zdjęcie: Archiwum Orkiestry l'Autunno

wywiady

Wierzę we własne marzenia

Ma zaledwie 23 lata, nie ukończył jeszcze dyrygentury symfonicznej i operowej na Akademii Muzycznej w Poznaniu, a już posiada tyle dokonań, że mógłby nimi obdzielić kilka osób. Gdy sześć lat temu zakładał młodzieżowo-studencką Orkiestrę l’Autunno, spełniał swoje marzenie. I pewnie nie przypuszczał, że w niedalekiej przyszłości jego muzycy wystąpią z jednymi z najlepszych artystów na świecie. Współpraca z Janem A.P. Kaczmarkiem, José Carrerasem, Montserrat Caballé, Leszkiem Możdżerem, zespołami Electric Light Orchestra i Smokie albo Kwartetem Jorgi – to tylko nieliczne z muzycznych przygód, które go spotkały. Uważa, że wykształcenia nie można traktować jako sufitu własnych możliwości. I z rozbrajającą szczerością przyznaje: To, co zrobiłem, to zaledwie preludium. Ważne projekty są dopiero we mnie. Kto to taki? Poznajcie Adama Banaszaka.

Martyna Pietras:  Kiedy wchodzę na Twoją stronę internetową, czytam: Założyciel, kierownik artystyczny i dyrygent Orkiestry Kameralnej l’Autunno. Dziennikarz i recenzent muzyczny, konferansjer. Laureat konkursów recytatorskich, dramaturg Teatru Nowego w Poznaniu, […] prelegent wielu wydarzeń artystycznych, popularyzator kultury. Kim właściwie jest Adam Banaszak?

Adam Banaszak:  Powiem metaforą. Muzycy wierzą w Technikę Alexandra, która w dużym uproszczeniu polega na tym, że trzeba być całkowicie rozluźnionym, żeby coś dobrze wyszło. Ja bym tę technikę przełożył na całe życie – jeśli w człowieku nie ma napięcia, a intencje i motywacje jego działania są czyste, to pewne rzeczy przychodzą same. A rzeczy, które wymieniłaś, bynajmniej nie robię dla pieniędzy, sławy, leczenia kompleksów albo pozyskania akceptacji społecznej. Robię je, bo je kocham. I nie mam przy tym problemów ze zdefiniowaniem siebie. Jestem po prostu miłośnikiem muzyki. 

MP:  O Twoich szerokich zainteresowaniach mówiono m.in. w programie „Dzień dobry TVN”, w październiku ubiegłego roku. W telewizji TVN wystąpiłeś przy okazji promocji koncertów Twojego zespołu z José Carrerasem w Sali Kongresowej.

AB:  Te koncerty to był dla nas – jako orkiestry – bardzo ważny moment. I nie mówię tu bynajmniej o względach medialnych, wizerunkowych czy PR-owych. Przed przyjściem solisty na próbę, wszyscy pracowali na maksimum możliwości. Począwszy od portierów i panów z parkingów, przez sztab menedżerów, obsługę cateringu, a kończąc na orkiestrze. Mój zespół nigdy nie grał tak dobrze, jak przez pierwsze pół godziny próby z José Carrerasem.

MP:  A później już nie?

AB:  (Śmiech) Później muzycy oswoili się już trochę z sytuacją. Ale ten rodzaj skupienia, które José Carreras wywołał w nich samą swoją obecnością, daje orkiestrze potencjał do budowania na przyszłość. 

MP:  TVN to stacja typowo komercyjna. Gdy siadałeś na kanapie „Dzień dobry TVN”, pomyślałeś „Boże, co ja tutaj robię?”?

AB:  Nie. To była naturalna konsekwencja części profilu działalności, który wymyśliłem sobie parę lat temu. Wierzę, że orkiestra może mieć kilka różnych filarów działania. Uważam też, że różnice pomiędzy światem tego, co nazywamy popularnym i tego, co nazywamy wysokim, nie są tak jednoznaczne. Granica jest płynna, dlatego nie trzeba się obawiać, że gdy coś wkracza w sferę kultury popularnej, traci na wartości. Pewne zjawiska mogą zainteresować większą ilość publiczności, a i tak być wartościowymi. Więc siedząc tam myślałem tylko, że od teraz będę miał szansę mówić o tym, w co wierzę, do większej ilości ludzi. A przekaz był dość precyzyjny: Grupa młodych ludzi jest szczęśliwa muzyką i w jakiś sposób stara się pięknem zbawiać świat.

MP:  Brzmi to górnolotnie.

AB:  Ale ja w to wierzę.

MP:  Orkiestrę l’Autunno założyłeś sześć lat temu, bo? 

AB:  Chciałem skrystalizować marzenia. Mógłbym wprawdzie skończyć studia bez zakładania zespołu – ale wtedy stałbym przed orkiestrą może kilka razy w ciągu trwania studiów i w efekcie nie miał żadnego doświadczenia. Z drugiej strony, wcale nie chodziło mi o zbieranie doświadczeń. L’Autunno stało się po prostu polem do realizacji – czasem zupełnie szalonych – projektów. Znajomym powtarzam, że gdybym dostał motykę i siedziałbym z nią w ogrodzie, nie pieliłbym ogródka w nadziei, że po wielu latach coś mi w końcu wyrośnie. Za to od razu porwałbym się na słońce. Nie jest to może odpowiednie działanie metodyczne, ale w przypadku działań artystycznych czasem jednak ma sens. Bo poza kilkoma porażkami, które ponieśliśmy, udało nam się zrealizować sporo wartościowych rzeczy. A przede wszystkim sądzę, że spełniłem – chociaż częściowo – najważniejsze zadanie dyrygenta, czyli uruchomiłem tkwiącą w ludziach energię.

MP:  Kiedy zgłaszałeś projekt „Wędrująca orkiestra. Haydn – części całości” na konkurs „Nowe Sytuacje” na Festiwalu Teatralnym Malta w 2009 roku, Twój zespół był również nastawiony na to, że wytworzysz w nich nową energię?

AP:  Oczywiście, że nikt nie podchodził do tego w taki sposób. Zresztą, początkowo ten projekt wzbudził w muzykach dużą nieufność wobec mnie. Ich reakcja była dla mnie zrozumiała, bo po pierwsze – zmusiłem ich, żeby nauczyli się na pamięć swoich partii z symfonii, co jest praktyką nienaturalną, katorżniczą i w codziennej praktyce niepotrzebną. Po wtóre – przekonywałem ich do uczestniczenia w projekcie wysokiego ryzyka artystycznego. A ponadto kazałem im pokonać rodzaj nieśmiałości i kompleksów przed graniem ulicznym, które kojarzyło im się z czymś niskim i uwłaczającym. 

MP:  Bo nie po to się studiuje, żeby później grać na ulicy?

AB:  Takie jest naturalne przekonanie. Na dodatek naraziłem ich na potencjalny ostracyzm społeczny – ponieważ wszyscy muzycy spotkali się razem dopiero w finale utworu. A na początku nie grali niczego szczególnie ładnego – jedynie partie wyjęte z symfonii. Dodatkowo skrzypek, altowiolista, trębacz czy fagocistka, szli po Starym Rynku w Poznaniu osobno. Każdy inną uliczką. I żaden z obserwatorów nie wiedział, co się dzieje. Muzycy słusznie bali się, że mogą być postrzegani jako wariaci. W pewien sposób braliśmy więc udział w wydarzeniu teatralnym, a ja na próbach pełniłem rolę nie tyle dyrygenta, co reżysera. I musiałem prosić muzyków, żeby stali się aktorami teatru współczesnego, alternatywnego nawet.

MP:  I na dodatek ulicznego…

AB:  Więc najpierw podeszli do tego pomysłu  nieufnością, później zwyciężyło zaciekawienie. A gdy w końcu wsiadaliśmy do autobusu po zakończonym projekcie, czuliśmy satysfakcję. Bo nie dość, że bardzo spodobało się to wszystko publiczności, to jeszcze uświadomiliśmy sobie, że uwolniliśmy w nas samych nowy potencjał.

MP:  Po Malcie posypały się propozycje zawodowe?

AB:  Po tym projekcie zacząłem myśleć o nas jak o zespole, w którym mamy szansę pracować już całkiem profesjonalnie. Dostaliśmy kilka nagród i zyskaliśmy nowe kontakty, więc również ze względów menedżerskich okazało się to wspaniałym otwarciem. Nagroda uwiarygodniła nas zawodowo i zmieniła nasze myślenie o własnej tożsamości. 

MP:  To właśnie po Malcie zaczęliście występować z Electric Light Orchestra, Serjem Tankianem z rockowej formacji System of a Down, z zespołem Smokie i trip hopowym Archive. Nie każdy dyrygent i nie każda orkiestra klasyczna skusiłaby się na granie takiej muzyki.

AB:  My się wcale nie daliśmy skusić – to jest rdzeń naszej działalności! Pomyśl, czym jest orkiestra? To myśl, idea, pomysł. A nam chodzi o odwagę i eksperyment – one są wpisane w moje myślenie o kształtowaniu zespołu. Być może jeszcze za mało razy się sparzyłem. Ale ciągle wierzę w to, że wypada mi być odważnym i nierozsądnym.

MP:  Mówisz, że granie rocka czy trip-hopu jest rdzeniem Waszej działalności, a ja dobrze pamiętam, jak powtarzałeś, że jesteście przede wszystkim orkiestrą klasyczną.

AB:  Bo jesteśmy orkiestrą klasyczną! Tylko mamy w sobie odwagę. Byłbym bezczelny, gdybym stwierdził, że powołałem do życia nowych filharmoników i od teraz spróbuję się ścigać ze wszystkimi orkiestrami w Poznaniu. Tego bynajmniej nie robię. Jestem za to przekonany, że po koncercie z wokalistą rockowym – kiedy czuje się za plecami ogromną energię bijącą z publiczności – inaczej się podchodzi do muzyki Mozarta czy Czajkowskiego. 

MP:  Co to znaczy?

AB:  Chodzi o energię. Podobno Roman Wilhelmi przez całe życie opisywał swoje scenariusze dwoma sformułowaniami: Przyp**** lub Odpuść. Do tego sprowadza się też świat muzyki. W jej interpretacji trzeba umieć „przyłożyć” albo „odpuścić”. Pytanie tylko – jak mocno? Na koncercie muzyki rockowej trochę inaczej się „przykłada”, a inaczej „odpuszcza”. I nie chodzi tu o artykulację, zmiany tempa czy kwestie dynamiczne, a o wewnętrzny stan skupienia. 

MP:  Czyli?

AB:  Kiedy dyryguję Don Giovanniego, czuję, że robię to inaczej, niż podczas koncertu z Serjem Tankianiem. I nie mam na myśli jakiejś taniej psychoanalizy. Po prostu trzymam publiczność w napięciu inaczej, bo kieruję do niej inny przekaz.

MP:  Na stronie internetowej L’Autunno czytam: „dla muzyki klasycznej szukamy nowych kontekstów. Podróżujemy w rejony graniczne – do świata teatru, filmu, muzyki jazzowej, rockowej i folkowej”. Po co Wam te wycieczki? 

AB:  Bo wierzę w to, że muzyka znaczy coś więcej, niż tylko muzyka. Wierzę też, że przez inny kontekst nadany muzyce klasycznej, możemy uzyskać nowy jej sens. I że jest to szlachetnie i nowocześnie rozumiana – nie bójmy się tego siermiężnego słowa – popularyzacja. Dzisiaj musimy publiczności na nowo tłumaczyć język muzyki. Bo muzyka jest językiem, ze specyficzną gramatyką czy poetyką.

MP:  Niewielu chce się tego języka uczyć.

AB:  I to jest zaskakujące! W powszechnym przekonaniu wstydem jest powiedzieć, że nie czytało się Fausta Goethego albo nie wie się, kto to jest Kokoschka albo Picasso. Natomiast nie jest wstydem powiedzieć, że guzik cię interesuje Beethoven i nigdy nie słyszałeś symfonii Mahlera. Nie skazuje cię to wcale na społeczny ostracyzm. To zadziwiające. Muzyka stała się czasoumilaczem, gumą do żucia dla uszu. Lutosławski już dawno temu apelował o to, by walczyć o sens i przestrzeń dla muzyki klasycznej. Dlatego popularyzacja muzyki klasycznej –  najdroższego i najważniejszego dla mnie języka – nadaje sens i treść również takiej działalności, którą podejmujemy my.

MP:  Co poczułeś, gdy prof. Krzysztof Meyer publicznie pochwalił Was w mediach za grudniowe prawykonanie w Poznaniu „Księżycowego Pierrota” Schönberga?

AB:  To była najpiękniejsza recenzja, jaką kiedykolwiek usłyszałem. Jestem Panu profesorowi bardzo wdzięczny, bo niczym nie zasłużyłem na jego życzliwość. Takie słowa dodają skrzydeł.

MP:  Wiem, że profesor zasugerował Wam później, że moglibyście w przyszłości sięgnąć po „Łańcuch trzeci” Lutosławskiego.

AB:  Wiele rzeczy rozbija się o detale organizacyjne. Zresztą, od kilku lat we mnie jest potrzeba, by realizować muzykę współczesną – choćby Symfonię kameralną Schönberga. Marzą mi się opery Salvatore Sciarrino, docelowo myślę o Erwartung Schönberga albo o Ślepcach Astriaba.

MP:  Czyli jednak marzą Ci się projekty z muzyką stricte klasyczną…

AB:  Pokaż mi orkiestrę, która ostatnio w Polsce grała Symfonię kameralną Schönberga. Albo powiedz, kiedy ostatnio słyszałaś na żywo Muzykę żałobną Lutosławskiego, Tren albo Polimorfię Pendereckiego? Mówimy o utworach, które wszyscy znają, a których na żywo wiele osób nigdy nie słyszało. Dla mnie te utwory to genialna i wielka muzyka. Ale żywa jest tylko wtedy, gdy wykonuje się ją przed publicznością. 

MP:  Wasza publiczność poszerzyła się ostatnio również o wielbicieli prestiżowej muzyki filmowej. Co trzeba powiedzieć Janowi A.P. Kaczmarkowi, żeby zgodził się uczynić młody i nie tak znów doświadczony zespół orkiestrą festiwalową „Transatlantyku”?

AB:  Kiedy się z nim spotkałem, jeszcze przed Transatlantykiem, powiedziałem wprost – że jest orkiestra, pomysł i idea. Tu jest nagranie i mój numer telefonu. Byłoby wspaniale, gdyby się udało. I zaryzykował, za co jestem mu bardzo wdzięczny.

MP:  Owocem tego spotkania był koncert utworów Jana A.P. Kaczmarka, na Spotkaniu Ministrów Kultury Europy i Azji ASEM w Poznaniu.

AB:  Coś z tego faktycznie zaowocowało, bo potem właśnie przyszedł Transatlantyk. A tam – koncerty z Jackiem Kortusem i Leszkiem Możdżerem albo granie na żywo muzyki do filmu Orkiestra Zbigniewa Rybczyńskiego, co było dla nas ogromnie trudnym zadaniem. Chwilę później zagraliśmy też koncerty w Berlinie i Brukseli, w ramach Polskiej Prezydencji w Unii Europejskiej.  

MP:  Czego uczą Cię spotkania z artystycznymi osobowościami?

AB:  Nie śmiałbym generalizować – o każdym z artystów trzeba by mówić osobno. Ale na pewno pomagają pozbyć się kompleksów prowincjusza. Gdybym skupiał się na tym, że jestem z niedużego miasta między Berlinem a Warszawą i nie skończyłem jeszcze studiów, wiele moich marzeń spełzłoby na niczym. Więc być może zabrzmi to, jak banał godny telewizji śniadaniowej, ale od tych osobowości nauczyłem się, że nigdy nie należy bać się tego, co jest dla nas ważne. I że w życiu chodzi przede wszystkim o jedno – wiarę we własne marzenia.

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć