojciechowski, fot. Ireneusz Skąpski

wywiady

"Jazz jest atmosferą". Wywiad z Andrzejem Wojciechowskim

O Królu Swingu i wydanym niedawno tribucie na jego cześć, o muzycznych wyzwaniach, inspiracjach i refleksjach rozmawiamy z klarnecistą, Andrzejem Wojciechowskim.

Marta Szostak: Skomponowanie i wykonanie repertuaru będącego hołdem to wyjątkowa odpowiedzialność. Co sprawiło, że podjął się Pan tego zadania?

Andrzej Wojciechowski: Przede wszystkim zawsze chciałem nagrać niezarejestrowany wcześniej w Polsce koncert Aarona Coplanda. Autor zadedykował go Benny Goodmanowi – wykonawcy, któremu swoje dzieła poświęcali również kompozytorzy tej miary co Strawiński i Bartok. Rejestracja kompozycji zbiegła się w czasie z trzydziestą rocznicą śmierci wirtuoza. Kiedy pojawiła się możliwość realizacji nagrania szukałem utworów, które wkomponują się w album. Na szczęście nie musiałem sam komponować. Dzieła dopełnili moi znakomici koledzy – Artur Guza i Beniamin Baczewski. Jedyny wkład kompozytorski, na który sobie pozwoliłem, zawarty jest w kadencji do Suity Guzy. Dość często mam przyjemność udziału w prawykonaniach utworów, które dopiero zostały przelane na papier. Chociaż nie lubię się specjalnie narzucać, to zawsze jestem podekscytowany, kiedy mogę wziąć udział w procesie twórczym, zaprezentować warsztat, podzielić się spostrzeżeniami. Ten rodzaj współpracy jest niezwykle cenny dla wykonawcy pod względem chociażby poszerzania horyzontów myślowych. Wprawdzie mam  za sobą kilka prób kompozytorskich, jednak nie odważyłbym się jeszcze na tak poważne przedsięwzięcie jakim jest wydanie płyty CD z tym materiałem. Cieszę się zatem, że Beniamin Baczewski i Artur Guza zechcieli, abym wykonał ich kompozycje.

M.S.: Jaką rolę w Pana życiu, nie tylko klarnecisty, ale i słuchacza, miłośnika jazzu odegrał Benny Goodman?

A.W.: Myślę, że kluczową. Goodmana poznałem dzięki pierwszemu nauczycielowi, Andrzejowi Pietrasiowi, który podarował mi album z najbardziej znanymi kompozycjami wirtuoza w towarzystwie jego wyśmienitego big-bandu. Miałem trzynaście lat i chyba właśnie wtedy uświadomiłem sobie, czym jest swing. Całe wakacje wsłuchiwałem się w tę jedyną w mojej ubogiej wówczas kolekcji płytę o tej stylistyce. Rozbierałem ją uchem na czynniki pierwsze. Szalenie imponował mi sposób, w jaki Benny opowiadał historie dźwiękami. W zasadzie do tej pory imponuje.

M.S.: Czym kierował się Pan w doborze repertuaru na płytę poświęconą pamięci Króla Swingu?
 
A.W.: Beniamin Baczewski umieścił w swoim Koncercie Scherzo, które poświęcone jest pamięci Benny Goodmana. Podziały rytmiczne, akcentacja i harmonia wskazują na ścisły związek z jazzem. Nie ukrywam, że poprosiłem Beniamina o utwór stanowiący wykonawcze wyzwanie dla klarnecisty, ale jednocześnie będący przyjaznym w odbiorze. Zanim Koncert ujrzał światło dzienne wiedziałem już, że uda się go nagrać. W moim repertuarze znajdowały się wcześniej Koncert Aarona Coplanda oraz Suita Artura Guzy. Kompozycje posiadają szereg elementów, które pozwoliły na ułożenie ich w jednym albumie, takich jak harmonia czy instrumentarium. Wszystkie trzy dzieła należą do tak zwanego pogranicza muzyki klasycznej, jazzowej, filmowej. Ten właśnie element zadecydował o ich połączeniu.

okładka płyty

M.S.: Co Pana zdaniem czyni z koncertu Coplanda żelazną pozycję w repertuarze wybitnych klarnecistów?

A.W.: Koncert Aarona Coplanda to dzieło trudne pod względem technicznym, wyrazowym i kondycyjnym. Klarneciści mogą pokazać w nim całe spektrum barwowe instrumentu, pochwalić się biegłością palców, precyzją i szybkością artykulacji. Kompozytor pozostawił także szerokie pole do interpretacji w wirtuozowskiej kadencji, łączącej w mistrzowski sposób materiał dźwiękowy początkowej kantyleny z następującym bezpośrednio po kadencji wątkiem części szybkiej, opartej na polimetrycznych podziałach rytmicznych. Koncert – chociaż bardzo efektowny, jest niebywale wymagający zarówno dla klarnecisty, jak i orkiestry. W tym miejscu chciałbym jeszcze raz bardzo serdecznie podziękować Łukaszowi Borowiczowi, który sprawił, że tych kilka dni nagrań było niekłamaną przyjemnością.

M.S.: Czy zacieranie międzygatunkowych granic to zadanie tylko dla odważnych? Czy są w muzyce granice, których nie powinno się przekraczać?

A.W.: Konstrukcja ludzkiej natury ma tę właściwość, że zawsze będzie dążyć do poznania materii jeszcze nieznanej. Jest to oczywiście bardzo ogólne stwierdzenie, bo przecież cenimy wartości już zakorzenione. Jednak gdyby nie genetyczna dążność do odkrywania, do tej pory nie wyszlibyśmy z epoki kamienia łupanego. Łamanie konwencji, przekraczanie granic, łączenie i mieszanie idei i pojęć jest dość powszechne. W muzyce wystarczy odnieść się do mozartowskich Singspieli czy utworów Gershwina. Gdzie dziś byłyby szkoły narodowe gdyby nie zapożyczenia z muzyki ludowej. Sztuka muzyczna to zjawisko, które rozgrywa się na osi czasu, zatem wpływ świata pozamuzycznego jest nieunikniony i zawsze będzie adekwatny do rozwoju społeczeństwa. Dlaczego wobec tego mielibyśmy zaprzestać prób naginania estetycznych konwenansów? Czy jest to zadanie tylko dla odważnych? Raczej dla kreatywnych.

M.S.: Jakie podejście do tworzenia ponad podziałami mają w Pana odczuciu polscy artyści?

A.W.: Jak pokazuje historia, sztuka zawsze była odzwierciedleniem realiów, w jakich powstawała. W dzisiejszym świecie nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie artyści mają dostęp do multikulturowych zasobów wiedzy, toteż skrzętnie z nich korzystają. Poszukiwanie nowych środków wyrazu nierzadko opiera się na odległych systemach filozoficznych. Ponieważ system dur-moll dawno przestał być wystarczającym polem do popisu dla kompozytorów, starają się oni stale eksperymentować. Nierzadko wobec tego możemy zauważyć instrumenty skonstruowane wg własnego pomysłu, elektronikę, nowatorskie systemy notacji, synkretyzm muzyki z innymi dziedzinami sztuki. Powstają dzieła hybrydowe, czyli łączące w jednej formie elementy pozornie wykluczających się stylów muzycznych. Osobiście uważam, że w polskiej muzyce pod względem nowatorskiego podejścia do twórczości nie mamy się czego wstydzić. Jednak ponieważ nieuchronna jest konfrontacja sztuki z jej odbiorcą, dopiero czas pokaże, które z tych działań okażą się konstruktywne dla dalszego rozwoju kulturalnego, już nie tylko w Polsce, ale w całej naszej globalnej wiosce.

M.S.: Jak wspomina Pan współpracę z Beniaminem Baczewskim, który skomponował swój koncert z myślą o Panu? Czy jego wykonanie rzeczywiście stało się dla Pana artystycznym wyzwaniem?

A.W.: Koncert klarnetowy Beniamina Baczewskiego nie był pierwszym jego utworem jaki miałem okazję wykonywać. W grudniu 2014 roku wraz z Grzegorzem Wieczorkiem i Tomaszem Joczem dokonaliśmy prawykonania Triple concerto na dwa klarnety i fortepian podczas IV Europejskiego Kongresu Klarnetowego w Katowicach. Ponieważ utwór odniósł wówczas duży sukces, doczekał się jeszcze kilku wykonań, m. in. w Conservatoire Royal w Brukseli. W tym czasie poprosiłem Beniamina, by pomyślał o skomponowaniu dzieła na klarnet solo z towarzyszeniem orkiestry. Lubię stawiać sobie poprzeczkę dość wysoko, toteż chciałem, ażeby w partii klarnetu uwzględnił szereg technik sprawiających trudności, takich jak multitonowe chorały czy struktury wymagające od wykonawcy użycia oddechu permanentnego. Ponadto w dziele zawarte są skoki o bardzo dużym ambitusie oraz pasaże sekstowe bądź akordy nonowe bez prymy uszeregowane w sposób wymagający od wykonawcy dużej zręczności manualnej. Jeśli chodzi o samą współpracę, przyjaźnimy się na polu prywatnym i muzyka jest dla nas obu życiową pasją, toteż jak mówi stare branżowe powiedzenie: “Jak w życiu, tak i w muzyce”.

Beniamin Baczewski Koncert Klarnetowy

Andrzej Wojciechowski & Orkiestra Kameralna Akademii Muzycznej w Gdańsku

M.S.: Co Andrzej Wojciechowski powiedziałby o sobie z początków swojej kariery klarnecisty?

A.W.: Od początku najważniejszą rzeczą w moim muzycznym życiu jest fakt, że naprawdę bardzo lubię to, co robię. Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, moje muzyczne poczynania są wynikiem pasji, którą staram się pielęgnować. Bardziej może to przypomina zabawę niż egzystencję kogoś, kto myśli o muzyce jak o wykonywanym zawodzie, ale ja naprawdę mam frajdę z grania. Jeden z ostatnich wywiadów ze mną zatytułowany został “Bez muzyki nie byłbym sobą”. Myślę, że te słowa będą jeszcze długo aktualne.

M.S.: Jak ocenia Pan szanse rozwoju młodych polskich kompozytorów? Czy warunki panujące na naszym rynku muzycznym są im sprzyjające?

A.W.: Nie jestem ekspertem w dziedzinie kompozycji, ale wśród młodego pokolenia polskich kompozytorów da się zaobserwować trend silnego rozwoju własnych możliwości. Jak słusznie zauważył Maciej Jabłoński w jednej ze swoich publikacji, dzisiejsi autorzy pomimo sprecyzowanych poglądów twórczych posiadają na tyle rozwinięte cechy indywidualne, że jest obecnie odczuwalny brak jednolitej szkoły kompozytorskiej.  Wszyscy mamy aktualnie nieograniczony dostęp do wiedzy z różnych dziedzin, co ma kluczowe znaczenie w pracy nad warsztatem muzycznym. Niestety nie można nie zauważyć, że w ślad za uwolnieniem polskiego rynku ekonomicznego w latach dziewięćdziesiątych, muzyka, jak wszystkie dziedziny życia, mocno się skomercjalizowała. Twórczość jest zatem w dużej mierze zależna od zapotrzebowania. Myślę, że kompozytorzy w tych warunkach muszą wykazać się (poza umiejętnościami marketingowymi) niebywałą umiejętnością balansowania na granicy gustu szeroko rozumianej publiczności i wyznawaniem własnych idei twórczych.

M.S.: Co może Pan powiedzieć o polskim podejście do jazzu – co w nim mierzi, co zachwyca?

A.W.: Jazz jest tak szeroką dziedziną muzyki, że nie sposób wypowiedzieć się o nim w sposób jednoznaczny i obiektywny. W Polsce mamy podejść do jazzu niesamowitą ilość. Wystarczy zestawić twórczość Marcina Wasilewskiego, Wacława Zimpela, Krzysztofa Ścierańskiego, Macieja Sikały, Krzysztofa Herdzina, Adama Makowicza, Cezarego Paciorka, Leszka Możdżera, Piotra Barona, Adama Wendta, Sławka Jaskułke, Wojciecha Mazolewskiego – wymieniać można długo.  Myślę, że polscy jazzmani przedstawiają słuchaczowi na tyle szeroką ofertę, że każdy, nawet najbardziej wybredny meloman znajdzie coś dla siebie. W muzyce nie chodzi przecież by to czego słuchamy nas mierziło. Jestem jak najbardziej daleki od krytyki kogokolwiek. Pomijając całą stronę techniczną – dla mnie, jako słuchacza – jazz jest atmosferą. To energia o odpowiedniej temperaturze, którą możemy dobrać wedle własnych potrzeb. Spotęgować nastrój, w którym właśnie się znajdujemy lub całkowicie zmienić dźwiękową aurę. Osobiście nie mogę do tej pory odżałować odejścia Emila Kowalskiego, który dla wielu pokoleń klarnecistów nadal jest niedoścignionym wzorem.

M.S.: Jeśli miałby Pan skierować apel do młodych wykonawców i twórców – co chciałby im Pan przekazać, do czego zachęcić, przed czym przestrzec?

A.W.: Przede wszystkim chciałbym złożyć wyrazy głębokiego szacunku. Droga, którą podążają jest jak górski szlak. Kręty, zdradliwy, miejscami oblodzony i śliski. Jednak widok z góry wart jest wysiłku.

M.S.: Bardzo dziękuję za rozmowę!

Andrzej Wojciechowski, fot. Ireneusz Skąpski


Publikacja powstała dzięki Funduszowi Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS


Wesprzyj nas
Warto zajrzeć