wywiady

Stary śmierdziel i ja

Co jest naciąganą bajką naszych czasów? Dlaczego akordeon jest obciachowy, a show-biznes niewdzięczny? Rozmowa z Lord & the Liar – Pawłem Swiernalisem, twórcą zespołu i Pauliną Jarysz, menadżerką grupy.

Alicja Glapan: W 2012 roku ukazał się wasz debiutancki album zatytułowany „Thrill-seekers, Pubcrawlers & Shoplifters”. Jak wydaje się płyty początkujących zespołów z muzyką niekomercyjną? To inwestycja?

Paweł Swiernalis: Tak, to inwestycja, jeżeli chcesz zrobić to sama. Płytę nagrałem w domu, wspólnie stworzyliśmy okładki, w drukarni kupowaliśmy tekturę, zamawialiśmy płyty na Allegro, wypalaliśmy je w domu. Gdy nagrywasz płytę w wydawnictwie, to wybierasz sobie producenta. Konkretne osoby są odpowiedzialne za miksowanie, masterowanie. Ja wszystko musiałem zrobić sam, co ma swoje plusy i minusy.

AG: Do wydawnictwa trudno się dostać?

PW: Bardzo trudno, jeżeli gra się taką muzykę. Mam znajomych, którzy założyli kapele może rok temu, grają pop/indie rock. Dwa tygodnie temu powiedzieli nam, że podpisali kontrakt z Sony, które jest chyba największym wydawnictwem w Polsce. Zależy, co grasz i jakie masz plany. Mamy kilka wydawnictw, którym nie dajemy spokoju i próbujemy coś z nimi zdziałać.

AG: Czy mieliście jakieś obawy, decydując się na działalność muzyczną? Młodych zespołów jest teraz wiele, a grunt muzyki alternatywnej bardzo kruchy. Często też talent nie przesądza o karierze muzycznej czy powodzeniu.

PW: Tak. Dlatego strasznie mnie irytuje, gdy słyszę takie głupie zdanie, że dobra muzyka obroni się sama. Głupszej rzeczy nie znam. Nie cierpię takich porzekadeł. Jest tak, że musisz trafić do osób, którym będzie się chciało ciebie wydać. Nie kryję też, że jest to branża, w której trzeba mieć chociaż minimalne znajomości – „plecy”. Ludzi, których znasz albo poznasz i najpierw polubią Ciebie, później twoją muzykę – chyba, że jesteś workiem, z którego wydawnictwo może ciągnąć i ciągnąć. Jest ciężko. Gramy dwa lata i cały czas jest to prawie na granicy opłacalności. Nie liczę tu pracy, którą codziennie wykonuje Paulina. Dzwonienie do ludzi, którzy mają dość dzwonienia do siebie, ustawianie koncertów, które też zwracają się nam na tyle, że opłacimy muzyków, którzy ze mną grają – po 20 czy 50 złotych za koncert.

AG: To znaczy, że bycie muzykiem rockowym jest stylem życia czy pracą?

Paulina Jarysz: Póki co, stylem życia.

PW: Myślę, że przede wszystkim stylem życia, a dążymy do tego, żeby to była praca, z której będziemy mogli się utrzymać. Marzeniem jest, aby ten styl życia przeszedł w pracę.

AG: Jesteś autorem wszystkich partii instrumentalnych, wokalnych oraz tekstów, które pojawiają się na płycie. Posiadasz wykształcenie muzyczne czy jesteś samoukiem?

PW: Na płycie tylko saksofon jest nagrany przez kolegę, ponieważ ja nigdy w życiu nie grałem na saksofonie. Zawsze było tak, że kupowałem lub dostawałem jakiś instrument i na tyle, na ile chciałem stworzyć jakąś partię, to dawałem radę.

AG: Nawet na akordeonie?

PW: Tak, nawet na nim. Akordeon jest w ogóle jakimś szatańskim instrumentem, nie wiem, kto to wymyślił. Tzn. wiem, jakie jest jego pochodzenie, ale zawsze, gdy pojawia się ten instrument, to towarzyszą mu śmiechy i dziwne historie. Nasz jest kradziony, nie ma jednego klawisza, drugi zacina się na koncertach i gra sam. Nagłośnienie tego instrumentu to też jest jakiś kosmos. Na dziesięć koncertów może na jednym jest dobrze nagłośniony.

PJ: Zresztą zawsze akordeon kojarzy się z dziećmi cygańskimi, które wchodzą do tramwaju z plastikowym kubeczkiem i proszą o drobne.

PW: I tak też się czuję, kiedy na nim gram.

AG: Twoje utwory mają dosyć prostą melodię, ale utrzymane są w specyficznym klimacie, który zapewne jest waszą wizytówką. Melodie przeplatane szorstkimi dźwiękami gitary, smutnym akordeonem przywołują na myśl zadymione bary, zakrapiane alkoholem wieczory, ciemne uliczki. Czy aranżacje przywołują miejsce, w którym powstała płyta? Czym są inspirowane?

PW: Nie wiem, czy można mówić o takiej inspiracji, że wow – zobaczyłem coś i postanowiłem nagrać płytę. To jest raczej sposób życia, jaki wybraliśmy. On jest odpowiednikiem tej muzyki. Wolimy życie nocą, ciemne uliczki i zadymione bary niż powierzchnie biur i superwieżowców. Lubimy stary rynek, który jest centrum miasta, gdzie jest wiele brudu, ale to dla nas miejsce bardzo inspirujące. Zawsze, gdziekolwiek jesteśmy, to ciągnie nas do takich miejsc i ludzi, o których śpiewam. Czysta wypadkowa życia.

AG: Łączysz w swoich utworach rożne wątki, w recenzjach zostałeś porównany do Toma Waitsa. Sam przyznajesz, że zespół prezentuje kilka gatunków muzycznych, takich jak: jazz, blues czy alternative. Zatem jaki jest twój gust muzyczny?

PW: Kocham Toma Waitsa i mam mnóstwo jego płyt.

PJ: To stary śmierdziel Pawła!

PW: Tak. Nie ukrywam, że człowiek jest taką kulą śnieżną, która, gdy spotyka drugiego człowieka, bierze kawałek z niego do siebie. Wszyscy ludzie, których spotkałem, słuchałem na pewno wywarli na mnie jakiś wpływ. Wspomniany artysta również. Słucham różnorodnej muzyki. Uwielbiam zespół Mars Volta, który jest progresywnym i eksperymentalnym zespołem rockowym, lubię jazz, dobry pop. Kocham Lanę Del Rey, która jest strasznie popową gwiazdeczką, zrobioną przez grono producentów, które za nią stoi i pewnie sama nie do końca wie, o czym śpiewa, ale jest to przeurocze. Lubię też death metal, chyba z prawie każdego gatunku coś lubię oprócz ska, reggae i disco polo, bo ich nie trawię. Najczęściej słucham jazzu, bluesa i progresywnego rocka.

AG: Sami zajmujecie się promocją waszego zespołu. Jesteście na Facebooku, Instagramie. Jak jeszcze próbujecie zaistnieć?

PJ: Promocja w Internecie jest ważna, ale istnieje w nim wiele osób, które nigdy nie wyszły na sale koncertowe. Dla mnie jednak najważniejsze jest koncertowanie. Myślę, że wrócimy do wszystkich miejsc, które odwiedziliśmy, a zagraliśmy ponad trzydzieści koncertów. Jeśli teraz przyszło dwadzieścia osób, to po dwóch latach przyjdzie czterdzieści. Na zasadzie famy, która się niesie z ust do ust – uważam, że to jest najskuteczniejsze. Wierzę też w to, czego jeszcze nie mamy, ale myślę, że będziemy mieli w tym roku, czyli w teledyski. Ludzie uwielbiają oglądać telewizję i wszystko inne, co można obejrzeć i nad czym się zastanowić. Myślę, że w tym roku wypuścimy teledysk do, według mnie, jednego z najlepszych utworów Pawła. Lana del Rey wypuściła Video Games i nagle wszystkim spodobał się teledysk, który był pewną nową formą, złożoną z krótkich filmików z dzieciństwa, retro ujęć. Wszystkich to jakoś wzruszyło, przekazywali to sobie nawzajem i przez to pewnie też stała się popularna.

PS: Żyjemy w takich czasach, w których jest przesyt wszystkiego. Począwszy od produktów, wielu rodzajów sera, piw czy obuwia – tak samo jest też z muzyką. Każdy dziś ma w domu komputer, na który może ściągnąć program, kupić mikrofon za 100 złotych i wcisnąć przycisk, by zaczął nagrywać. Takich ludzi jest mnóstwo i przebić się przez nich jest trudno. Ciężko jest też zachęcić kogoś do przesłuchania twojej muzyki. A jeśli nie trafisz do słuchaczy, nigdy nie wyjdziesz z tego pokoju. Dlatego próbujemy, czasami wręcz pirackich, sposobów, aby dotrzeć do jak największego grona słuchaczy – czy to jest YouTube, czy Instagram albo spamowanie na profilach innych artystów. Chodzenie na koncerty i próba zaznajomienia się z artystami na wyższym poziomie. Granie supportów przed nimi. Ciągła walka.

AG: Od pewnego czasu wielką popularnością wśród młodych ludzi cieszą się programy telewizyjne, tzw. talent show. Czy waszym zdaniem jest to szansa na rozwój i spełnienie muzycznych planów? Czy to dobry sposób na połączenie życia muzycznego z pracą?

PW: Długi czas spieraliśmy się z Pauliną na ten temat. Paulina była zdania, że powinienem pójść do „Mam Talent” czy „Must Be The Music”. Po pierwsze, znam parę osób, które tam były. To jest jedna wielka szopka, w której musisz przedstawić jakąś legendę, która najczęściej nie pokrywa się z prawdą. Ludzie muszą płakać, gdy niewidoma ośmiolatka śpiewa Niemena. To jest jakiś szok. My nie mamy telewizji w domu, sam osobiście jej nie cierpię. Gdy zachodzimy czasami do rodziców Pauliny i widzę tam, jaki jest poziom reklam, programów, które są emitowane, to wiem, że nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Wyobrażam sobie, że gdyby 90% ludzi siedzących przed talent show usłyszało, co tam się dzieje, to by w to nie uwierzyło. Mogliby być oburzeni albo by tego nie zrozumieli. Myślę że talent show to jedna, wielka, naciągana bajka na te czasy.

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć