pixabay.com

publikacje

Jazz. No walls – geneza polsko-niemieckich kontaktów jazzowych

W dobie globalizacji, internetu i otwartych granic w obrębie Unii Europejskiej czasy, gdy Polska i Niemcy nie utrzymywały ze sobą stosunków dyplomatycznych, jawić się mogą niczym zamierzchła prehistoria. De facto oznaczało to bowiem, że obydwa te kraje nie miały na swym terytorium ambasad i placówek konsularnych drugiej strony a podróże z jednego kraju do drugiego były niezwykle trudne i co za tym idzie, rzadkie. Tymczasem, na II Festiwalu Muzyki Jazzowej w Sopocie w 1957 r. pojawiła się 11 osobowa grupa muzyków i działaczy z RFN. Wyjątkowość i rangę tej wizyty tłumaczył w jednym z artykułów Roman Waschko, wspominając m.in. przejażdżkę samochodową z Berendtem i Tyrmandem w trakcie festiwalu. Tyrmand miał wówczas powiedzieć: „W tym samochodzie jest polski jazz, tu się ważą jego przyszłe losy”. Waschko konkludował następnie: „Wtedy zdecydowaliśmy o przyszłej współpracy jazzowej pomiędzy Polską a RFN. Było to przedsięwzięcie na owe czasy śmiałe, bo Polski nie łączyły jeszcze z tym krajem stosunki dyplomatyczne”. Nawet jeśli stwierdzenia te brzmią nieco kabotyńsko, to jednak faktem jest, iż wizyta niemieckich muzyków w Polsce była pierwszym po wojnie oficjalnym kontaktem kulturalnym między tymi krajami i zaowocowała bliską i trwałą współpracą polskiej i zachodnioniemieckiej sceny jazzowej przez kolejne dziesięciolecia.

Hans Werner Wunderlich

Wielu polskich jazzmanów otrzyma w kolejnych latach szansę koncertowania w Niemczech Zachodnich a na niemal każdym Jazz Jamboree gościć będzie zespół z RFN. Zastanawiające jest jednak, jak w ówczesnej sytuacji geopolitycznej do przyjazdu tego w ogóle dojść mogło? Kto był inicjatorem tego wydarzenia? A także, jakie znaczenie miało ono dla niemieckich gości i czy z niemieckiej perspektywy było równie istotne jak z polskiej?

autor: Max Skorwider dla Save the Music

Kluczową postacią tej jazzowej ekspedycji był Hans Werner Wunderlich (1926–2013) – w latach pięćdziesiątych muzyk amator, jazzowy działacz i organizator a później także dziennikarz jazzowy, autor wielu audycji radiowych w Hessischer Rundfunk oraz Südwestfunk w Baden-Baden, prowadzący jeszcze w 80. dekadzie swego życia audycje jazzowe, wieloletni sekretarz Niemieckiej Federacji Jazzowej. Postać dobrze znana w polskim środowisku jazzowym, gdyż od czasu II Festiwalu w Sopocie utrzymywał bliskie kontakty z polską sceną jazzową, prezentował polski jazz w swych audycjach oraz aktywnie przyczyniał się do wystepów wielu polskich jazzmanów w Niemczech. Okrzyknięty przez Jazz Forum „Ambasadorem polskiego jazzu” za swe niewątpliwe zasługi dla promocji polskiego jazzu w Niemczech odznaczony został w 2007 roku polskim krzyżem honorowym ministra kultury „Zasłużony dla kultury polskiej”. Po śmierci Wunderlicha w 2013 r. jego bogate archiwum trafiło do Instytutu Jazzu w Darmstadt. Odkrycie pozostawionej na biurku Wunderlicha teczki w najdrobniejszych szczegółach dokumentującej wszystko, co było związane z Sopotem’57, od korespondencji z organizatorami poczynając przez zestawienia kosztów rozmów telefonicznych z niemieckimi muzykami, kopie telegramów, wiz, biletów, korespondencję z oficjalnymi placówkami, a na wycinkach z polskiej i niemieckiej prasy dotyczących festiwalu oraz własnych reminescencjach festiwalowych kończąc, zrodziło pomysł opublikowania tychże materiałów archiwalnych. Cztery lata później na internetowych łamach „JAZZpects. Darmstädter Texte zum Jazz” opublikowano 51 dokumentów źródłowych, opatrzonych znakomitym opracowaniem naukowym pt. Sopot 1957 – Frankfurt 2017. Wspomnienie historycznej podróży koncertowej i dalekowzrocznego działacza pióra Rüdigera Rittera przy współpracy z Wolframem Knauerem i Krystianem Brodckim. W oparciu o tę niezwykle cenną, a w Polsce, jak sądzę, mało znaną publikację, postaram się odpowiedzieć na postawione przeze mnie powyżej pytania. Jestem przekonana, iż niemiecka perspektywa poszerzy dotychczasową wiedzę o II Festiwalu w Sopocie, uświadamia, z jak ogromnym wyzwaniem i z pokonaniem jak wielu przeciwności organizacyjnych oraz mentalnych (!) owa muzyczna ekspedycja się wiązała oraz pomoże lepiej zrozumieć rangę tego, jakże dla historii polskiego jazzu istotnego i brzemiennego w skutki wydarzenia.

Znanym już wcześniej faktem jest, iż Wunderlich jako młody żołnierz trafił pod koniec wojny w Polsce do niewoli i przez kilka lat pracował jako jeniec w centrali telefonicznej Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa w Warszawie. W tym czasie nauczył się polskiego i nawiązał prywatne znajomości. Po powrocie do Darmstadt związał się z lokalną sceną jazzową a także zaprzyjaźnił z działaczami Hot Clubu Frankfurt. Prawdopodobnie ktoś z polskich znajomych przesłał mu pocztą pierwszy numer czasopisma „JAZZ”. Wunderlich, będący już wówczas referentem do spraw polskich (sic!) Niemieckiej Federacji Jazzowej, napisał list do redakcji z zapytaniem o możliwość prenumeraty tegoż miesięcznika. Redaktor Balcerek przekazał adres Wunderlicha Januszowi Szmindzie, przedstawicielowi Jazz Clubu Gdańsk, a ten, 20 stycznia 1957 r., wystosował do niego po angielsku oficjalne zaproszenie do udziału w II Festiwalu Jazzowym w Sopocie. Zaskakuje przy tym ambitny plan organizatorów zaprezentowania w ramach konkursu nie tylko polskich, ale i międzynarodowych zespołów, które oceniać miałoby międzynarodowe jury, w którym chętnie widzianoby np. Joachima Ernsta Berendta, dziennikarza z Baden-Baden oraz ich oczekiwanie na liczną publiczność z zagranicy. Czy były to jedynie zbyt śmiałe wizje mające przekonać zagraniczne zespoły do przyjazdu do Polski? A może organizatorzy mieli ze strony władz jakieś obietnice czy przyzwolenie na werbowanie zagranicznych gości? Tego niestety nie wiemy, ale być może właśnie dlatego Wunderlich nie chciał jechać do Polski ze swym amtorskim zespołem lecz przyjąwszy zaproszenie zaczął szukać profesjonalnych muzykόw chętnych do wspólnego wyjazdu. Nie było to zadanie łatwe, gdyż jak wskazuje Ritter: nawet główne postaci zachodnioniemieckiej sceny jazzowej nie miały pojęcia na temat ówczesnego kulturalnego rozkwitu w Polsce i bezrefleksyjnie tkwiły we wciąż jeszcze powszechnym wyobrażeniu o Polsce jako pustyni kulturalnej. Wreszcie pod koniec maja Wunderlich „zrekrutował” 10 muzyków związanych z frankfurckimi zespołami Joki Freund Quintett oraz Two Beat Stompers, w tym Emila i Alberta Mangelsdorfów, Joki Freunda, Rudi Sehringa oraz trzech Amerykanów: kontrabasistę Al Kinga, koncertującego akurat w Europie klarnecistę Alberta Nicholasa i pozostałego w Niemczech po zakończeniu służby wojskowej piosenkarza Billa Ramseya. Ponadto do Polski przyjechać miało czterech działaczy Niemieckiej Federacji Jazzowej, w tym Werner Wunderlich i Joachim Ernst Berendt oraz cztery żony muzyków.

Załatwianie spraw urzędowych było prawdziwą gehenną. Dopiero w maju udało się ustalić, że placówką mogącą wystawić wizy wjazdowe do Polski jest Polska Misja Wojskowa w Berlinie.

Ta jednak ignorowała przez długi czas pisemne wnioski a w kontaktach telefonicznych była wyjątkowo nieprzyjazna. Ostatecznie wizy wydano 11 lipca – dzień przed planowanym wyjazdem! Niemniej kłopotliwy okazywał się być przejazd przez terytorium NRD. Niemiecka delegacja planowała jechać do Polski czterema samochodami osobowymi. 28 czerwca Ministerstwo Spraw Zagranicznych DDR poinformowało, że wystawić może jedynie wizy tranzytowe na przejazd pociągiem. Po telegraficznej konsultacji z organizatorami w Polsce postanowiono, że grupa pojedzie samochodami do Berlina Zachodniego a stamtąd pociągiem do Kunowic, skąd przewieziona zostanie autobusem do Sopotu. Choć wielu uczestników wyprawy bliskich już było zwątpienia w jej powodzenie, plan ten rzeczywiście się powiódł i licząca 11 osób delegacja jazzowa dotarła wreszcie do Sopotu. Przy czym grupa „frankfurcka” była ostatecznie znacznie mniejsza niż planowano a w Berlinie Zachodnim przyłączyło się trzech członków zespołu Spree City Stompers (pozostali jego członkowie nie otrzymali wiz). Co ciekawe, biurokratyczne przeszkody i trudności z pozyskaniem wiz i paszportów doprowadziły już wcześniej do zarzucenia planów przyjazdu polskiej delegacji jazzowej do Frankfurtu nad Mennem. Jak się bowiem okazuje, Niemiecka Federacja Jazzowa na początku kwietnia wystosowała zaproszenie na organizowane przez siebie koncerty, a polska strona ochoczo je przyjęła. Korespondencyjnie omówiono przy tym kwestie wynagrodzeń obu stron, decydując ostatecznie, iż każdy z organizatorów opłaca koszty podróży i pobytu gości na terenie swego kraju i gwarantuje „dniówki” na drobne wydatki własne. W przypadku pobytu w Sopocie było to 50 zł, za które, jak zapewniano Wunderlicha listownie: „starcza na tyle, by się nie nudzić w ciągu dnia”. Planowano ponadto trzytygodniowe tournée niemieckich muzyków po Polsce, ostatecznie nie doszło one jednak do skutku. 

Podróż, która graniczyłaby z zuchwalstwem

Przebieg Festiwalu, począwszy od inauguracyjnego przemarszu muzyków na stadionie Lechii w Gdańsku, poprzez koncerty festiwalowe, (niektóre w niemiecko-polskich składach) aż po nocne jam session w pawilonie przy molo, gdzie zacieśniano polsko-niemieckie przyjaźni, są stałymi elementami polskiej narracji o festiwalu. A oto jak Werner Wunderlich relacjonował dla darmsztadzkiej prasy swoje festiwalowe przeżycia zaraz po powrocie do Niemiec:

Niemiecka delegacja jazzowa, kwintet Joki Freunda, amerykański wokalista Bill Ramsey i przedstawiciele Federacji Jazzowej wzięli udział w Festiwalu Jazzowym w Gdańsku w PRL: podróż, która jeszcze rok temu graniczyłaby z zuchwalstwem. Grupa ta chciała doprowadzić do porozumienia w swojej dziedzinie i poznać polskich przyjaciół. Przygotowania do podróży były długie i trudne i jeszcze na dziesięć minut przed odjazdem pociągu z berlińskiego Dworca Wschodniego nie było pewności, że wyprawa dojdzie do skutku. Ale wreszcie się udało. We Frankfurcie nad Odrą mija nas wyjątkowo miła kontrola graniczna i celna, podobnie w Künersdorf (dzisiejsze Kunowice) ich równie mili polscy koledzy. Tam też czeka na nas młody człowiek, którego bez trudu, po ubraniu rozpoznajemy jako jazzowego fana, a który towarzyszy nam w dalszej drodze do Gdańska. I tu rozpoczyna się to, czego przedsmak mieliśmy w rozmowach z owym przyjacielem oraz młodymi muzykami z Poznania, którzy towarzyszyli nam od tego miejsca do Gdańska: zaskakujące i przejmująco serdeczne przyjęcie, koncert powitalny i kwiaty na dworcu, nieukrywana radość z przyjazdu zagranicznych przyjaciół w jazzie, serdeczność, która trwać będzie podczas całego pobytu. Gdański Festiwal Jazzowy przynosi wszystkim uczestnikom niejedną niespodziankę. Niemieccy goście, podczas swego wjazdu odkrytą ciężarówką na gdański stadion, nie mogą się nadziwić skandującym i oklaskującym ich 23 tysiącom osób. (…) W trakcie festiwalu powodów do zdziwienia będzie jeszcze więcej: na absolutnie niewystarczających instrumentach polscy muzycy grają jazz, tolerowany tu zaledwie od roku, z ogromnym entuzjazmem i niezapomnianym oddaniem się tej muzyce. Oczywiście, pewne braki trzeba zauważyć, np. grupy rytmiczne są jeszcze dosyć słabe, ale niektórzy soliści zdobywają najszczersze uznanie gości z Zachodu, dużo dłużej obcujących z tą materią. Przekonują przede wszystkim Melomani z Krakowa i Łodzi (jazz tradycyjny) oraz grupa Komedy z Poznania (modern jazz). Dla polskiego miłośnika jazzu największą niespodzianką jest muzyka kwintetu Joki Freunda. Tak pewnego, harmonicznie czystego, swingującego jazzu nowoczesnego jeszcze w Polsce nie było. Tę frankfurcką grupę przyjmowano z zachwytem i wdzięcznością. Także Bill Ramsey, wokalista z Ohio, zdobył bluesowymi i skocznymi występami tysiące nowych fanów. Albert Nicholas, weteran jazzu z New Orleans, który towarzyszy Niemcom od Berlina Zachodniego zasypywany był gromkimi brawami. Licząca od 300 do 500 słuchaczy publiczność przyjmowała z zachwytem niemal każdy chorus. Wprawdzie jej większość preferuje jazz tradycyjny – tak też było początkowo u nas – ale i kierunek nowoczesny przyjmowany jest z otwartością i obiektywizmem. Tylko nieliczna młodzież głośno domagała się dixi, podsycana zresztą przez obecny Dziennik Telewizyjny (nawiasem mówiąc, relacje o zamieszkach podczas festiwalu i ostrzegawczej strzelaninie policji były absolutnie bezpodstawne). Całkowicie normalne zdawało się być przybycie żony premiera, sympatycznej damy w czarnych, wąskich spodniach i swetrze, która wśród publiczności gorąco oklaskiwała muzyków. Koncert w dawnym mieście granicznym Tczew, przed – przypuszczalnie – wiejską, a przy tym serdecznie otwartą publicznością, oraz dwa duże koncerty w Warszawie kończyły wyprawę niemieckich przyjaciół jazzu do nowej Polski. Prawdopodobnie to całkowita nieobecność jakichkolwiek momentów politycznych sprawiła, że delikatne ziarno serdecznego kontaktu mogło wykiełkować w tak krótkim czasie. Odczuwa się intensywne zainteresowanie wszystkim, co dotyczy naszego życia na Zachodzie. Niezniszczalne jest pragnienie narodu polskiego wolności kulturowej. Dowodzi tego każdy krok w tym niezwykle kochającym kulturę kraju, którego modernizm od czasu bezkrwawej rewolucji minionego października nabrał niezwykłego tempa

Nina Andrycz w wąskich spodniach i swetrze

Pozwoliłam sobie na przytoczenie tak długiego tekstu w całości, gdyż, jak sądzę, warto poznać pofestiwalowe refleksje niemieckich gości z „pierwszej ręki”. W podobnym tonie wydarzenie to wspominali też inni uczestnicy wyprawy, jak chociażby Berendt czy Emil Magelsdorf. W powyższej relacji uwagę zwracają też dwa fakty, których nie odnotowywały, jak dotąd, żadne annały polskiego jazzu. Po pierwsze, fakt zagrania Niemców w Tczewie, a później też w Hali Gwardii w Warszawie, a po drugie – i szczególnie ciekawe – pojawienie się wśród publiczności prominentnego gościa – Niny Andrycz, żony ówczesnego premiera Cyrankiewicza. Podczas gdy niemiecka prasa z lubością się o tym rozpisywała – w prasie polskiej nie pojawiła się absolutnie żadna wzmianka na ten temat. Zdaniem Rittera fakt ten jak najbardziej został na festiwalu zauważony, w prasie jednak celowo przemilczany. Był to jego zdaniem manifest polityczny niosący dwojaki komunikat: Po pierwsze, że kultura i muzyka nie są sprawą jedynie artystów i muzyków ale również komunistycznych polityków. Po drugie, że komunistyczna Polska jest otwartym na zachodnią nowoczesność krajem, który to właśnie z racji swojej komunistycznej postępowości daje forum tak nowoczesnej muzyce jaką jest jazz. Ritter konstatuje też, że od czasu festiwali w Sopocie życie jazzowe w Polsce toczyć się zaczęło w oficjalnych strukturach państwowych.

Powołane po festiwalu na wzór niemiecki Polskie Stowarzyszenie Jazzowe było absolutnie oficjalnym stowarzyszeniem twórców. Muzycy jazzowi zostali zatem włączeni w struktury państwowej polityki kulturalnej i zaakceptowani jako członkowie państwowego stowarzyszenia twórców. Jednocześnie, polska scena jazzowa podtrzymywała przez cały okres komunizmu swój obraz opozycyjnego, zbuntowanego, nielegalnego środowiska muzycznego. (…) Nina Andrycz, żona premiera w „stroju jazzowym” na Festiwalu w Sopocie jest na tym tle symbolem symbiozy, w jaką wszedł tu jazz i komunistyczny reżim, a która pogłębiać się będzie w kolejnych dekadach.

To już jednak przyczynek do innych rozważań… Relacja Wunderlicha nosiła tytuł Żadnych granic dla jazzu i jest to najbardziej esencjonalne podsumowanie w odniesieniu do polsko-niemieckiego spotkania w trakcie Sopockiego Festiwalu. Wspólne zamiłowanie do jazzu było pierwszą platformą porozumienia młodych ludzi dzielących tak trudną przeszłość i żyjących w absolutnie różnych realiach socjopolitycznych, mostem który ich połączył i pomógł na siebie otworzyć. Werner Wunderlich oraz Joachim Ernst-Berendt takich polsko-niemieckich mostów zbudują w swoim życiu jeszcze setki. Jazz. No walls!

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć