Okładka płyty / materiały prasowe.

felietony

Michał Kupicz – Bez Tytułu

Kiedy producent zabiera się do nagrania własnego albumu, przyznając bez ogródek, że materiał zaczerpnął z sesji nagraniowych, które zorganizował zaprzyjaźnionym muzykom, ciekawość rośnie. Zwłaszcza, że Michał Kupicz, korzystając ze ścieżek dostarczonych głównie przez projekty gitarowe, niemal w pełni odciął to tworzywo od macierzystego kontekstu, idąc raczej w stronę IDM-owych szkiców Vincenta Gallo lub ostatnich – trudnych do sklasyfikowania – nagrań Etamskiego. W jego wykonaniu sampling okazuje się więc nie tyle grą zapożyczeń, co raczej zaburzeniem porządku wyjściowego dyskursu, procesem zacierania źródeł.
 
Zajmowałem się ostatnio obróbką rozmaitych trąbek podkradzionych z Nocy na Ziemi Jima Jarmuscha, więc zwróciłem uwagę szczególnie na drugi fragment strony A. Fundamentem jest tu „bit” złożony z paru, dwóch-trzech, uderzeń – lekkich i ciężkich, po prostu. Te drugie rezonują na kształt misy tybetańskiej albo basowego klawisza wciśniętego do oporu i przytrzymanego do pełni wybrzmienia. Na przemian eksponowany i ukrywany, wykorzystywany to w roli drone’u, to w funkcji rytmizującej – ów fundament dostarcza sporej przyjemności, ale o wiele ciekawsze wydają się wznoszone na jego gruncie chybotliwe konstrukcje ze strzępków trąbki. Śmigają na modłę jaszczurczych języków albo zawisają w powietrzu jak confetti. Ta, która przed chwilą panoszyła się jako tłustawy drone, teraz jest tylko milisekundowym trzaskiem. Za przykład tej sieci kontrastów niech posłużą wydarzenia rozgrywające się po ósmej minucie. Poczynając od 08’18’’ trąbka parę razy wybrzmiewa przeciągle niczym syrena okrętowa, przywodząc na myśl Parting the Veil of Isis Softland City Singers, jedną z najpiękniejszych kaset w katalogu Tranquility Tapes. Kilka sekund później po wzniosłym zewie ani śladu. Wyparły go milisekundowe trzaski imitujące amatorski beatboxing.
 
W najdrobniejszych spośród niuansów albumu Kupicz zdradza zainteresowanie mikrodźwiękiem, które wielu artystów (na przykład  Nils Quak) przekuwa w osobną klasę muzyki lo-fi, kultywując dosłowne rozumienie minimalizmu jako pracy nad dźwiękami „małymi”, „mini”. Igraszki z trąbkami uwydatniają stopień, w jakim Michał jest w stanie jako siła kreatywna naśladować elastyczność obrabianego materiału, ale na prostej mimikrze się nie kończy. Zaimponowała mi szczególnie umiejętność dostosowania się do wymogów stawianych przez niską jakość niektórych ścieżek. Fragment, o którym opowiadam – stary dobry drugi rozdział strony A – jest niewątpliwie reprezentantem lo-fi, i Kupicz ani razu nie wymusza na nim zmiany. Zakłóceń usunąć nie może, bo – zdaje się – są sklejone z kluczowym elementem rytmicznym, ale też nie każe im odgrywać tego, czym nie są. Nie przesuwa trzasków i szumów do tła, nie rozmywa ich nadmiernymi opóźnieniami, lecz stawia je na równi z właściwymi samplami. Akcentuje i odsuwa, manipulując niemal wyłącznie pokrętłem głośności. Intensywny szum otaczający właściwą ścieżkę staje się w ten sposób integralną częścią aranżacji i można tu mówić nawet o etyce lub ekologii samplingu, bo doprawdy bije z tego podejścia szacunek do materii, nie tylko dlatego, że należała pierwotnie do kogo innego, ale ogólnie – jako do cennego tworzywa poczynań artystycznych.
 
Taka postawa zostaje zresztą nagrodzona. W centrum powtarzającej się chmury szumu uważne ucho wychwyci cień paru kontrolnych uderzeń w perkusyjne talerze – płochliwy dźwięk, który bez umiejętnej zachęty Kupicza mógłby na zawsze przepaść w gąszczu instrumentacji. Okazuje się nagle, że wspomniany wyżej „bit” jest bogatszy o te właśnie nikłe blaszki, a ile takich drobiazgów czeka jeszcze na odkrycie? Jeśli zresztą podjąć próbę sportretowania narratora albumu, to będzie nim właśnie postać pełnego uszanowania kolekcjonera rupieci, który zaprzyjaźnia się z porzuconymi przedmiotami i delikatnie nagabuje do zrzucenia patyny, wyjścia z cienia minionej chwały i przeobrażenia w coś innego, nowego. Jednym słowem, Kupicz stawia te ścinki na nogi, pomaga im wziąć się w garść, rehabilituje je. Pod naciskiem debiutanckiej kasety Michała, pod wpływem jej „szumowo-zlepowej” natury, także słowa zsuwają się bliżej, chcą być razem. „Tworzywo” przyciąga „towarzystwo” i – na prawach anagramu – „żywotność”, a z pamięci wyłaniają się jedne z moich ulubionych zdań Wyobraźni poetyckiej Bachelarda:

Czy rzeczy, miłe rzeczy, rozproszone na wyprzedaży, oferowane byle jakiemu nabywcy – odnajdą tych, co by nad nimi marzyli? Zacny pisarz z Szampanii rodem, Troyen Grosley, powiada, że jego babka, gdy nie potrafiła odpowiedzieć na jego dziecięce pytania, mówiła w końcu: „A dajże mi spokój, kiedy dorośniesz, zobaczysz, ile jest rzeczy w tym rzeczowisku”.
 
 
 
 
______________________________
Filip Szałasek – autor bloga Fight!Suzan, znany z pisania niezwykle długich tekstów i wyrazistego słownictwa krytyk muzyczny.
Wesprzyj nas
Warto zajrzeć