Okładka płyty / materiały prasowe.

felietony

Enchanted Hunters – Peoria

I Zgodnej aprobacie Peorii jak gdyby brakuje słów potrzebnych na wspięcie się do entuzjazmu i w efekcie rozbrzmiewa ton łańcuszka wysyłanego na święta do wszystkich z domowego adresownika. Z poszumu wokół płyty wyłania się trochę gęba polskiej płyty alternatywnej, przyprawiana już Kyst, Basi Bulat i wielu innym projektom okołofolkowym. Debiut Enchanted Hunters ma prasę soczystego rodzynka w posusze, jaka zapanowała w tym roku na gruncie rodzimej fonografii albo kolejnego z lokalnych pomniczków urzekającego grania do ukochanych baśni dzieciństwa. Przebąkuje się o czymś więcej, czymś dalej, ale… To zahamowanie recenzentów płynie prawdopodobnie z samej istoty płyty. Próżno szukać na Peorii tanich wzruszeń, patosu lub ładunku ideologicznego, na których zwykło się polegać. Opis zdaje się wymagać – tylko i aż – trafnego doboru przymiotników. 

II Na pewnym poziomie własnej konstrukcji Peoria okazuje się być albumem ryzykanckim. W jego strukturach toczy się utajona debata na temat folku jako gatunku. Ten dyskretny ferment łatwo porównać z transfiguracją estetyki dream popowej dokonaną niedawno przez Julię Holter (Ekstasis). Z jednej strony można sobie wyobrażać EH jako bezczelnie młodą, kobiecą Ściankę („Twin” bardzo w stylu sopockich ballad), z drugiej jako zespół nawiązujący do brzmień i koncepcji, które od dawna rotowały w umysłach polskiej krytyki muzycznej, torując w końcu projektom w stylu Izy Lach drogę do serc przeciwników popu. Łatwo pokusić się o zwrot „sophisti-folk”, tak ze względu na wyrafinowanie kompozytorskie, jak i na całą gamę skojarzeń emitowanych przez ów potencjalny tag. Wśród nich najważniejsze wydaje mi się przesunięcie folku z archetypicznej dlań przestrzeni mrocznej, żywiołowej głuszy ku obrazom spacerowego szlaku wśród gajów i przedmieść. Suche starcie gatunków i teorematów (pop i folk) okazuje się być odpowiednikiem naprzemiennych przebłysków frustracji i wolności, towarzyszących mieszczuchowi podczas spaceru po skraju lasku. Że mamy do czynienia z muzyką asocjacyjną podpowiada także długość utworów i ich szkicowa aparycja, kamuflująca barokową złożoność niektórych fragmentów. 

 
Ulotność i pograniczność uwodzą, ale sprawiają także, że EH zatrzymują się niekiedy w połowie drogi do pociągnięcia audytorium za sobą, ku swoim własnym, osobistym terytoriom. Za te przestoje chętnie obwiniłbym producenckie wysiłki Michała Kupicza, który „wykazał się” dość nikłym wyczuciem, jeśli chodzi o kwestię lo-fi. Wystarczy zestawić „Frost” z It Might Like You Julli Marcell, aby jasno nakreślić różnicę między nachalnymi przeszkadzajkami (pustymi znakami lo-fi) a „punkową” jakością DIY. Wprowadzone przez Kupicza drobne, lecz liczne dysonanse 1) zakłócają komfort odbierania utworu, który nosi znamiona singla, z definicji przypisanego domenie czystości produkcyjnej, 2) swoją niezborną rzutkością przeczą ewokowanej przez tekst atmosferze kruchej koncentracji, zapatrzenia w głąb w siebie z inspiracji kwietnych wzorów wyświetlanych na szybie przez mróz. Przy wnikliwszym wejrzeniu nasuwa się jeszcze jedno interesujące spostrzeżenie: pęknięcie pomiędzy zabiegami Kupicza, a grą Magdy Gajdzicy. Partie fletu jej autorstwa zdają się od czasu do czasu nieświadomie sprzeczać z syntetycznymi dodatkami. 

Trudno się dziwić: zarówno na koncertach, jak i tutaj, na albumie, flet swobodnie radzi sobie z imitowaniem wszelkich efektów specjalnych. Ani trochę nie szkodzą mu tandetne chwile w stylu fałszywych Indian prezentujących muzykę Majów na starówkach Polski. Wprowadzany przez flet kicz w barwach new age jest punktem, w którym Peoria osiąga zamierzony efekt odrealnienia, podczas gdy, przeciwnie, poczynania Kupicza sprowadzają album na dukty siermiężnej muzyki klubowej, której tropy odnaleźć można, żeby daleko nie szukać, choćby na wydanym parę miesięcy temu III-MMXII Clubroot. Przesadzam, aby uwydatnić powody nadpsucia „Holy Virgin” (zmiażdżenie delikatnej atmosfery potężnymi harmoniami syntezatora) czy „Ladybug” (rozmontowanie klarownej konstrukcji potencjalnego singla zbędnymi powieleniami strun i wokali). 

Trzeba jednak przyznać, że moja niechęć do producenckich zabiegów Michała płynie w przypadku Peorii z przywiązania do wcześniejszych, niemal ascetycznych wersji niektórych utworów. Taki wniosek podsunęła mi recenzja Jakuba Knery, który – podobnie jak ja – znał i lubił dema EH, i z równie automatyczną (można swobodnie mówić o pochopności) niechęcią zareagował na zmiany. Należy przecież oddać Kupiczowi wprawne opanowanie trudnej materii, jaką jest rejestracja i obróbka kapryśnego brzmienia gitary akustycznej, stanowiącej trzon płyty, a także odważne zarządzanie wokalami, których zdecydował się nie kiełznać, lecz – preparując ze ścieżek głosu własne sample – pomnażać w stronę barokowej misterności, minimalizującej wrażenie niedosytu. Mimo wszystko jednak widać wyraźną różnicę pomiędzy utworami sprzed kilku lat a nowszymi. Także i tutaj ujawniają się szwy, które z jednej strony spajają połowy albumu, a z drugiej samą swoją obecnością podkreślają jego niespełnienie, tuszowane tu i ówdzie wspólnym mianownikiem songwritingu. Peoria to bez wątpienia kolekcja, antologia twórczych poszukiwań, soczysta i eklektyczna, ale niezdolna jeszcze wykreować osobnego mikrokosmosu.

Furtką okazuje się – dość niespodziewanie – otwarcie na słuchacza. Niektóre z opowiadanych na Peorii błyskotliwych historyjek zachęcają do snucia fantazyjnych dopowiedzeń, zaprzęgając słuchacza do łączenia narracyjnych kropek. Przykładem niech będzie „Pawn Shop”, gdzie już pierwsze frazy przywołują wizję utajonego kramiku, na który – za sprawą przeznaczenia skromnie ukwefionego w szatki ślepego przypadku – trafia postać grana przez Benedicta Cumberbatcha. Do zapadających w pamięć fragmentów zaliczyć należy również jasną, astragalową psychodelię „April Drop” utrzymaną w linii The  (mimo że za długa o przedział 01:50 – 02:10), czy uderzającą pointę liryku „Ladybug” (mimo że sam utwór wystrzelony za wcześnie, na czym sporo traci dramaturgia tracklisty). Sporo przyjemności sprawia także ostatnie pociągnięcie struny w „Go On, Don” (01:17). W tym mikrocytacie z Vincenta Gallo może chodzić równie dobrze o zacytowanie „Honey Bunny”, jak i o wskazanie niepowtarzalnego stroju gitary z When w roli brzmieniowego patrona. Brakuje mi w tej wyliczance malarskiego przerywnika instrumentalnego, który nie tylko uwydatniłby baśniową atmosferę, ale i pozwolił odpocząć od wokalu, zadomowić się w akustycznej esencji.

III Wśród polskich muzyków „alternatywnych” sporą popularnością cieszą się bogate listy udziałowców. Materiały prasowe, wnętrza książeczek i digipacków wypełnione są nazwiskami: ktoś napisał teksty, ktoś zagrał na garnku, ktoś inny zrobił okładkę. Jest to o tyle zrozumiałe, że zespoły zmuszone są przez realia naszego rynku płytowego do obracania się wśród znajomych. Muzykę wydaje się u nas poprzez i dla przyjaciół, tak więc nikt nie ma skrupułów przed korzystaniem z ich pomocy. Materiał atomizuje się w ten sposób, rozkleja się z twórczą osobowością pomysłodawcy, który w oczach przewrażliwionego odbiorcy zaczyna trochę mówić językami. Poza obszernymi creditsami naprowadza na ten trop uskok ziejący pomiędzy „Pawn Shop” i „Fountains”. Nie znam kulisów powstania tych piosenek, ale gdybym miał strzelać to obstawiłbym, że pierwszy został napisany w samotności, a drugi – ogółem dość na płycie niepotrzebny – z poduszczenia któregoś ze znajomych zespołu. Wyczuwam tutaj niewielki błąd, jeśli chodzi o selekcję materiału: za dużo przyjęło się z zewnątrz, za mało natomiast było przyzwolenia na własne szaleństwa. Wyobrażam sobie, że zespół mógł parokrotnie cofnąć się przed uwiecznieniem momentów, które faktycznie go pociągały, ale mogły by okazać się zbyt „szalone” dla statystycznego odbiorcy. 

 
Zdaję sobie jednak sprawę, że to właśnie momenty zachowawcze zapewniły Enchanted Hunters sympatię prezenterek radiowych i szeregowych słuchaczy. „Zachowawcze”! Dość już. Małostkowo czepiam się minusów Peorii tylko dlatego, że wychwalanie tej płyty uważam za niepotrzebne. W swojej działce jest zapewne najlepszym wydawnictwem tego roku, a może i lat sąsiednich, punktem, do którego będą musieli odnieść się inni muzycy działający na polu okołofolkowym. Wyliczenie uchybień rozumiem raczej jako przyjacielską motywację do nagrywania bezkompromisowo osobistej muzyki, w której nie dałoby się uchwycić refleksji nad potrzebami odbiorcy. Teraz, kiedy zespół pozyskał już sobie koncertową renomę nie tylko wśród przyjaciół i zgromadził na fizycznym nośniku kilkanaście utworów wysoko ocenianych przez obcych ludzi, staje się to tym łatwiejsze, a w przyszłości może okazać się inwestycją w interesującą dyskografię i nieprzewidywalną jej recepcję.
 
 
______________________________
Filip Szałasek – autor bloga Fight!Suzan, znany z pisania niezwykle długich tekstów i wyrazistego słownictwa krytyk muzyczny.
Wesprzyj nas
Warto zajrzeć