Voo Voo, źródło: Wikipedia

felietony

Widny wieczór [blogosfera]

Prawie rok temu napisałem:

Zespołów, dla których pojechałbym na festiwal, jest naprawdę niewiele.

I dlatego tym chętniej wspomnę o występie, który okazał się… wyjątkiem potwierdzającym regułę.

Voo Voo 03-07-2016, Żywiec Miejskie Granie, Malta Poznań

Początek koncertu nie napawał optymizmem. Dźwięk podczas otwierającego całość Po godzinach był, z mojej perspektywy, koszmarny. Dała o sobie znać pełna paleta – symptomatycznych dla wydarzeń plenerowych – technicznych uciążliwości.

Wszystkie instrumenty brzmiały nieprecyzyjnie i bez wyrazu, a prym wiodły zbyt głośne, ociężałe i przykrywające resztę zespołu bębny (tomy, centrala), przez co Voo Voo zdawało się swoją własną karykaturą.

Na szczęście w kolejnych utworach sytuacja regularnie ulegała poprawie – nie na tyle, bym mógł czerpać radość ze słuchania kreowanej muzyki, ale na pewno wystarczająco, by w każdej kompozycji znaleźć jakiś miły szczegół.

Pierwszym potężnym zaskoczeniem okazała się solówka perkusyjna – Michał Bryndal zagrał długą, spokojną, pozbawioną jakiejkolwiek woltyżerki i cyrkowych sztuczek opowieść, której ważnym elementem była… cisza. Chyba nigdy wcześniej nie spotkałem się z tak powściągliwą i dyskretną materią muzyczną w podobnych okolicznościach.

Koniec tej intrygującej historii przyniósł rewolucyjną zmianę – wraz z pierwszym taktem w Tli się uderzył przepiękny, monolityczny, pełen charakteru i selektywności dźwięk(!). Krzysztofowi Głębockiemu udało się w pełni wykorzystać potencjał tkwiący w dostępnej przestrzeni – muzyka roztaczała się w powietrzu niczym jakiś przyjemny zapach, nie tracąc przy tym właściwej dosadności.

I mimo że już dwukrotnie słyszałem wyżej wymienioną kompozycję w nowej aranżacji, zwolnienie i następujące po nim wyciszenie przed rozbuchaną partią Mateusza Pospieszalskiego znów zbiło mnie z tropu, a kulminacja wywołała spore emocje, podobnie jak podtrzymanie nieco swawolnej atmosfery przez solo Karima Martusewicza.

Nim stanie się tak…  panowie opletli w zupełnie nową muzyczną treść – tak bogatą (Piotr Chołody na… drumli!) i intrygującą, że zwrotki i tekst wydały mi się niepotrzebne. W bezwysiłkowej harmonii współpracowały ze sobą przykurzona, szorstka gitara, nośny etniczny motyw Mateusza i misterne, pełne werwy akcenty wybijane na talerzach. Może to podstawa jednego z nowych utworów?

Trąbka, pompka i lewarek oraz Pierwszy raz przyniosły pewną stylistyczną woltę, uwypuklając tym samym kilka – moim zdaniem – najszlachetniejszych muzycznych wartości, będących wyrazem pewnej unikatowości i – co tu kryć – wielkości Voo Voo.

Oni tak naprawdę wcale ze sobą nie grają. Tego wieczoru odbył się długi, fascynujący, wielowątkowy i żarliwy dialog. Słowo zgranie okazuje się wobec teraźniejszych możliwości Voo Voo niewystarczające czy wręcz niewłaściwe. Skłaniałbym się ku opinii o głęboko umocowanym, samowiednym muzycznym porozumieniu.

To wrażenie wzmocniła partia Karima, która swój początek wzięła w chwili mającej – najpewniej – zakończyć utwór. Chwila, gdy dołączyła reszta składu, przypominała coś na kształt przyspieszonego procesu wzrostu i rozkwitania kwiatu – w ciągu kilkudziesięciu sekund pojawiły się nowe, wcześniej niewidziane i niespodziewane barwy.

Zaraz po tej pełni jaskrawych kolorów nastąpiło powolne, ale nie mniej elektryzujące, zaciemnienie – kilkunastominutowa, wciągająca wersja Dokąd idą mogłaby stać się jedną z moich odpowiedzi na prośbę o przykład muzyki sensu stricto.

Dwa elementy składowe najsilniej przykuły mą uwagę – rozprzestrzeniające się swobodnie i wielokierunkowo, za pomocą czujnie użytych efektów, wokale Mateusza i generowane przez Wojtka Waglewskiego (z podłogi, już bez szarpania strun) gitarowe opary.

Co ciekawe, te drugie były stosunkowo ciche. Brzmienie delayów i im podobnych, zwłaszcza uruchamianych pod koniec koncertu, przeradza się zwykle w charczący i wymykający się spod kontroli bezład, a tutaj – na odwrót. Wyszło przytrzymane, acz ważne i zauważalne dopełnienie nastroju.

Ostatni utwór zrównoważył rozbudzone wcześniej emocje, co uważam za dramaturgiczny majstersztyk, a także istotny i potrzebny zabieg, niebanalnie podsumowujący ten cudny koncert.

_____________________________

Maciej Geming  zakochany  zgoła nieprzytomnie  w muzyce na żywo bloger (https://wmigthegig.com/), dumny mąż i ojciec dwojga dzieci, a od niedawna także student muzykologii na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. Lubi pączki.

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć