Okładka płyty / materiały prasowe.

felietony

Kamp! – Kamp!

Nigdy nie rozumiałem fenomenu Kamp!. Jedyne mocne strony projektu to umiejętność zagęszczania aranżacji aż do wytworzenia w słuchaczu iluzji kompozytorskiej spoistości utworów i minimalne przetasowania stylistyczne, które na przestrzeni lat rozdmuchano do istotnych wolt (m. in. od francuskiego house’u po chill wave). Debiutancki album silnie wyzyskuje te dwa talenty i przy okazji umiejscawia całe przedsięwzięcie w szeregu mu podobnych: Shine 2009, Oxia, Juvelen, Fort Romeau, późne Cut Copy, sofomor Washed Out, wycinek katalogu Cascine… Nie spodziewałem się, że tłumy naprawdę czekają na rodzimą wersję tych outfitów, ale rozsiane po sieci komentarze nie pozostawiają wątpliwości: tuż przed sklepową premierą i wyciekiem materiału do sieci emocje sięgały poziomu porównywalnego z datą ogłoszenia następcy Since I Left You.  

Być może to tylko znajomy smak przehajpu, ale brzmienie Kamp! stale nasuwa mi na myśl Wytwórnię Krajową i Newest Zealand. Nie chodzi oczywiście o instrumentarium czy ogólną atmosferę płyty, lecz o naiwną krągłość niektórych rozwiązań i straceńczą wręcz radiowość. Trąbki z „Can’t You Wait” jedynie krok dzieli od dęciaków à la Enej, milisekundy ambientowych pasaży nachalnie reklamują album ambitny, a wokale sprzedają luz osiągalny jedynie dla młodych zdolniach, bez przerwy żebrzących o odrobinę respektu we wszelkich programach typu talent show. Aż jedenaście równych utworów, doznanie rozciągnięte na ponad czterdzieści minut, ale – znów analogia z zespołami Dejnarowicza i Szabrańskiego – wyzute z najdrobniejszej nawet ewokatywności. A skoro jesteśmy w Polsce i dostajemy do rąk album bez wyobraźni, ale pieczołowicie zrealizowany produkcyjnie, to należy spodziewać się jednej odpowiedzi: doświadczenie pokoleniowe.

Kamp! zdążyli zgrupować wokół siebie charakterystyczny fanbase: liczne i rozłożone na przestrzeni niemal pół dekady występy solowe i przed zagranicznymi gwiazdami zapewniły projektowi sympatię nastolatków przeżywających swoje pierwsze duże koncerty. To ten magiczny czas okolic 2008 roku. Wysyp światowych artystów, fenomenalne, „europejskie” gigi i zawsze przed nimi Kamp!, a my dorastamy wraz z nimi, popijając piwko z coraz większą obojętnością na krzywo wklejoną fotkę w dowodzie brata. Chciałbym obsługiwać Excela jak Mariusz Herma i przywołać kilka słupków przedstawiających procentowy udział Kamp! w supportach przydzielonych Polsce w ostatnich pięciu latach, ale bardziej niż do liczb jestem przywiązany do cytatów. Niech więc przemówi  drugi akapit recenzji In The Grace Of Your Love Rapture, gdzie Artur Kiela pisze o Echoes tak:


(…) ile razy słuchaliście Echoes w świetle dziennym? Ile razy będąc trzeźwym? Chyba nie za często. Ten legendarny rozziew pomiędzy ostrą, prostą i niepoukładaną „górą”, a pulsującym, precyzyjnym „dołem” zostawił miejsce na środek, gdzie nic nie gra, ale w którym utknęła głowa młodego człowieka i on teraz nie może tańczyć. Dziś okazuje się, że to jedna z najbardziej melancholijnych płyt dekady, ale to melancholia w nowym stylu – mieliśmy się bawić, a straciliśmy czas siedząc przed komputerem. Echoes od początku ociekało zmarnowanym młodzieńczym potencjałem, szczególna wartość tej płyty polegała na tym, że słuchając jej w 2003 czy w 2004 r., widzieliśmy siebie jako swoje wspomnienia, z każdym rokiem coraz mocniej.

Ile razy słuchaliście Kamp! na poważnie? Ile razy wydali się komukolwiek muzyką taneczną? Nieważne. Dziś – dosłownie za chwilę, recenzje już się piszą – ich długogrający debiut może być „jedną z najbardziej melancholijnych płyt dekady” i „będzie to melancholia w nowym stylu”, bazująca na wyczerpaniu się fenomenu chodzenia na koncerty i na niewygodnym, ssącym uczuciu braku satysfakcji z uczestnictwa w wielkich wydarzeniach muzycznych, o których marzyliśmy, że kiedyś będą codziennością, przynajmniej w największych miastach. Te czasy naprawdę były, Kamp! w nich grali, dystans gniewał, ale wiedzieliśmy, że zacierając się, zatrze również wrażenie wyjątkowości właściwe wszystkim prowincjałom, którzy uzależnieni są od porażek w porównaniu z Zachodem, bo klęski wyostrzają apetyt na mesjasza. „Wszystko stało się tak szybko”, ale jeszcze w 2009, przy okazji recenzowania EPki Thales One, Kasia Wolanin pisała, że „polski przemysł muzyczny stara się niwelować dystans cywilizacyjny związany z opóźnioną reakcją na trendy w szeroko pojętej muzyce około niezależnej” i stosowała określenia w rodzaju „rozrywka na europejskim poziomie” czy „rodzima nadzieja muzyki elektronicznej”. Pamiętacie ten czas? Te lata, kiedy każda recenzja polskiej płyty zaczynała się od wyliczenia zachodnich inspiracji? Wróciliśmy tam! Szczęśliwi?

No dobrze, to nic złego ekscytować się Kamp!, naprawdę. Rozumiem to: podniecenie albumem, który w 2012 roku zostaje wypuszczony dokładnie w tej samej formie, jaką przybrałby cztery lata wcześniej, nosi znamiona romantycznego wojażu w czasie albo innej ponowoczesnej rozrywki. Drobny niesmak budzi jedynie fakt, że Kamp!, zupełnie poważnie podchodząc do swoich inspiracji, podbijają bębenka leniwym słuchaczom, którzy zapewne dopiero za kilka lat – jeśli w ogóle – zorientują się, że poza radiowym mainstreamem (choćby nawet ukrywał się pod maską internetowego labela i rozdawnictwa nagrań) od dawien dawna egzystują autorzy, którzy wyeksploatowali stylistykę tak dalece, że poczuli się zmuszeni wypowiadać na jej temat z pozycji ironii. 

 

______________________________
Filip Szałasek – autor bloga Fight!Suzan, znany z pisania niezwykle długich tekstów i wyrazistego słownictwa krytyk muzyczny.

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć