fot. Jakub Nowotyński

wywiady

Folk wokół nas krążył. Rozmowa z Patrykiem Walczakiem z Frument Project

Akordeonista, kompozytor, aranżer. Patryk Walczak. Uwierzył w powodzenie projektu tworzenia muzyki inspirowanej polską kulturą ludową – muzyki, choć zakorzenionej w tradycji, współczesnej i bardzo aktualnej. Jego działalność sprawia, że wierzymy jej także.

Anna Komendzińska: Przyjść do komercyjnego programu muzycznego i zagrać okołofolkowy, wyłącznie instrumentalny utwór, bez infantylnego tekstu i niepotrzebnych błyskotek – to wymagało odwagi. A od widzów inteligencji. Skąd we Frument Project ta odwaga?

Patryk Walczak: Frument Project od początku swego istnienia nie bał się wyzwań. Pierwsze nasze występy odbywały się na ulicy, co wg niektórych muzyków jest niedopuszczalne. My nie wstydzimy się tego, a wręcz jesteśmy dumni. Gramy polski folk po swojemu, który także jest uważany za specyficzny rodzaj i istnieje opinia, że powinien być wykonywany w dany sposób, my to przełamujemy. Skąd to się wzięło? Naturalnie, każdy z nas podchodzi do życia w sposób indywidualny i oryginalny, przekłada się to na zespół. 

AK: Czego oczekiwaliście po udziale w telewizyjnym show?

PW: Nie mieliśmy wielkich oczekiwań. Jesteśmy świadomi, że występ w kolejnej edycji kolejnego show nie przyniesie nam Bóg wie jakiej sławy. Liczyliśmy na przygodę z telewizją, poznanie ciekawych ludzi, a także chcieliśmy zaprezentować swoją muzykę przed szerokim gronem odbiorców. Opinia jurorów także nas ciekawiła. 

fot. Kamil Rylski

AK: Czy Frument funkcjonuje według jakiegoś ścisłego programu działania? Ktoś ustala bądź kiedykolwiek ustalił, jak się ubieracie, w jakim stylu nagrywacie teledyski, gdzie, z kim i jak często koncertujecie?

PW: Wszystko działo się naturalnie. To, jak się ubieramy na scenie, wynika z tego, co gramy, ale każdy z nas robi to po swojemu. Do teledysku wyciągnęliśmy z szafy garnitury ojców, by przenieść widza w czasie, nic więcej. Gramy i nagrywamy najczęściej jak to możliwe. Nikt nigdy nie zapisał regulaminu ani scenariusza. Może ktoś pomyśli, że to błąd, ale my tak nie uważamy. Działamy według własnych zasad i rozsądku, ale nigdzie niespisanych i nieustalonych. W zespole panuje demokracja.

AK: Frapuje mnie to, czy wyraźnie odczuwalna fascynacja przeszłością jest w Waszym zespole wyłącznie efektem przyjętej konwencji – zainteresowania folkiem, czy może ta moda na retro ma też inne przyczyny? Nie ukrywam, że bardzo szlachetnie udaje Wam się łączyć historię z nowoczesnością, jak np. w utworze „A dziadek powiedział…”

PW: Jest to głównie konwencja, którą się zrodziła i w którą uwierzyliśmy. Nie jest to moda czy chwilowa fascynacja… Dziadek braci Rylskich grał na weselach, mój tato także. Od początku gdzieś ten folk wokół nas krążył. Teraz przedstawiamy go w swoim współczesnym wydaniu. Wymyśliliśmy sobie misję kontynuowania tradycji muzyki polskiej, folkowej, ale w realiach panujących dzisiaj. Gramy tak jak gramy, mówimy jak mówimy, ubieramy się jak się ubieramy. Nie staramy się nikogo naśladować, tylko jesteśmy sobą.


AK: Chyba się nie pomylę, jeśli stwierdzę, że bardzo istotną rolę w Waszych utworach odgrywają powtórzenia i warianty, że mają one coś z grania rytualnego, obrzędowego. Jak powstają aranże dla Frument Project? Jest w nich jakiś element improwizacji?

PW: Dobrze zauważone. W aranżacjach wykorzystujemy często ostinatowe, powtarzalne riffy i melodie, tak jak miało się to w korzennej polskiej muzyce z Mazowsza. Nadaje to transu. A o to w tej muzyce chodzi. Aranże przeważnie powstają tak, że ja opracowuję melodię ludową bądź piszę utwór i nadaję mu wstępny kształt i charakter. Następnie na próbie gramy go i każdy wnosi coś od siebie. Często utwór przechodzi kilka lub kilkanaście przeobrażeń, nim dojedziemy do finalnego efektu. Oczywiście improwizacja odgrywa ważną rolę w naszym zespole, tak jak to jest zazwyczaj w zespołach instrumentalnych oraz w muzyce źródłowej, z której czerpiemy.

AK: Twoje nazwisko możemy wiązać nie tylko z Frument Project, ale także z Dobroto, Tygiel Folk Bandą, Patatajtryk Orkiestrą… Czy lepiej Ci się pracuje w zespole wyłącznie męskim, czy w mieszanym? Jak się ma natężenie testosteronu do jakości muzyki, sprawnej komunikacji, poczucia odpowiedzialności za efekt końcowy?

PW: W mniejszym składzie rzeczywiście wolę pracować w męskim gronie. Wydaje mi się to łatwiejsze. Mężczyźni zawsze mówią wszystko tak, jak jest. Z kobietami, jak wiemy, różnie to bywa. W większych formacjach nie ma to znaczenia. Miło jest się uśmiechnąć do płci pięknej na próbie 🙂

AK: Zamieszczony w Internecie film z Twojego dyplomu oglądam z ogromnym zaciekawieniem i niemałym podziwem – to znakomity przykład, jak może dziś wyglądać autorski recital. Miałeś okazję go powtórzyć przed inną publicznością?

PW: Niestety nie.. Ale wiem, że ten dzień nadejdzie.

AK: Jak się tworzy własny zespół? Angażuje znajomych? Współpracuje z przyjaciółmi, dyscyplinuje ich?

PW: Trzeba mieć cierpliwość i… naładowany telefon. Dużo rozmów telefonicznych trzeba przeprowadzić i nieźle się nagłówkować, aby zebrać wszystkich na czas i na miejsce. Z zaangażowaniem znajomych nie ma problemu, wszyscy kochają muzykę i zawsze chętnie dzielą się dźwiękami. Z dyscypliną też nie ma większych problemów, szanujemy siebie i czas.

AK: Muzyka przez Ciebie komponowana bądź aranżowana jest jednocześnie rzemiosłem najwyższej próby, ale nie rezygnuje też z bycia atrakcyjną dla słuchacza mniej wprawionego w odbiorze muzyki instrumentalnej czy nawet klasycznej. To zamierzone?

PW: Zamierzone, aczkolwiek naturalne. Chciałem, żeby to było właśnie takie i nie upraszczałem niczego bądź nie skracałem, by się podobało. Twierdzę, że muzyka jest wtedy, gdy ma swoich odbiorców. Cieszy mnie to, że podoba się nie tylko mnie i kilku kolegom.

AK: Czy myślałeś kiedykolwiek o pisaniu muzyki do filmów?

PW: Oczywiście. Bardzo bym chciał. Ten dzień też nadejdzie. Póki co, była pierwsza muzyka do reklamy.

fot. Jakub Nowotyński

AK: Przez ostatnie lata instrument, na którym grasz – akordeon, został medialnie bardzo dowartościowany – jak sądzę, nie bez udziału popularnych telewizyjnych muzycznych programów i ich uczestników – charyzmatycznych akordeonistów. Odczułeś jakieś przesunięcia w społecznym sposobie postrzegania tego instrumentu?

PW: Oczywiście. Pamiętam, jak grałem na ulicy kilka lat temu, nim w Polsce emitowane były talent-show z udziałem instrumentalistów. Mój instrument był egzotyczny w takim wydaniu. W takim, czyli grający inaczej niż na weselu. Ludzie często byli zaskoczeni. Dziś już mało kogo to dziwi, że facet na akordeonie gra klasykę, jazz, czy pop.

AK: A z kim Tobie, jako akordeoniście, gra się najlepiej? Jakie połączenia barw instrumentów Cię interesują?

PW: Uwielbiam grać z gitarą, ale także wibrafonem, klarnetem, skrzypcami, wokalem, fortepianem. Ostatnio eksperymentuję z beat-boxerem. Uwielbiam zarówno akompaniować innym, jak i być solistą.

AK: Wolisz tworzyć na składy kameralne czy na duże, symfoniczne?

PW: Nie zastanawiałem się, lubię i tak, i tak. Częściej zdarza mi się na kameralne.

AK: Z czym zmagają się dzisiaj młodzi kompozytorzy zainteresowani ambitnymi przedsięwzięciami muzycznymi?

PW: Od  lat z tym samym. Z finansami. Pomysły są, chęci, ale często nie mają ujścia, ze względu na kasę. Wszystko kosztuje. Nawet jeśli nie kosztują nas ludzie i ich praca, zaangażowanie, to kosztuje benzyna, sala prób itp. Potrzebujemy mecenasa, który by wspierał  te przyziemne, aczkolwiek uciążliwe sprawy, aby mogły istnieć nasze działania i pomysły. Tragedii nie ma, bo są stypendia, konkursy, ale nie zawsze to wystarcza…

AK: Co możesz powiedzieć o studiowaniu muzyki w Polsce? Akademie muzyczne spełniają swoją powinność? Z jakimi oczekiwaniami szedłeś na studia, a z jakim doświadczeniem je kończyłeś?

PW: Nie mam porównania, ale złego zdania nie mogę powiedzieć. No może poza tym, że trwają tak krótko. Idąc na studia, wiedziałem, że chcę usłyszeć jak najwięcej muzyki, posiąść wiedzę o aranżacji, instrumentacji, improwizacji, jazzie, poznać ludzi, grać z nimi i tworzyć. Tak też się stało. Na studiach miałem okazję pisać na ogromne składy symfoniczne, big-bandy, orkiestry kameralne i te utwory były wykonywane przez muzyków! Teraz nie jest to już takie proste. Trudno zebrać kilkunastu albo nawet kilkudziesięciu ludzi, aby zagrać utwór, tak po prostu – na próbę bądź tzw. Estradę Studencką, czyli wewnętrzny „koncert klasowy”.  Ale zdobyte doświadczenie jest bezcenne. 

AK: Gdzie szukasz swojego miejsca? Na jakiej scenie? W jakim zespole?

PW: Moje miejsce jest tam, gdzie jest dobra muzyka…


fot. Jakub Nowotyński

—————–

Wywiad powstał dzięki Funduszowi Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć