recenzje

Poszło nadzwyczaj gładko. MBTM, odcinek piąty

To był ostatni odcinek ćwierćfinałowy. Piętnaście kolejnych wykonań, z których aż… czternaście uzyskało pozytywną notę, w przeważającej większości 4x”tak”. Czy to poziom tak wysoki, czy może realizatorzy popisali się niezwykle dziwnym sposobem rozłożenia materiału na poszczególne odcinki? Nie wiadomo. Pewne jest natomiast, że faktycznie tego wieczoru scena „Must Be The Music” rozgrzana była do czerwoności, przede wszystkim za sprawą zespołów.

Zofia Pisera jako pierwsza wywołała sprzeczne reakcje jurorów. I słusznie, gdyż weszła na scenę bardzo pewna siebie, może zbytnio. Wykonała piosenkę Maroon 5 This Love. Niewątpliwym atutem tego występu była własna i bardzo ciekawa, niedążąca do kopiowania oryginału, interpretacja. Tego oczekujemy przy wyborze utworu ze szczytu list przebojów. Ponadto Zosia zaprezentowała spójny wizerunek – pomysł na siebie połączyła ze specyficznym rodzajem wykonawstwa, i to też się liczy. Kolejnym plusem jest głos dziewczyny – ciemny, taki, w którym można się utopić. Niestety dzisiaj podtopiła się także sama wykonawczyni – w jej śpiewie wiele było nieczystości i tego, czego najbardziej nie lubię – zakrywania niedostatków przykrymi dla ucha manierami. U Zofii były to dziwne “podjazdy”, glissanda i piski – zrozumiałe dla gatunku, lecz niekoniecznie przemyślane. Kora pozostała nieprzekonana do występu dwudziestojednoletniej wokalistki, pomimo, iż pozostali sędziowie wykazali się zrozumieniem. Śpiewasz tak lekko półśrednio – powiedziała Ela Zapendowska, podkreślając jednak, że Zosia jest bardzo wyrazista, a to jej odpowiada. Zofia Pisera – intrygująca, łobuzerska, nonszalancka. Takich ludzi polski artystyczny światek potrzebuje. Warto jednak, by cechy te łączyły się z doskonałością wokalną, a tu niestety do ideału daleko.

Piotr Kita zaskoczył mnie bardzo pozytywnie. Spodziewałam się kolejnego pana w średnim wieku, który będzie dla widzów Polsatu wesołym przerywnikiem w gąszczu „prawdziwych” występów oraz świadectwem na to, że śpiewać każdy może, choć niekoniecznie potrafi. Nic podobnego. Ten sympatyczny pan od muzyki od samego początku utworu C’est la vie – Paryż z pocztówki Andrzeja Zauchy pokazał, że znakomicie gra na instrumencie, a jego głos za sprawą przepięknej barwy wprowadza słuchaczy w inny świat. Przede wszystkim jednak Piotr Kita urzekał skromnością i wiarygodnością. Bardzo czysto, lekka chrypa, a do tego mistrzowskie różnicowanie dynamiki i agogiki. Wisienką na torcie były przemyślane wokalizy. Ma pan to coś, co powinien mieć artysta na scenie – skwitował Łozo. I więcej komentarzy tu nie potrzeba.

Rytmiczną duszę odsłonili przed jurorami panowie z zespołu Hatbreakers, którzy w utworze I Need A Dollar pokazali naprawdę dobrze przygotowane rozwiązania. Shaker nadał aranżowi powabu i egzotyki, a saksofon rewelacyjnie przełamał brzmienie sekcji. Do tego poprawny i przekonujący wokalista. Zauroczyły mnie chórki i fragmentaryczne oscylowanie pomiędzy dwoma płaszczyznami: nadającego tonu wokalisty i odpowiadającego chórku. Niecodzienność tego bandu docenili również jurorzy. Trudne akordy, fajny aranż. Kolega saksofonista jakby troszeczkę wychodzi przed szereg, ale pewnie to sobie wyjaśnicie – mówił z uśmiechem Adam Sztaba. Ela pochwaliła niezbyt nachalny wokal.

The Black Horsemen to kolejny zespół na scenie MBTM, w istocie bardzo niezwykły, już od samego wyglądu muzyków począwszy. Każdy członek tej grupy wystąpił w The Guide w namalowanej na twarzy masce, odzwierciedlającej jakąś cechę jego charakteru. Ta teatralizacja w połączeniu z ostrym brzmieniem i nutą klasyki w postaci wiolonczeli dała doskonały efekt. Podkreślić należy także różnorodność, jaką odnaleźć można w wykonanej przez The Black Horsemen kompozycji – mamy tu i charyzmatyczny, przenikliwy głos wokalisty (plus stylowy chórek wiolonczelisty), i świetnych instrumentalistów. I dynamikę, rozemocjonowanie, i część liryczną, ale wciąż pełną napięcia. Nie można się było przy tym utworze nudzić, bo nie było w nim rutyny i symetrii. Rewelacyjne pomysły melodyczne zwieńczyły dzieło. Wokalista bardzo, bardzo stylowo, choć nie zawsze było czysto – osądziła Ela Zapendowska. Nietuzinkowa barwa frontmana – dodał Łozo. Adam Sztaba zwrócił uwagę, że to granie trochę niedzisiejsze, do którego ma jednak sentyment. Trzeba mieć sentyment do takiego grania – wykonana przez zespół próbka jest dowodem znakomitego przygotowania technicznego i profesjonalizmu.

Gdy na scenę wchodzi młodzik i zaczyna wykonywać utwór Miki wydaje się, że będzie naiwnie i po amatorsku. A tu totalne zaskoczenie. Mateusz Śniegocki pokazał, że dysponuje wielkim głosem, że śpiewa czysto i w dodatku w swoim śpiewaniu jest bardzo odważny. Grace Kelly to piosenka trudna, przede wszystkim pod względem ruchliwej linii melodycznej i częstych zmian rejestrów. Mateusz udowodnił, że nie straszne mu operowanie falsetem. Jego wykonanie przypadło do gustu sędziom. Jakiś talent masz i teraz od ciebie zależy, co z tym zrobisz – powiedziała Elżbieta. Plastyczność występu zauważyła natomiast Kora. Faktycznie, Mateusz ma zacięcie aktorskie, często przekute w zbyt emfatyczne eksponowanie słowno-muzycznej ekspresji.

Skoczne wariactwo – tak można by w skrócie określić występ białoruskiej grupy The Toobes. Zespół w muzycznym szale zmiótł konkrencję. Do tego ciekawostka “przyrodnicza” w postaci znakomicie śpiewającego perkusisty. Magnetyzujący wokal – zadziorny i niepozwalający nie pociągnąć za sobą tłumu (w związku z tym wykonanie Follow Me należy uznać za udane i skuteczne) w atmosferze gorączkowej pulsacji, potrząsania i wstrząsania, okraszony rasową gitarową solówką – to wszystko, czego potrzeba do sukcesu. Uwielbiam takiego rock’n’rolla , jakiego gracie. Zapamiętam was – obiecał Wojtek Łozowski.

Jedną z nielicznych instrumentalistek w tej edycji MBTM jest Katarzyna Lipert, młoda pasjonatka gry na skrzypcach elektrycznych. Kasia zaprezentowała Der Trollentanz z repertuaru zespołu Castle Dreams, a tym samym udowodniła, jak ciekawie można połączyć klasykę z klimatami fantastyki, baśniowości, gotyku i ostrego brzmienia. Zadbała o cały swój wizerunek, zrobiła wrażenie, pokazała moc i energię. Trochę irytować mógł jej ruch sceniczny – dynamiczne przemieszczanie się, prawie że taniec. Adam Sztaba uznał tę technikę za nieco już anachroniczną. Intonacyjnie było bardzo dobrze, rytmicznie – różnie – dodał. Katarzyna Lipert, jak już wiemy, pomimo poczwórnego „tak” od jurorów nie dostała się do grona trzydziestu dwóch wybrańców, którzy zaprezentują swe umiejętności w półfinałach. Realizatorzy ostatniego odcinka bardzo wyeksponowali jej rozgoryczenie po porażce. Może słusznie odpadła, ale może też trzeba dostrzec pewną niespójność pomiędzy tym, co sędziowie mówią (Adam Sztaba podczas występu Lipert żałował, jak niewielu instrumentalistów jest w programie) a tym, co robią i kogo wybierają do kolejnego etapu.

I znowu niespodzianka. Tym razem powrót wokalisty zespołu Kamień Kamień Kamień, który w II edycji MBTM doszedł do finału. Jakub Krupski-Maria, tym razem z grupą Tune w utworze Confused, znowu pokazał klasę. Był to najbardziej dojrzały wokalnie występ tego odcinka. Przede wszystkim ogromna świadomość przekazu, jaką Krupski wypisaną ma na twarzy. Przenikliwość tej twarzy (słodkiej i niepokornej zarazem) wystarczy – nie potrzeba kolorów ani fajerwerków. Mroczny, posępny i psychodeliczny był to występ, ale jakże zmysłowy! Have you ever seen me in this place before? – powtarzał jak mantrę wokalista w rytmicznym i somnambulicznym refrenie. Wykonanie docenił Adam Sztaba: Kuba jest jednym z najlepszych frontmanów, jacy się tu znaleźli. Kora zaleciła wokaliście więcej skupienia, ale też dodała: maniera staje się twoją istotą.

Całkowita zmiana klimatu stała się udziałem zespołu pod przewodnictwem absolwentki Berklee College of Music w Bostonie, Olgi Matuszewskiej. Kompozytorka i autorka tekstów zrobiła wrażenie na jurorach i publiczności swym utworem Dream. Nie jest to utwór, który zwala z nóg, ale słucha się go bardzo przyjemnie – mówiła Ela Zapendowska. Bardzo się cieszę, jak jest spójność wszystkich elementów. Dobra kompozycja – pochwalił Adam Sztaba. Z pewnością niekwestionowanym walorem muzykowania Olgi jest jej przepiękna barwa głosu – bardzo jasna, wręcz dziecięca. Przy tym cenna wydaje się umiejętność jej kształtowania, którą ta uczestniczka MBTM niewątpliwie posiada.

Kolejny już zespół, Blend, wykonał utwór w rodzimym języku (Kot). Zagrane rasowo – ocenił Sztaba. W czym tej rasowości upatrywać? Na pewno był to występ bardzo energetyczny, pełen dynamiki. Charakterystycznego wokalistę w tym zadaniu wspierały chórki i, oczywiście, przyzwoicie zagrane partie instrumentalne. Najmocniejszą stroną piosenki był tekst – prosty, lecz treściwy, umiejętnie wykorzystujący stereotypy i przysłowia. Do kocich klimatów umiejętnie nawiązano też poprzez onomatopeje. Bardzo dobry tekst. Wreszcie o czymś – powiedziała Kora. Członkowie grupy Blend mogą być z siebie dumni. Zdecydowanie czarny kot nie przyniósł im pecha.

Bang Bang nie powiedzieli jurorzy także duetowi Lips – wokalistce i gitarzyście, który przedstawili własną interpretację utworu Nancy Sinatry. Ich aranż, z racji środków wykonawczych, był oszczędny. Pasował jednak do charakteru piosenki. Tajemniczość, z jaką wokalistka zaczęła występ, nie została do końca wykorzystana. Być może przyćmił ją średnio udany zabieg w postaci dwukrotnego powtórzenia refrenu w identyczny sposób. Muzyka nie lubi nudy, warto było urozmaicić finał piosenki jakimś efektem. Kwestią sporną pozostała dość dynamiczne potraktowanie refrenu – przyspieszenie nie podobało się Adamowi Sztabie. Bardzo przyjemnie mi się tego słuchało. I w ogóle mi wokal nie przeszkadzał – skonkludowała Ela. Pani jest bardzo gustowna. Pan też – dodała Kora. 

Jedyną grupą, której w tym odcinku MBTM się nie poszczęściło, był zespół Pozytywka. Nie wystarczy zaśpiewać czysto – jurorzy oczekują czegoś więcej. Charakterna wokalistka o głębokim niskim głosie zachwyciła Adama Sztabę i jedynie od niego zdobyła „tak”: Dziewczyna jest tutaj diamentem – powiedział. Dla mnie cały pokaz nie wniósł nic nowego do piosenki Tiny Turner The Best. Był schematyczny i wzorujący się niewolniczo na oryginale.

O swoim życiu opowiedział w piosence Moje życie nowy bard polskiej sceny muzycznej, Wiesław Kuszewski. Nie wiem, jak to możliwe, że dostał on 4x „tak” od jurorów. Osobiście nie lubię w sztuce ani epatowania autobiografizmem, ani w ogóle epatowania czymkolwiek. Pan Kuszewski sądził chyba, że gdy założy ciemne okulary, stanie się drugim Krawczykiem albo Cugowskim i wobec tego przyjął rolę mentora pokolenia pięćdziesiąt plus. Jego tekst może i niesie przesłania uniwersalne, lecz niewiele w nim poezji. Bez komentarza pozostawię też kwestię wykonywania własnej piosenki z podkładem muzycznym bez grania na instrumencie. Sędziowie za to założyli różowe okulary: Jest pan prawdziwy – powiedziała Zapendowska. Widać, że ta muzyka jest jakąś odtrutką, odskocznią od rzeczywistości – zaznaczył Sztaba. Może i tak, chociaż do słuchania pana Kuszewskiego nikt mnie nie zmusi. Nawet, gdyby do jego płyty dołączano zapalniczkę do kołysania się podczas koncertów.

Ciężki dzień, ciężki dzień dzisiaj powalił mnie – śpiewali muzycy z zespołu Upstream w utworze – jakże metafizycznym – Ciężki dzień. Mnie nie powalili, ale zdobyli uznanie jurorów, a przynajmniej umiarkowaną aprobatę. Koła nie wymyśliliście, ale to miało charakter – orzekła po występie Kora. Prawda, że całość miała ręce i nogi – dobry wokal i konkretne granie. Popracowałabym nad tekstem.

Polsat długo kazał czekać na występ dwudziestodwuletniego Rafała Jamki, reklamując go w każdej prawie przerwie. Nie mnie oceniać, czym ten zabieg był spowodowany. Jedno jest pewne: Jamka zaśpiewał. A wcześniej opowiedział o swoich życiowych doświadczeniach i kłopotach z prawem. Zaśpiewał nieźle (Sorry Seems To Be The Hardest Word), ale nie liczyłam na aż tak dobry wynik. Czyżby mężczyzna o mocno zachrypniętej barwie rzeczywiście tak porwał publiczność i sędziów? Bywało nieczysto, czasami głos się łamał. Ale były też plusy. Nie spodziewałam się, że masz taką wrażliwość muzyczną – powiedziała Ela. I to racja, a do wrażliwości dodać trzeba skromność wykonawcy. Widać, że ty sam nie jesteś przekonany, że dobrze śpiewasz. A dobrze śpiewasz – zapewniał Łozo.

Jak można podsumować ćwierćfinały IV edycji „Must Be The Music”? Z pewnością pojawiło się w programie wielu ciekawych i, co istotne, różnorodnych wykonawców. Nadzieją polskiej sceny muzycznej wydają się być projekty awangardowe, muzyka alternatywna, ale często także po prostu dobry rock lub wszelkie połączenia klasyki z innymi nurtami. Nie brakuje mądrych tekstów (coraz częściej twórcy nie wstydzą się pisać po polsku), muzycy są świadomi swego potencjału, ale też szerzej – świadomi tego, co chcą przekazać. Skłania do refleksji coraz wyraźniejsza tendencja do promowania tożsamości lokalnej i odrębności etnicznej. Cieszy bogactwo instrumentarium – pojawiają się coraz mniej oczywiste rozwiązania, zestawiane zostają coraz ciekawsze brzmienia. Wyraźnie góruje granie zespołowe i solowe śpiewanie nad wykonaniami instrumentalistów. Ci, jeśli już do MBTM przychodzą, są profesjonalistami. Miejmy nadzieję, że rozpoczynające się już niebawem półfinały pokażą, którzy muzyczni pasjonaci warci są naprawdę naszej uwagi.        

 

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć