Kościół oo. Jezuitów, fot. Jagoda Waśko

recenzje

Festiwal Nostalgia. Wokół Góreckiego

W pierwszym dniu festiwalu Nostalgia (4 listopada) zaprezentowane zostały dwa filmy poświęcone życiu i twórczości Henryka Mikołaja Góreckiego. Pierwszy z nich stanowił rejestrację wyjątkowego koncertu, jaki odbył się w Zakopanem w 2003 roku – wykonania III Symfonii Pieśni żałosnych przez Narodową Orkiestrę Polskiego Radia pod batutą samego kompozytora. Z zaprezentowanej wersji DVD koncertu w pamięci pozostał nie tylko emocjonalny przekaz samego utworu i jego wykonania, ale również sugestywne zachowanie sopranistki, Zofii Kilanowicz, u której pod koniec trzeciej części symfonii dało się zauważyć cieknące po policzkach łzy. Drugi film to próba syntetycznego ujęcia sylwetki Henryka Mikołaja Góreckiego, utrwalonej głównie we wspomnieniach jego rodziny i przyjaciół, a także polskich i zagranicznych twórców, dyrygentów czy muzykologów, którzy mieli okazję zetknąć się podczas swojej kariery zawodowej z tym wybitnym kompozytorem i jego twórczością. Z filmu Please find: Henryk Mikołaj Górecki w reżyserii Violetty Rotter-Kozery wyłania się obraz człowieka i artysty zdeterminowanego, w pełni oddanego pracy twórczej, momentami bezkompromisowego perfekcjonisty, któremu nie można jednak odmówić bezpretensjonalności i dużego poczucia humoru.

[Katarzyna Jaśkowiak]

Żadna to nowość, że muzykolodzy badają twórczość kompozytora w kontekście jego biografii. Co stanie się jednak, kiedy na artystę spojrzymy przez pryzmat jego jednego dzieła? III Symfonia Henryka Mikołaja Góreckiego stanowi fascynujący przykład tego, jak wielkie piętno może odcisnąć pojedynczy utwór na życiu twórcy i zaważyć na rozumieniu (a może braku zrozumienia?) całego jego dorobku. Dwa zaprezentowane dokumenty – Please find oraz towarzyszący wykonaniu symfonii komentarz autora – zderzyły pewien mit z rzeczywistością. Z jednej strony usłyszeliśmy nieco górnolotne sformułowania wykonawców i krytyków, które padają w kontekście tego pojedynczego dzieła, tworząc wokół Góreckiego aurę duchowości, czy wręcz boskiego natchnienia. Z drugiej, zobaczyliśmy postać samego kompozytora o osobowości równie barwnej jak jego twórczość – zarówno zdecydowanego, jak i niepewnego siebie, czerpiącego radość z natury i nie zawsze dotrzymującego terminów, dla którego sacrum było wewnętrzną potrzebą zachwytu nad światem. Zdecydowanie bliżej mi do tego „drugiego” Góreckiego.

[Ewa Chorościan]

5 listopada w kościele oo. Jezuitów w Poznaniu odbyła się poznańska premiera oratorium o świętym Wojciechu Sanctus Adalbertus Henryka Mikołaja Góreckiego. Dzieło to, napisane z okazji obchodów jubileuszu 750-lecia lokacji miasta Poznania, nie zostało wykonane z powodu choroby kompozytora, a partyturę oratorium odnalazł po śmierci Góreckiego jego syn. Utwór, który miał swoją prapremierę w Krakowie w 2015 roku w wykonaniu NOSPRu, Chóru Polskiego Radia i Chóru Filharmonii Krakowskiej pod dyrekcją Jacka Kaspszyka, doczekał się w końcu poznańskiej premiery. W przeciwieństwie jednak do krakowskiej prapremiery, która została dokonana w pełnej obsadzie wykonawczej, dzieło to wykonał kameralny, 16-osobowy zespół wokalny studentów poznańskiej Akademii Muzycznej, a także dwoje solistów oraz dwóch znawców transkrypcji. Marcina Masecki (fortepian), dokonał wcześniej m.in. aranżacji dziewięciu symfonii Beethovena na fortepian, czelestę i organy, a Jerzy Rogiewicz (organy Hammonda, instrumenty perkusyjne) jest autorem transkrypcji III Symfonii Witolda Lutosławskiego na orkiestrę dętą. Można zadać pytanie, skąd potrzeba kameralizacji tego bądź co bądź bardzo monumentalnego i potężnego dzieła Góreckiego. Według opinii Marcina Maseckiego, braki w instrumentarium zawsze zmuszają słuchacza, by sam dopowiedział sobie te motywy, idee czy tematy, które wydawałyby się oczywiste przy wykonaniu w pełnej obsadzie. Tak było również w przypadku poznańskiego wykonania. Ogromne bloki dysonansów, powtarzane nieustannie przez fortepian o dość jaskrawej barwie, dodawały swoistej brutalności i szorstkości opowieści o wielkim świętym Polski, który jednak był również męczennikiem. Poszczególne bloki dźwięków mogły przywodzić na myśl wygląd starego katowickiego dworca kolejowego, który Górecki z pewnością niejednokrotnie odwiedzał, niemniej ten brutalizm mógł z jednej strony odpychać, a z drugiej fascynować. Co ciekawe, jeden z wykonawców, Jerzy Rogiewicz, poproszony o zdefiniowanie stylu Góreckiego, określił go właśnie jako brutalizm, stanowiący surową podstawę dzieła muzycznego. Odzwierciedleniem słów artysty były momenty, gdy fortepian Maseckiego tworzył klarowne współbrzmienie z chórem, a Rogiewicz z uporem maniaka powtarzał na organach Hammonda dysonujący dźwięk, tworzący jakby współczesną formę faux bourdonu. Co ciekawe jednak, gdy artyści aranżujący dzieło zostali spytani o jedno słowo definiujące tę kompozycję, w pierwszej kolejności wymienili miłość i wiarę. Obok momentów dysonansowych mogliśmy bowiem podziwiać na koncercie wspaniałe współbrzmienia chóralne, szczególnie w Sanctus i Alleluja, które, wzmocnione przez dostojny dźwięk dzwonów, stanowiły jakby muzyczne wyznanie wiary kompozytora. Efekt ten został spotęgowany przez fantastyczną pracę chórzystów (nikt ze słuchaczy nie odczuł braku ogromnego, symfonicznego chóru), którzy z wielką biegłością nie tylko utrzymywali czysto intonacyjnie powtarzane sekwencje harmoniczne, ale również pokazali ogromny wachlarz dynamiczny, m.in. przez 12 minut przechodząc przez wszystkie formy forte (w partyturze od f do ffff ). Doskonała akustyka kościoła oo. Jezuitów tylko wzmagała monumentalizm, ale zarazem blask wewnętrzny dzieła, które z każdą sekundą zaczęło nabierać nowych barw. Sama kompozycja mogło potwierdzić tezę, iż w muzyce Góreckiego ukryta jest swoista, wewnętrzna mistyka.

Wieczorny koncert nie pozostawił, jak sądzę, nikogo obojętnym. Część publiczności mogła zachwycić się majestatem formy, część bogatą paletą dynamiczną i harmoniczną dzieła, część wreszcie pełnią brzmienia połączonego z minimalizmem środków muzycznych. Zaprezentowana transkrypcja oratorium stawia wiele pytań, pokazuje nowe potencjalne ścieżki wykonawcze i zaprasza do dalszej dyskusji. Moim zdaniem jednak wieczorny koncert tylko potwierdził przypuszczenia, jak wielowymiarowa, wielopiętrowa i głęboka jest muzyka Henryka Mikołaja Góreckiego, i jak w historii interpretacji jego dzieł ciągle nie postawiono (na szczęście!) ostatniej kropki.

Marcin Masecki, Zespół Wokalny Studentów Akademii Muzycznej w Poznaniu, fot. Jagoda Waśko

W ostatnim dniu festiwalu (6 listopada) przyszło nam zmierzyć się z tematem śmierci. Na początku usłyszeliśmy jedno z bardziej znanych dzieł Góreckiego, jakim jest Małe requiem dla pewnej polki. To bardzo kameralne dzieło, pełne zadumy i refleksji ukazało nam z jednej strony,  chociażby w pierwszej części, Góreckiego jako introwertycznego mistyka, kontemplacyjnie snującego swe powolne rozważania o końcu życia, by w kolejnych częściach utworu znów skonfrontować słuchaczy z ekstrawertycznym obliczem kompozytora: potężnymi blokami brzmieniowymi, złowieszczymi odezwami trąbek przypominającymi anielskie fanfary z Dies irae (część druga) oraz pełnej witalizmu i złowieszczej polki (część trzecia). Całość wieńczy elegijny finał  piękny tonalny mariaż smyczków, fortepianu i dzwonów. Końcową puentą dnia i całego festiwalu była projekcja filmu Dowcip w reżyserii Mike’a Nicholsa. Ta bardzo intymna opowieść  o umieraniu kobiety chorej na raka w sposób symbiotyczny splotła się z wykorzystaną w filmie drugą częścią III Symfonii Góreckiego i śpiewanym lamentem napisanym przez Helenę Błażusiak w gestapowskim więzieniu w Zakopanem. Obraz i muzyka stały się subtelnym metafizycznym wykładem/pytaniem na temat istoty cierpienia i śmierci, utrzymanym w klimacie wszechogarniającej nostalgii.

[Radosław Siemionek]

Regularnie  w innym miejscu w sieci  zaznaczałem swój negatywny stosunek do festiwali. Wspomniałem nawet, że biorąc pod uwagę moje doświadczenia z ostatnich 10 lat, wydaje się niemożliwe, by wydarzenie o takim charakterze uczynić strefą miłą muzyce, a pisząc to przybrałem poważny (i zapewne całkiem śmieszny) wyraz twarzy. Cóż  jeśli ta teza miała w sobie cokolwiek z definitywności, to okazała się to definitywność… tymczasowa.

Bo będący sercem tegorocznej Nostalgii piątkowy koncert Marcina Maseckiego i Jerzego Rogiewicza w towarzystwie 16-osobowego chóru pod kierownictwem Marianny Majchrzak był stuprocentową antytezą tego, co zwykle niesie ze sobą przymiotnik „festiwalowy” i mam tu na myśli zarówno repertuar, wykonanie, jak i warunki, w których muzyka została zaprezentowana.

Pierwsze  trwające myślę około kwadransa  fragmenty Sanctus Adalbertus były pełne niedookreślonej i zaskakująco nieobciążającej tajemniczości. Każda partia, nieważne czy chóralna, czy instrumentalna, pełniła funkcję służebną wobec nastroju, pozwalającą naturalnie uwolnić i ukazać pełny obraz wykoncypowanego brzmienia.

Połączenie powściągliwie wykorzystywanych, nieco szorstkich organów Hammonda, fortepianu, niekiedy dosadnego gongu i dzwonów rurowych tchnęło w tę ascetyczną formę nieco powietrza i feerię barw, utrzymując jednocześnie stan muzykalnej dyskrecji  gdzie pozornie pozbawione płynności frazy tworzyły spójną i snującą się ujmująco materię.

Marcin Masecki, Jerzy Rogiewicz, Zespół Wokalny Studentów Akademii Muzycznej w Poznaniu oraz soliści, fot. Jagoda Waśko

Złapać więc tę szlachetną, indywidualną łączność z dźwiękiem było, jak sądzę, stosunkowo łatwo  wnętrze oraz brak głośników(!) od pierwszej chwili potęgowały kontemplacyjny wymiar koncertu.

Niestety, w dalszej części ten konsekwentnie budowany krajobraz ustąpił miejsca nazbyt dosłownemu, patetycznemu  zwyczajnie męczącemu  przepychowi, stanowiącemu już do końca muzyczną podstawę wieczoru, co sprowokowało myśl, że powstał twór nieprzyjemnie dychotomiczny, acz intrygujący i chyba… wyjątkowy.

Jeśli dodamy do tego projekcje koncertów i filmów, prawdziwie fachowe warsztaty, spotkanie z muzykami oraz niezłą herbatę, to ostatecznie pozostaje tylko obiecać udział również w przyszłym roku.

[Maciej Geming]

Wierność czy nowatorstwo – oto wybór, przed jakim stanęli Marcin Masecki i Jerzy Rogiewicz, przygotowując muzyczną transkrypcję oratorium o Św. Wojciechu Henryka Mikołaja Góreckiego. Wybrali to pierwsze, co w kontekście dotychczasowych, awangardowych rozwiązań Maseckiego okazało się nieco rozczarowujące. Skrajne uproszczenie i tak już ascetycznego oratorium uwydatniło najwyraźniejsze cechy utworu: charakterystyczną dla Góreckiego kontrastowość, jak również pewną monotonię powtarzających się akordów, które, poprzez ograniczenie i zmodyfikowanie instrumentarium, pozbawione zostały swego rytualno-transowego charakteru. Szorstkość smyczków zastąpiono bowiem ciepłym brzmieniem fortepianu, chwilami ocierającym się o ckliwość. Całość utrzymały jednak w ryzach niezmienione niemal partie chóru, który – choć ograniczony do 16 osób – sprawdził się znakomicie.

[Aleksandra Przybora]

Cisza zawisła w powietrzu… Św. Antoni nieśmiało prosi o pomoc dla ubogich, Matka Boska łagodnie pociesza strapionych. Zimne wnętrza kościoła Jezuitów oddychają w napięciu i oczekiwaniu tego, co zaraz ma się tu wydarzyć. Czas stanął. Dzwony ogłaszają początek ciepłej, pełnej pokory i trwogi modlitwy Góreckiego, która już zaraz wybrzmi w nowej aranżacji. Czy tak małemu zespołowi uda się sprostać ogromnemu wyzwaniu?
Jeśli instrumentacja nie stanowi tu najważniejszego elementu (Marcin Masecki), to co nim jest? Z pewnością czas. Największą trudnością wykonania okazało się utrzymanie zbudowanego w początkowych frazach oratorium Sanctus Adalbertus napięcia. Umiejętność rozwijania długich fraz w taki sposób, by muzyka sprawiała wrażenie nieprzerwanie płynącej, odczuć można było w partii zespołu wokalnego. To on stał się według mnie głównym bohaterem koncertu. Jednolity i miękki ton głosów doskonale sprostał zadaniu wprowadzenia słuchacza w nastrój kontemplacji, tak ważny w muzyce sakralnej Góreckiego. Nie zabrakło z drugiej strony potęgi brzmienia, gdy słuchacz oczekiwał orkiestrowego monumentalizmu.
I tylko momentami fortepian wydawał się trochę zaburzać ten harmonijny i spójny kształt narracji muzycznej. Czy tych kilkadziesiąt tonów mogło zastąpić brzmienie całej orkiestry? Niestety nie. Jedynie głębia organów Hammonda zdawała się dopełniać obrazu, tak zgrabnie malowanego przez zespół wokalny. Jak piękny byłby ten obraz, gdyby tylko udało się do końca utrzymać przejmujące wrażenie zawieszenia

[Ewa Zimmer]

fot. Jagoda Waśko

Na zakończenie tegorocznej edycji festiwalu Nostalgia organizatorzy przygotowali dwie interesujące projekcje filmowe, odwołujące się do twórczości Henryka Mikołaja Góreckiego. Jako pierwsze można było usłyszeć Małe Requiem dla pewnej polki, które zostało wykonane w ramach festiwalu Sacrum Profanum w Krakowie w 2010 roku. Zespół Asko Schoenberg poprowadzony przez Hansa Leendersa dobrze poradził sobie z utworem Góreckiego, uwypuklając kontrast między żałobnym, kontemplacyjnym charakterem skrajnych części dzieła a krzykliwym, groteskowym tańcem zawartym w trzeciej, przedostatniej jego części. Program ostatniego dnia festiwalu dopełnił film fabularny Dowcip w reżyserii Mike’a Nicholsa. To wyjątkowo autentyczny i poruszający obraz, przedstawiający kolejne etapy walki z rakiem głównej bohaterki. Walki nierównej, bo skazanej praktycznie od samego początku na niepowodzenie. Widz razem z główną bohaterką przechodzi przez wszystkie stadia jej bólu i cierpienia, zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Uwagę zwraca genialna rola Emmy Thompson oraz ścieżka dźwiękowa do filmu, w której zostały wykorzystane m.in. fragmenty drugiej części Symfonii pieśni żałosnych Góreckiego. Film absolutnie wart obejrzenia.

[Katarzyna Jaśkowiak]

___________________

Teksty powstały w ramach warsztatów krytyki muzycznej z Fundacją MEAKULTURA przy Festiwalu Nostalgia

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć