Jarocin Festiwal 2021, fot. Waldemar Kuligowski

recenzje

Siekiera, Marlboro, izolacja

Prof. dr hab. Waldemar Kuligowski jest antropologiem kulturowym, kierownikiem Zakładu Antropologii Kulturowej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. 

***

Ta historia jest znana. Festiwal jarociński w latach 80. był kulturowym ewenementem, największym rockowym festiwalem nie tylko w Polsce, ale także najprawdopodobniej w całym Bloku Wschodnim. Dekada stanu wojennego, kryzysu ekonomicznego, poczucia stagnacji i coraz wyraźniejszych symptomów upadku dominującego systemu, ukształtowały kontrkulturową legendę tego festiwalu – matecznika zespołów, takich jak Siekiera. Nazywany był wówczas „mekką subkultur” i „oazą wolności”, inspirował filmowców (słynna Fala Piotra Łazarkiewicza, My Blood, Your Blood, zrealizowany dla BBC), a później też pisarzy (Sławomir Shuty – Dziewięćdziesiąte, Piotr Czerwiński – Pokalanie, Ryszard Ćwirlej – Mocne uderzenie). We wspomnieniach uczestników zachowały się fantastyczne obrazy: „Jarocin, energetyczna wysepka wolności z lat 80. (…) To była Ameryka otoczona drutami kolczastymi (Paweł Konjo Konnak), „Tylko wtajemniczeni wiedzieli, jeździli i mogli obcować z prawdziwą wolnością przez te trzy, cztery dni” (Renata Przemyk).

Po roku 1989 festiwal zaczął się zmieniać. Od 1991 roku koncerty były transmitowane przez publiczną telewizję, pojawili się także prywatni sponsorzy. Symbolem komercjalizacji festiwalu stał się rok 1994, gdy jego głównym sponsorem został koncern Philip Morris, producent Marlboro.

Doszło wtedy do ulicznych zamieszek i bijatyki fanów z policją oraz firmą ochroniarską. Festiwal, który nie przynosił zysków, a sponsorów odstraszał opinią imprezy podwyższonego ryzyka, przestał być organizowany. Przerwa w jego historii trwała aż do 2005 roku.

Po 11 latach ciszy Jarocin na nowo zapełnił się fanami, jednak rzeczywistość była już zupełnie inna. Zarówno sam festiwal, jak i punk stały się przedmiotem muzealizacji oraz sentymentalizacji. Na jednym z miejskich placów stanął pomnik „glana”, powstał także Spichlerz Polskiego Rocka, opowiadający historię festiwalu i związanych z nim wykonawców. Na koncertach Bad Brains, Bad Religion, Anti-Flag, Jello Biafra czy Marky Ramone oraz polskich zespołów trwało pogo, były to jednak przede wszystkim próby powrotu do legendarnej przeszłości festiwalu, do jego kontrkulturowego etosu. Towarzyszyły temu wycieczki po dawnych festiwalowych miejscach, pamiątkowe fotografie i wspomnienia „starych dobrych czasów”. Festiwal w Jarocinie stał się żywym muzeum polskiego punka – a raczej jego fantomu.

W ostatnich latach formuła festiwalu uległa kolejnej transformacji. Miejsce punka zajął pop, hip-hop, jazz i rock. Przy okazji festiwalu promowano żołnierzy wyklętych. Pewnego dnia na centralnie ulokowanym w Jarocinie rynku IPN rozdawał znaczki odwołujące się do II wojny światowej, np. oblany krwią guzik od żołnierskiego munduru. Wielu fanów było rozczarowanych i rozgoryczonych, skandowano „sprzedali jarocin!”. Uczestników drażniła też komercjalizacja, której symbolem stał się ulokowany niedaleko sceny park rozrywki z karuzelami i bungee. Na ostatnią edycję w 2019 roku sprzedano historycznie małą liczbę biletów.

Pandemia spadła festiwalowi jak z nieba. Pozwoliła przemyśleć koncepcję, zapomnieć o sprzedaży biletów jako bonusa do skrzynki piwa i znaleźć nową agencję koncertową. Dzięki temu zaczęto mówić o tym, że odbywający się w dniach 16–18 lipca Jarocin Festiwal 2021 to „największa impreza po pandemii”. Pomijając przesadę tej enuncjacji, dobrze jednak oddaje ona ducha i wolę organizatora. Chodziło bowiem o próbę wyjścia z kilkuletniego impasu. Czy skuteczną?

SS-20SS-20, fot. Waldemar Kuligowski

Frekwencyjnie raczej tak. Jakkolwiek oficjalne dane uzyskać jest trudno, to naoczna obserwacja wystarcza. Pod sceną było tłoczno, od piątku do niedzieli, a piękna trawa została stratowana już pierwszego dnia. Wierzę, że festiwal przyciągnął 10 tysięcy osób. A pośrednim dowodem jest tłum, jaki w niedzielę długą rzeką odpływał z miasteczka festiwalowego. W większości byli to mieszkańcy, wracający do domów na kolację, a konsumujący bilety rozprowadzane przez lokalne firmy. 

Po drugie, były jubileusze. W epoce retromanii może nawet ważniejsze niż premiery. 40 lat od pierwszego koncertu TSA w Jarocinie, 40 lat istnienia zespołu SS-20, 30-lecie albumu Legenda Armii, 20-lecie grupy Happysad. I zaanonsowane tylko ze sceny 20-lecie formacji Strachy na Lachy. W sumie, nazbierał się ponad wiek historii polskiej muzyki. Nie mam wątpliwości, że należy takie fakty celebrować. Scena w Jarocinie jest doskonałym miejscem. Jubileuszom towarzyszyły powroty. Hej dał jedyny koncert w tym roku, po prawie 4-letniej przerwie, pierwszy występ, po ponad 6 latach, przygotowała Edyta Bartosiewicz.

Po trzecie, był balans. Udało się zachować dobre proporcje zarówno między tym, co stare i nowe, jak i między różnymi gatunkami. Tak samo gorąco oklaskiwano Kwiat Jabłoni, co i TSA, a Edytę Bartosiewicz jak Armię. Publiczność potrafiła docenić talent i dobre granie, nie zaglądając do gatunkowych szufladek.

Edyta BartosiewiczEdyta Bartosiewicz, fot. Waldemar Kuligowski

Po czwarte, było dużo wspaniałego grania. Pomnikiem tego festiwalu zostanie nocny koncert SS-20 łamane przez Dezerter. Poprzedzony kolażem archiwalnych fotografii z prasy z lat 80. i zniekształconym głosem generała Jaruzelskiego, bynajmniej nie zamienił się w mdłą wieczornicę. Składał się z trzech segmentów: muzycy najpierw przypomnieli utwory SS-20 – jak Szmata, Burdel czy Atomowa śmierć – potem sięgnęli do najnowszej płyty Dezertera Kłamstwo to nowa prawda, by zwieńczyć całość przeglądem swojej twórczości, bisując nieśmiertelnym Spytaj milicjanta. Grupa SS-20, istniejąca pod tą nazwą ledwie ponad rok, w latach 1982–1982, potem zaś zamieniona na akceptowanego przez cenzurę Dezertera, należy do tych legend polskiego punka, które szczęśliwie nie zostały wyeksploatowane. Dla większości widowni był to pierwszy kontakt na żywo z tym zespołem. A trzej muzycy ani na moment nie zwalniali tempa, nie zagadywali publiczności, nie robili przerw. Sekcja rytmiczna grała bez pomyłek, a wolnościowe, pacyfistyczne i ekologiczne teksty dawały do myślenia zarówno tym, którzy je głośno odśpiewywali, jak i tym, którzy słyszeli je po raz pierwszy. Napisałem już, że to koncert-pomnik. Powtarzam zatem, dla utrwalenia.

Świetnie wypadła Edyta Bartosiewicz. Na początku wyraźnie wzruszona i poruszona. Wystąpiła z elektrycznym składem, który nie pozwolił na to, by stare przeboje, jak Szał albo Jenny, zapachniały naftaliną. Zaraz po niej czarowała Katarzyna Nosowska. Znowu onieśmielona w sposób rzadko widziany na estradach, znowu po każdym utworze dygająca i wypowiadająca z radosną ulgą „dziękuję bardzo!”. W połowie występu zdjęła niewygodne buty, co sprawiło, że Teksański, Zazdrość oraz reszta zabrzmiały pewniej i dojrzalej. Indierockową renomę potwierdziły poznańskie Muchy z charyzmatycznym Michałem Wiraszką na czele. Brawurę instrumentalną i radość wspólnego śpiewania pokazało zaś rodzeństwo Jacek i Kasia z Kwiatu Jabłoni. Na finał energetycznego, folkrockowego grania wybrali niemal punkowy utwór, wyjaśniający genezę nazwy ich zespołu. Byłem w tej materii zadufanym ignorantem, zakładałem bowiem, że idzie tu o jakiś przesłodzony gest, podczas gdy prawda jest inna: to marka jabola, taniego „wina”, jednego z heroicznych symboli dawnych jarocińskich festiwali.

Kwiat JabłoniKwiat Jabłoni, fot. Waldemar Kuligowski

Ciekawie muzycznie działo się również na malej scenie, okupującej narożnik terenu festiwalowego. Natychmiast dał się polubić zespół Jad ze swoimi krótkimi i dosadnymi utworami w estetyce hardcore punk. Swoje zrobiły Wczasy i Moriah Woods. Bank rozbił jednak Patyczak i jego jednoosobowa formacja Brudne Dzieci Sida. Stary jarociński punk w krawacie, wyznający śpiewająco miłość „do lasek z małymi cyckami”, wyznawca stylu „trzy akordy, darcie mordy”, konsekwentnie zrywał struny ze swojej gitary, by pod koniec występu używać już tylko strun głosowych. Widziałem wiele osób oglądających ten performens z otwartymi ustami.   

Koniecznie trzeba dodać, że interesująco wypadli także finaliści Wielkopolskich Rytmów Młodych, czyli przeglądu, który odwołuje się do korzeni festiwalu, a jednocześnie stara się wyłapywać dobre, młode zespoły. Gwiazdorskie line-upy, złożone z ogranych wykonawców, to domena imprez, których duch tchnie daleko od Jarocina.  

Po piąte, było politycznie. Większość wykonawców opowiadała ze sceny o marzeniu, by żyć w bezpiecznym, normalnym kraju. Krzysztof Zalewski rozpostarł tęczową flagę. Marek Piekarczyk dziwił się, że teksty pisane w czasie stanu wojennego ponownie stały się aktualne. A publiczność, na każdym niemal koncercie, skandowała „j…ć PiS!”. Ten rozkaźnik pojawiał się spontanicznie, jak światło latarni w mroku, jak komendy sternika. Nie pamiętam, by coś podobnego działo się kiedykolwiek wcześniej, a do Jarocina na festiwale jeżdżę od 1989 roku… Jak widać, emblemat „oazy wolności” nadal obowiązuje. Bardzo mnie to ciszy i chciałbym, aby kolejnym edycjom towarzyszyło więcej spotkań, dyskusji, warsztatów, by organizator nie bał się angażować w ważne społecznie akcje: „Muzyka przeciwko rasizmowi” to pierwszy z brzegu przykład. Nie samą gastrostrefą winni żyć fani tego festiwalu.           

Z kronikarskiego obowiązku dodam, że w przeddzień festiwalu nastąpiło otwarcie nowego Amfiteatru w Jarocinie, 51 lat od rozpoczęcia Wielkopolskich Rytmów Młodych, z których narodził się następnie legendarny festiwal. Stary amfiteatr, z betonową sceną i półkolem drewnianych ławek, był przez lata miejscem darmowych koncertów, czymś na kształt off-Jarocin. To tam odbył się słynny „Piknik Waltera” z tańczącymi na scenie nagimi muzykami, tam debiutowały dziesiątki zespołów, tam wreszcie doszło do brutalnej zadymy i zdemolowania obiektu. Rewitalizacja oznaczała w tym wypadku wyburzenie i nowy projekt. Już bez stałej sceny, w duchu zielonej architektury. Dla znawców i ciekawych, w nowym amfiteatrze jest sporo inskrypcji: na płytach chodnikowych, na tyłach widowni, na specjalnych obeliskach. Wyczytać z nich można historię i prahistorię festiwalu. Już teraz trwają gorące spory o chronologię, o wybór nazw i klucz do jego dokonania.      

Na koniec przyznam, że nie widziałem większej grupy ludzi na żywo w jednym miejscu od kilkunastu miesięcy. Co więcej, byli to ludzie uśmiechnięci, nastawieni na kontakt, zdecydowanie dospołeczni. Dawno nie widziałem też tak długich kolejek do punktów sprzedających festiwalowe pamiątki. Czy to tylko efekty pandemii? Izolacji? Braku innych imprez? Przekonamy się za rok. Wygląda jednak na to, że Jarocin Festiwal opuszcza mętne wody.

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć