Peijin Xu, fot. Zuzanna Szczerbińska

recenzje

Dwa i pół mgnienia Poznańskiej Wiosny

Dwa lata temu w relacji dla „Glissanda” poruszałem kwestię budowania tożsamości „Poznańskiej Wiosny Muzycznej” (https://www.glissando.pl/relacje/wiosna-poznanska-czyli-jaka/). Dziś jasno widzę główną ideę festiwalu: jest nią ciekawość muzyki. Dzięki tej ciekawości możemy w Poznaniu możemy usłyszeć muzykę współczesną prezentowaną bez geograficznych czy ideologicznych uprzedzeń (przy niezbędnym uściśleniu, że poruszamy się w kręgu współczesnej muzyki partyturowej).

Niestety, podczas tegorocznej „Wiosny” bawiłem w Poznaniu tylko przez dwa dni. Ominęły mnie najbardziej nośne wydarzenia: premiery nowych symfonii Marty Ptaszyńskiej i Krzysztofa Meyera, a także koncert warszawskiego Hashtag Ensemble, którego występ z Trash Music Wojciecha Błażejczyka sprzed dwóch lat bardzo dobrze wspominam, z prawykonaniem zmówionego przez zespół Stabat Mater Petera Bannistera. A choć mogłem wybrać się tylko na dwa i pół koncertu nie wahałem się ani chwili. Koncert irlandzkiej muzyki współczesnej, o której nie mam (nomen omen) zielonego pojęcia? Recital altówkowy młodej Chinki, z prawykonaniami utworów trzech (!) kompozytorów, z których żaden nie jest mi znany? A czemu by nie! Cóż za wspaniała okazja do nawiązania nowych muzycznych znajomości!

Irlandczycy z Quiet Music Ensemble okazali się zresztą bardzo towarzyscy, a prowadzący koncert jednocześnie swobodnie i rzeczowo lider zespołu, John Godfrey, kilkukrotnie sugerował chęć wyjścia na wspólne piwo ze słuchaczami. Nadrzędną ideą zespołu jest skupienie się na eterycznych, cichych brzmieniach, swoisty rodzaj ekologii dźwiękowej. Ekspozycja tej idei nastąpiła już w pierwszym utworze night leaves brething poświęconym dźwiękom pogrążonego we śnie domu. Szmerowe brzmienia na granicy słyszalności łączą się z dźwiękami konkretnymi w partii elektroniki i w zadziwiający sposób zlewają z odgłosami dobiegającymi z publiczności. Iluzja jest tak silna, że gdy z głośników słychać w końcu delikatne pochrapywanie, zaczynamy się zastanawiać, czy to nie zdrzemnął się czasem któryś ze słuchaczy. Nawet jeśli tak było, to nie powinien go obudzić równie cichy Zanim na puzon i elektronikę Macieja Jabłońskiego, pełen delikatnych wąskozakresowych glissand. Szkoda tylko stereotypowej elektroniki, która po części wykorzystywała materiał z partii puzonu, a częściowo posługiwała typowymi brzmieniami kojarzącymi się z (proszę się nie śmiać!) łodzią podwodną w kosmosie. W ideę ekologii dźwiękowej wpisywał się także hand tinted Johna Godfreya, lekko tylko podbarwione instrumentami nagrania terenowe z dalekowschodniego targu, brzmiące jak – niespodzianka – podbarwiony instrumentami soundscape.

John Godfrey, fot. Agata Ożarowska

materiały promocyjne festiwalu

In’ei Martina Iddona, operujące długimi dźwiękami, wyłaniającymi się i krzyżującymi w kolejnych warstwach, wprowadzało już w charakter następnego utworu. Dordán Jennifer Walshe stanowiło niby-reportaż o dwóch fikcyjnych, awangardowych kompozytorach Irlandzkich. Jeden z nich był w latach 50. prekursorem minimalizmu, tworząc muzykę opartą jedynie na burdonowych nutach z tradycyjnej muzyki irlandzkiej. Drugi natomiast przeprowadzał eksperymenty z taśmami magnetofonowymi, zakupując je pod ziemią. Stąd w warstwie muzycznej dominowały drony oraz chropowata, jakby zniekształcona elektronika. Historię ilustrowały nagrania archiwalne oraz wyświetlana w formie napisów narracja. Jakby tego było mało, kompozytorka dodała elementy parateatralne: gesty rąk, rzucające cień na ściany, sygnały dawane za pomocą małych flag Irlandii oraz granie na papierowych gwizdkach. Przekaz gubił się w ilości poziomów „meta-”. Ten – skądinąd znakomity – pomysł kompozytorski w moim odczuciu zadziałałby lepiej, gdyby utwór konsekwentnie trzymał się reportażowej formuły przy jak najbardziej absurdalnej treści.

O ile występ Irlandczyków mógłbym określić jako bardzo ciekawy koncert z przeciętnymi utworami, o tyle recital altówkowy Peijun Xu był bardzo dobrym koncertem, pełnym interesujących utworów. Program dobrany był tak, by ukazać pełne spektrum współczesnej literatury altówkowej i jednocześnie pozwolić solistce zaprezentować pełnię jej możliwości technicznych i wyrazowych. A te są naprawdę wielkie. W sonacie an den Gesang eines Engels Bernda Aloisa Zimmermanna skupia się na pojedynczych, izolowanych brzmieniach, zagłębiając się w istotę poszczególnych efektów brzmieniowych, a w Cadenzy Krzysztofa Pendereckiego pokazuje już bardziej klasyczną wirtuozerię i prowadzenie narracji dramatycznej. Wreszcie w Das Andere Horatio Radulescu solistka zahipnotyzowała słuchaczy mantryczną grą flażoletów. Pomiędzy tymi utworami znalazły się trzy prawykonania. Najmniej interesującym był Głos Yao Chena zbyt łatwo wpadający w dalekowschodni stereotyp. Znacznie lepiej z chińskich twórców zaprezentował się Nan Liang. W jego Qin Opera in the mountains I słychać było surowe dostojeństwo. Utwór oddawał charakter tradycyjnej chińskiej opery, jednak nie posługiwał się dosłownym cytatem. Bardzo zgrabnie wypadł też Inner voice Thorstena Ecke – spektralny drobiazg, zamknięty w bardzo proporcjonalnej formie.

Peijin Xu, fot. Zuzanna Szczerbińska

materiały promocyjne festiwalu

Po zjawiskowym występie Chinki zostało mi już tylko pół spotkania z kwartetem puzonowym Trombquartet. Suitę Kazimierza Serockiego z 1953 r. muzycy zagrali jak na hejnał, przypominając słuchaczom neoklasyczne oblicze kompozytora. Do tradycji nawiązywała również Ewa Fabiańska Jelińska w Amnezji. Robiła to jednak z wielkim smakiem, wspaniale zacierając granice między tym, co dawne a tym, co współczesne. W drugiej, polifonicznej części utworu zaczynamy myśleć w kategoriach kontrapunktu, jednak gdy wszystkie głosy nakładają się na siebie, utwór zbliża się stylistycznie w stronę „minimal music”. Trzecią część natomiast otwiera spektralny akord, zamiast jednak kontynuacji tego spaceru po kolejnych alikwotach, utwór przechodzi w chorał. Te iluzyjne przemiany stylistyczne zachodzą w trakcie utworu wielokrotnie, a kompozytorka wciąż nas zwodzi i wciąż gra z naszą percepcją. Cóż za inteligentnie napisany utwór! Mam nadzieję, że to nie moje ostatnie z nim spotkanie.

Trombquartet, fot. Zuzanna Szczerbińska

materiały promocyjne festiwalu

Trudno wyrokować o festiwalu na podstawie programu oraz dwóch i pół koncertu. Mam jednak wrażenie, że wątki programowe, o których pisałem przed dwoma laty, wspaniale się rozwijają. Wydaje się, że dyrektor festiwalu, Artur Kroschel, dysponuje cechą, którą Anglosasi określają mianem „green thumb”. „Poznańska Wiosna Muzyczna” w jego opiekuńczych rękach z każdym kolejnym rokiem zdaje się rozkwitać coraz piękniej.

Redakcja składa serdeczne podziękowania przedstawicielom Biura Prasowego 45. “Poznańskiej Wiosny Muzycznej” za zgodę na udostępnienie zdjęć wykonanych podczas festiwalu.

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć