The Doors, The Doors (album), okładka płyty; materiały prasowe

edukatornia

Wszystko, co dobre, szybko się kończy. Historia debiutanckiej płyty Doorsów

Są w świecie muzyki artyści, o których powiedziane zostało już chyba wszystko, a ich utwory stały się na tyle kultowe, że trudno ocenić je w obiektywny sposób. Nie potrzeba jednak dużej spostrzegawczości, by zauważyć, że jeśli muzyka po ponad pięćdziesięciu latach od premiery potrafi wywołać równie silne emocje, co wtedy, to dowodzi to nie tyle samej kultowości, która przecież nie jest równoznaczna z wysoką jakością, co po prostu jej świetności.

Wydany w 1967 roku album The Doors, autorstwa zespołu o tej samej nazwie, którego zapewne nikomu przedstawiać nie trzeba, należy do jednych z najważniejszych nie tylko w historii samego gatunku, ale także muzyki w ogóle, co potwierdza chociażby czterdzieste drugie miejsce na liście pięciuset albumów wszech czasów magazynu Rolling Stone. Debiutancki album, nagrany w pięć dni, postrzegać możemy jako swego rodzaju kwintesencję twórczości i stylu grupy, który jest na tyle charakterystyczny, że nie sposób pomylić go z żadnym innym wykonawcą. Doorsi grali jak nikt inny, a nikt inny nie grał i nie gra jak oni – tak najkrócej można by opisać zarówno tę płytę, jak i cały ich późniejszy dorobek.

Co oczywiste, tytuł albumu odnieść należy do nazwy zespołu, będącej jedynym wymogiem Jima Morrisona przy jego zakładaniu. Inspiracja kryła się za Drzwiami percepcji Aldousa Huxley’a, który z kolei zaczerpnął ten tytuł z treści Zaślubin nieba i piekła Williama Blake’a. „Kiedy drzwi do percepcji zostaną oczyszczone, rzeczy ukażą się takimi, jakimi naprawdę są – nieskończonymi.”  Dla słuchacza jednak drzwi otwierają się nie tylko do percepcji, ale też do innego świata, bo bez trudu można się w nim znaleźć dzięki ich muzyce.

Pierwszy na liście i zarówno jeden z najbardziej doorsowskich utworów, Break on through, którego rytmika inspirowana jest brazylijską bossa novą, staje się swoistym wprowadzeniem słuchacza w stylistykę zespołu. Poznajemy dzięki niemu charakterystyczne dla nich brzmienia i dźwięki, by następnie płynnie przejść do równie energicznego Soul Kitchen. Później pojawia się tu element odmiany w postaci The Crystal Ship, który dowodzi, że zespół tak samo dobrze radzi sobie z bardziej spokojnymi i  melancholijnymi tonami. Pierwsze trzy pozycje, często uznawane w płytach za te najbardziej kluczowe, bo decydujące o tym, czy zechcemy dalej przesłuchać dany krążek, w tym wypadku w żaden sposób nie przewyższają następnych numerów. Owszem, możemy podzielić znajdujące się na płycie utwory na te bardziej znane czy lubiane, jednak nie na lepsze i gorsze, co dodatkowo potwierdza jej jakość. Trafimy tu też na takie szlagiery jak Light my fire czy End of the night. Ten drugi przenosi nas w inny wymiar jeszcze bardziej niż pozostałe utwory. Wprowadza słuchacza w hipnotyczny trans, sprawiając wrażenie znalezienia się na granicy własnej świadomości. Psychodeliczne brzmienia kierują nas ku najbardziej zawiłym meandrom wyobraźni; do miejsc, o których istnieniu zapewne sami nie zdawaliśmy sobie wcześniej sprawy. W Alabama Song, z tekstem Bertolta Brechta, czy Back Door Man, napisanego przez Willie Dixona, możemy dostrzec natomiast pewne powtarzane jak mantra riffy Robby’ego Kriegera oraz motywy Johna Densmore’a i Ray’a Manzarka. Muzyka tej trójki stwarza idealne warunki dla wokalu Morrisona, dysponującego niezwykle szeroką skalą głosu i umiejętnie przechodzącego ze spokojnego śpiewu jakby „od niechcenia” do wysokich wręcz krzyków. Najprostszą drogą do przeniesienia się na kalifornijskie ulice lat 60. ubiegłego wieku są tu natomiast Twentieth Century Fox, I looked at you czy Take It as It Comes, zrealizowane w nieco bardziej popularnym wówczas nurcie i oddające atmosferę tamtego okresu. Nie bez powodu na końcu płyty zostało umieszczone, jak sama nazwa wskazuje, The End – najdłuższe i może nawet najbardziej poetyckie ze wszystkich utworów. Możemy usłyszeć w nim z lekka indiańskie rytmy, dodające całości pewnej mistyki, tajemniczości i dekadencji, odzwierciedlającej fascynację Morrisona tematem śmierci.

Choć teksty piosenek pisane były przez wszystkich członków zespołu (z wyjątkiem Alabama Song i Back Door Man), nie da się ukryć, że to Morrison przodował na tej płaszczyźnie. Jak sam twierdził, był bardziej poetą niż muzykiem, dlatego warto przywiązać szczególną wagę do jego słów. W The End dał niebywały popis swojej kreatywności, improwizując jego treść podczas jednego z koncertów i zaskakując tym nie tylko publiczność, ale również swoich kolegów, zmuszonych od tej pory przyzwyczajać się do nieprzewidywalności odurzonego lidera. Metaforyczne odwołanie do mitu o Edypie dodało jego wizerunkowi jeszcze większej kontrowersji, sprawiając jednocześnie, że utwór stał się jednym z najsłynniejszych w całym dorobku The Doors.

Mówiąc o tekstach piosenek łatwo dojść do wniosku, że stanowią one swego rodzaju rozdroże dla różnych ścieżek interpretacyjnych. Cała muzyka The Doors jest przecież bardziej symboliczna niż dosłowna. Wiele utworów charakteryzuje się niemożnością konkretnego sprecyzowania „co autor miał na myśli”, dodając im w ten sposób jeszcze większej wartości. Bo czy jest w sztuce coś piękniejszego niż fakt, że obcując z jednym i tym samym dziełem, każdy z nas może usłyszeć lub zobaczyć coś innego? Z jednej strony, biorąc pod uwagę życiorys wokalisty, możemy rozumieć je jako jego osobiste refleksje; z drugiej natomiast, dają nam one okazję do zinterpretowania ich na swój własny sposób, przez co są w stanie funkcjonować w świadomości każdego słuchacza z nieco innym wydźwiękiem.

Mimo że album był pierwszą płytą The Doors’ów, to scala on w sobie ducha ich muzyki, zapoznając słuchacza z konkretnym, ale bardzo urozmaiconym stylem, który towarzyszył grupie przez całą spektakularną, choć krótką karierę. Aranżację i kompozycję utworów uznać możemy za wyjątkowo dojrzałe, bo, jak się okazuje, już na samym początku wspólnej drogi, muzycy potrafili zdefiniować charakter swojej twórczości. Mieszanka sporej ilości stylów pozwoliła na stworzenie jedynej i niepowtarzalnej całości. Album, opierający się niezaprzeczalnie głównie na rocku i jego psychodelicznej odmianie, zawiera w sobie dodatkowo ukłon w stronę bluesa (Back Door Man i Soul Kitchen), swego rodzaju musicalowość (Alabama Song), nieco latynoskie rytmy (Light my fire) czy indiańskie akcenty (The End), wynikające z zainteresowania Morrisona kulturą indiańską. Stworzenie takiego rockowego labiryntu, składającego się z odniesień do wielu innych gatunków, możliwe było dzięki różnorodnym warsztatom poszczególnych artystów. Manzarek, będący pianistą o klasycznym muzycznym wykształceniu w połączeniu z Densmore’em, perkusistą jazzowym, oraz Kriegerem, gitarzystą również jazzowym, jednak specjalizującym się we flamenco, uzyskali wspólnie nadzwyczajną kombinację. Powodem odmienności zespołu był również brak basisty. To właśnie Densmore’owi przypadło wyznaczanie rytmu, który przez jazzową wrażliwość perkusisty bywał równy, ale jednak nieprzewidywalny. Za to Manzarek odnajdywał basy w elektrycznych organach przy jednoczesnym wygrywaniu akordów i  bluesowych wstawek drugą ręką. Co istotne, już na pierwszym albumie każdy z nich otrzymał okazję do solowego zaprezentowania swoich możliwości, wykorzystując ją w stu procentach.

Dla zrozumienia twórczości zespołu nie bez znaczenia jest również czas, w którym działali. Zarówno utwory, jak i sama postawa Króla Jaszczura, są pewnym sprzeciwem i hippisowską formą buntu przeciw światu. Twórcza swoboda oraz improwizacje, powstające najczęściej pod wpływem narkotycznej weny, stanowiły w tym kontekście kontrę do panujących wówczas zasad i konformizmu. Oczywiste było również to, że Morrison nie chciał ograniczać się jedynie do kariery scenicznej. Jego nieszablonowość wychodziła daleko poza sferę muzyczną, będącą pretekstem do zakorzeniania w społeczeństwie zmian i nowych postaw, opierających się na wolności i niezależności człowieka. Teksty oraz ich wykonania, stawały się okazją dla charyzmatycznego wokalisty do wcielenia się w rolę szamana i wprowadzenia publiczności zarówno w inną rzeczywistość, jak i w cienistą krainę marzeń.

Możemy się do nich przenieść po części również teraz, bo każdy z utworów zdaje się być ponadczasowy. Oprócz niezwykłości jest jednak coś, co również dotyczy i łączy je wszystkie. A mianowicie pewnego rodzaju żal, wynikający ze świadomości, jak wiele znakomitych dzieł Doorsi mogli jeszcze stworzyć. Słuchając ich pierwszej płyty, jak i każdej kolejnej, nie sposób mieć jakiekolwiek wątpliwości, że drzwi zamknęły się dla nich zdecydowanie za szybko. Choć może powinniśmy wyjść z założenia, że prawdziwi artyści nie umierają – po prostu przestają koncertować na żywo.

Na podstawie:

  • Hopkins Jerry, Jim Morrison. Król Jaszczur, tłum. K. Jokiel- Paluch, Wydawnictwo Anakonda, Warszawa 2013.
  • The Doors – historia nieopowiedziana (When You’re Strange), reż. T. DiCillo, prod. USA 2009.
  • https://www.terazmuzyka.pl/plyty/111/the-doors.html [dostęp 28.04.2020].

The Doors – debiutancki album studyjny amerykańskiego zespołu rockowego The Doors wydany 04.01.1967 roku przez wytwórnię muzyczną Elektra Records i producenta Paula A. Rothchilda.

Partnerem Meakultura.pl jest Fundusz Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS

ZAiKS Logo

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć