felietony

UL/KR – Ament

Blogosfera, a w niej wpis Filipa Szałaska, autora bloga Fight!Suzan. Zapraszamy!

Nie rozumiem zniecierpliwienia, z jakim UL/KR wypuszczają kolejne pozycje. Prawie nic nie jest doprowadzone do końca. Wstrzymałem się od pisania o ich pierwszej, zeszłorocznej, płycie, sądząc – jak cała reszta – że mam do czynienia z zapowiedzią pełnoprawnego albumu, ale to już był pełnoprawny album, tyle że rozplanowany na przestrzeni dwudziestu minut. Teraz ukazał się drugi – niewiele dłuższy i nie bardziej treściwy. Na Ament, tak jak na poprzednim wydawnictwie, Król i Kiebzak wysuwają na czoło wyjątkowe pośród swoich nielicznych piosenek – te, które miały czas na leżakowanie, te, w których strukturze dają się odkryć pozostałości sycącego fermentu: zbliznowacenia, ziarnistości, przerosty tkanki. Przez resztę czasu na przemian zanudzają lub śmieszą materiałem na raczkującym poziomie kompozycji (lub może de-kompozycji, jeśli trzymać się metafory fermentacyjnej, źródłowo opartej na rozkładzie). Pochopność – to słowo najlepiej opisuje projekt, który mógłby wydać album dekady w tym albo przyszłym roku, ale świerzbi go roztrwanianie potencjału w imię nawiedzania pamięci krótkotrwałej.
 
Nie da się tego poznać po pierwszej piosence, ponieważ jest zwyczajnie świetna. Mikroskopijne potknięcia nie należą stricte do niej – są naleciałościami pozostałych indeksów, które starają się Anonima bezskutecznie naśladować. Wystarczy wskazać na dwa największe jego atuty: po pierwsze podkład, rozcieńczający winiety Clams Casino gwoli uwydatnienia swobodnego, pluszczącego brzmienia rytmu, po drugie – tekst, operujący ciekawymi metaforami, łudzący brakiem związku między poszczególnymi strofkami i przyjemnie zaśpiewany, głosem na tyle zblazowanym, że recenzentka Onetu, Paulina Grabska, słyszy zamiast „gazowanej toni” „gazowany tonik” i zastanawia się, jak to możliwe, skoro ów jest zawsze z bąbelkami. Anonim powinien być dla UL/KR receptą na sukces. I jest – tyle że najwidoczniej nie starczyło czasu, aby stworzyć więcej urzekających ścieżek, na tyle dużo, żeby konkurencja z zagranicznymi luminarzami post-Russelowskich pasaży wykroczyła poza pierwsze sekundy sąsiadującej z singlem Magii.
 
Wszystko, czym czarowało otwarcie płyty, przy drugiej pozycji zostaje podkopane, póki co delikatnie, ale wyczucie smaku jest już zaalarmowane i od tej chwili będzie notować najdrobniejsze odchylenia z czułością sejsmografu, cięte na wszelkie oznaki lekkomyślności. Szczególnie boli mnie jedna, trochę filologiczna. W punkcie 01’07” Magii pada określenie „powąchać prochu”, którego pierwotne militarne znaczenie w intrygujący sposób odkształca się w narzucanej przez Ament optyce relacji interpersonalnych. Ten ciekawy idiom – archaiczny, bo zakorzeniony chyba w czasach wojen napoleońskich – zostaje bardzo szybko, po 207. sekundach, powtórzony w innym kawałku (01’45” Menu), co natychmiast odbiera mu aurę poetyckiego znaleziska i sugeruje granice inwencji autorów, którzy wytężają się jak mogą, ale są skazani na zaniżenie poziomu i recykling klisz w rodzaju „zrozum mnie źle” (w Głupio). 
 
Brak związku między zwrotkami – pozorny w wypadku Anonima – w Magii zaczyna już nużyć, bo co mogą mieć wspólnego Niemcy Wschodnie z tańcem, wypadkami losowymi i uczuciem zawodu (notabene doskonale oddanym przez wokalistę – w każdej kadencji pobrzmiewa tu wyrzut i źle maskowana obojętność). Wszystko to jest jeszcze czepialstwo, przechodzę więc do smutnych absurdów. Nie sposób zacząć inaczej niż od Stosu, który bardzo łatwo daje się streścić w swojej identyczności z dziecinną śpiewką Była sobie żabka mała. Doskonała mimikra refrenu tej wyliczanki – re-re-kum-kum / re-re-kum-kum – miałaby może widoki powodzenia, gdyby nie trwała dwie minuty bez przerwy, generując prostego pierdolca. Dalej mamy Piekło z widocznie uproszczonym podkładem i ekspresją wokalną, której nasilenie ma chyba maskować łatwiznę rymów (odwrócenie uwagi od pary początek–wrzątek faktycznie wymaga od śpiewającego ekwilibrystyki) i zakazanym słówkiem serducho, zaczerpniętym ze słownika kryptoalkoholików, którzy aż palą się do wykrzyczenia swego tajonego nałogu, ale póki co – nadmieniając o zatrutym etanolem ośrodku uczucia – kompensują sobie żal rubasznym zgrubieniem.
 
Na koniec Piekła inwencja wokalna napotyka spodziewaną ścianę i dogorywa w żenującym wrzaśnięciu (03’03-03’06”) oraz manierze właściwej piosence aktorskiej. Słuszny trop, bo w Głupio występuje – wspomniane już ze zgrzytem zębów – sformułowanie zrozum mnie źle, które na tyle dobrze przypomina poezje Michała Wiraszki, że dalej po prostu słuchać się już nie chce, człowiek ma przecież swoje możliwości. Nawet jeśli ogromne, to niezdolne przeskoczyć instrumentalnych fragmentów płyty, które jawią się niestety jako żart. Bardzo ciekawie jest nagrywać krótkie płyty i trzymać słuchaczy w napięciu, ale nie robi się tego mając pod ręką jeden-dwa kawałki i dogrywając do nich na siłę takie Bagna. A przecież jest jeszcze Linia, z atmosferą wiejskiego wodewilu, który zapewne wywoła uśmiech na twarzach ludzików, co do dziś rozkoszują się Weselem w Atomicach jako największym osiągnięcie polskiej prozy. A przecież są jeszcze Dzieci, które pragnąłbym miażdżyć przez długie akapity, ale daruję sobie tę przyjemność, bo do omówienia są ważniejsze kwestie.
 
Dzisiejsza «technologia słuchania» sprawia, że jedna wybitna piosenka może sama w sobie stać się ogromnym wydarzeniem i wystarczająco ekscytować słuchaczy, by traktować ją w ramach osobnego zjawiska – przypomina Captain Obvious. UL/KR oferują za każdym razem jedną-dwie wybitne piosenki, warto jednak pamiętać, że nie jest to projekt w rodzaju Milky czy Las Ketchup. Reprezentowany przez duet typ wrażliwości i wyobraźni wymaga czasu. Utwory, które w poprzednich akapitach z takim rozdrażnieniem ganiłem, na długogrającym wydawnictwie zostałyby pewnie uznane za klasyczne album tracki i usprawiedliwione jako wyściółka dla węzłowych etapów opowieści. Nawet jeśli z ich pamięci zniknęła niesamowita Noc poza domem Kawałka Kulki, słuchacze intuicyjnie dostrzegają nieprzystawalność formy do przeczuwanego zamysłu. Stąd też o recepcji projektu Króla i Kiebzaka mógłbym powiedzieć to samo, co o ich albumach: Nie rozumiem zniecierpliwienia, z jakim słucha się UL/KR. Prawie nic nie jest doprowadzone do końca, wybacza im się niedostatki albumu w zamian za łapówkę dobrego singla, ale Gorzowianie to przecież nie Rihanna. Wyczuciem wykazał się tylko wydawca, oferując edycję winylową, na której pomieszczono oba albumy projektu, gromadząc tym samym w jednym miejscu odpowiedni zakres materiału.
 
Poza Anonimem na Ament znalazło się jednak koło ratunkowe pod postacią Menu – kawałka, o którym nikt nie wspomina, bo umocował się w najmniej szczęśliwym momencie, dokładnie tam, gdzie euforia po singlu zaczyna wygasać i zaczynają się palpitacje hamowanego rękami i nogami rozczarowania. Wystarczy wpisać w Google frazę ulkr amenr recenzja – wśród pierwszych dziesięciu wyników o Menu napomyka jedynie Jakub Knera w recenzji dla magazynu PopUp. Tymczasem ta piosenka jest jeszcze jedną z upragnionych ścieżek rozwoju UL/KR – kwintesencja dream popu, brzmieniem nawiązująca do piosenek Jacka Lachowicza, ale w warstwie tekstowej ściśle oddana zmysłowemu oddziaływaniu na wyobraźnię; takich fraz jak gorący oddech mroku ze świecą szukać wśród prostolinijnych liryków większości rodzimych gwiazdek. Z tym że Anonim i Menu to wciąż niewiele ponad 7 minut, trzecia część całości. Gdyby dołożyć do nich dziesięć minut debiutanckiej płyty i dziesięć nowych na przełomie nadchodzących zimy i wiosny, to w kolejne wakacje można by spodziewać się albumu dekady, bez względu na kategoryzacje gatunkowe. Ale to tylko fantazja rodem z gier menadżerskich.
______________________________
Filip Szałasek – autor bloga Fight!Suzan, znany z pisania niezwykle długich tekstów i wyrazistego słownictwa krytyk muzyczny.
Wesprzyj nas
Warto zajrzeć