"Solaris", Detlev Glanert, fot. Bernd Uhlig, materiały prasowe

felietony

"Solaris" w Kolonii [Korespondenci]

Solaris inspirowało i nadal inspiruje. W 1972 roku, dziesięć lat po ukazaniu się powieści Stanisława Lema, Andriej Tarkowski zrealizował oparty na jej kanwie film. Po kolejnych trzydziestu latach powstała nowa adaptacja kinowa Solaris, tym razem autorstwa Amerykanina – Stevena Sonderbergha. Sześć lat później przyszedł czas na „electronic‐operę” Karola Nepelskiego, przedstawioną w ramach poznańskiego festiwalu Malta, natomiast w 2012 na operę Detleva Glanerta. Premiera dzieła, w reżyserii duetu Moshe Leiser i Caurier, miała miejsce na festiwalu w Bregencji, w 2012 roku, a już w tym roku doczekała się nowej realizacji, w Operze w Kolonii.

Przetransponowanie powieści Lema na ruchomy obraz wydaje się zadaniem trudnym. Z jednej strony ze względu na bogactwo i wagę elementu kontekstualnego, stworzonego przez autora na potrzeby historii. Drugim tego powodem jest fakt, że lwia część akcji powieści rozgrywa się w głowach bohaterów oraz w przeszłości względem wydarzeń przedstawionych, skąd wynika trudność pokazania ich w „rzeczywistym” czasie kinowym bądź – jeszcze mniej nawet – teatralnym.

Solaris, Detlev Glanert, fot. Bernd Uhlig, materiały prasowe

Autor libretta opery Glanerta, Reinhard Palm, zdecydował się na serię posunięć, które sprawiły, że napisany przez niego tekst dobrze nadawał się do inscenizacji i nie zubożył oryginału. Mając świadomość realiów scenicznych i muzycznych, Palm skondensował akcję Solaris w taki sposób, by opera nie była ani „przegadana”, ani po prostu zbyt długa. Ciekawym pomysłem technicznym, a zarazem zajęciem wyraźnego stanowiska interpretacyjnego utworu Lema, było wydzielenie roli planecie Solaris. Jej krótkie kwestie, czasem składające się jedynie z ciągów zgłosek lub pojedynczych słów, powierzone zostały chórowi. W końcu, jeśli chodzi o treści psychologiczne, Palm zobrazował je dwojako: z jednej strony projektując wokalne ansamble, w których nakładane na siebie kwestie poszczególnych postaci potęgują poczucie zamętu, z drugiej zaś pisząc kilka monologów, usytuowanych w kluczowych momentach dzieła.

Nowe Solaris Glanerta wyreżyserował Patrick Kinmonth. Ów anglo‐irlandzki artysta ma w swoim dorobku nie tylko liczne realizacje sceniczne, dla opery czy teatru, ale również na przykład pracę jako „Art Director” dla londyńskiego magazynu „Vogue”. Reżyser wykazał się dużą pomysłowością, jeśli chodzi o rozwiązania wizualne i techniczne: akcja opery rozegrała się w niezmiennej scenerii betonowej skorupy, stojącej nad taflą płytkiej wody. Był to moim zdaniem ciekawy pomysł na symboliczne przedstawienie dwóch przestrzeni: statku kosmicznego oraz oceanicznej powierzchni planety. Jedynym ruchomym elementem dekoracji były wysokie na całą wysokość sceny i przesuwane na szynach czarne panele, dzięki którym postaci opery mogły swobodnie znikać i pojawiać się. Kinmonth zastosował jeszcze kilka ciekawych zabiegów, jak na przykład osiem statystek‐klonów Harey, kiedy ta odrodziła się po unicestwieniu swojego pierwszego sobowtóra przez Kelvina, czy przechodzenie jedynie nie‐ziemskich stworzeń pomiędzy solaryjską taflą wody, a betonowym poszyciem statku kosmicznego.

Klony Harey. Solaris, Detlev Glanert, fot. Bernd Uhlig, materiały prasowe

Niestety, w mojej opinii na sprawnej realizacji technicznej zalety przedstawienia się skończyły. Odnoszę bowiem wrażenie, że reżyser nie wniknął w głąb treści Solaris, ani nie stworzył atmosfery suspensu, tak mistrzowsko wykreowanej przez Stanisława Lema. W Kolonii wiele rzeczy zostało publiczności podanych na tacy – ja zaś wolałbym choć niektórych się domyślać. Co więcej, jeśli chodzi o stronę aktorską, pokutowała tu tak często kojarzona z operą maniera. W jej myśl aktorzy muszą poruszać się w absolutnie nienaturalny sposób, co jakiś czas zamierać, by zaraz zatoczyć się i niekiedy opaść. Pozytywnym wyjątkiem pod tym względem była na szczęście kreowana przez Aoife Miskelly postać Harey. Zupełnie nie rozumiem również pomysłu na wprowadzenie do historii „postaci” pawiana (sic), granej przez Qiulin Zhang, którą wolę pamiętać jako wagnerowską Erdę z Paryża, nie jako bezużytecznego (przepraszam) człekokształtnego z Kolonii.

Aoife Miskelly w roli Harey. Solaris, Detlev Glanert, fot. Bernd Uhlig, materiały prasowe

Słabe wrażenie po obejrzeniu kolońskiego Solaris wzmocniła również niestety muzyka Detleva Glanerta. Kompozytorowi nie można odmówić umiejętności sprawnego operowania barwą orkiestrową oraz kilku ciekawych muzycznie fragmentów, jak ostatnia partia chóru czy finałowy monolog Kelvina, przy akompaniamencie orkiestry o delikatnej, rozrzedzonej fakturze. Na korzyść kompozytora dodać można również to, że napisane przez niego partie wokalne były czytelne, jeśli chodzi o odbiór tekstu. Pomimo tych kilku zalet, muzyka Glanerta zdała mi się dosyć miałka i mało przejmująca. Wrażenie to, połączone z mało satysfakcjonującą stroną reżyserską przedstawienia, sprawiło, że z kolońskiej Oper am Dom wyszedłem raczej rozczarowany. W marcu przyszłego roku czeka nas premiera kolejnej opery opartej na powieści Lema – mam nadzieję, że Solaris Daiego Fujikury osiągnie poziom bliski maestrii swojego literackiego pierwowzoru.

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć