Colorado – okładka,

rekomendacje

Neil Young – Colorado. Szczerość i naturalność

Nie mogę słuchać Neila Younga gdy mam coś konkretnego do zrobienia. Tak po prostu – nie i już. I nie ma znaczenia czy to płyta solowa, nagrana wspólnie z Crazy Horse czy z kwartetem Crosby, Stills, Nash & Young. W jego sposobie śpiewania jest jakaś dziwna zachęta, żeby usiąść, odprężyć się i zrobić sobie wolne. Dla ludzi nie słuchających na co dzień takiej muzyki niech pomocne będzie takie porównanie: słuchać Neila Younga, to jak słuchać naszego Wojciecha Waglewskiego czy Johna Portera. Te same niewymuszone piosenki, które mają w sobie jakiś duch wolności tworzenia dla samego tworzenia, granie dla samej przyjemności grania (czasem poruszając całkiem poważne tematy), bez celowania w szczyty list przebojów i ścianki dla fotoreporterów.

Różnica tylko taka, że z tej trójki artystów pan Wojciech niezwykle sprawnym gitarzystą jest i dał temu wiele razy dowód. Ale dla pozostałych muzyków to nie żaden zarzut, bo nie chodzi tu o ściganie się tylko o muzykę.

Wracając do Younga: kiedy już włączę płytę z jego udziałem, to prawie zawsze mam wrażenie, że trafiłem na muzykowanie po godzinach zamiast ciężkiej orki w temacie piosenki. A z wiekiem, i jego, i moim, to wrażenie tylko się potęguje. To jak wpaść po godzinach, w piątek, do znajomego, który lubi pośpiewać z gitarą. Czasem, jeśli dojdzie jeszcze paru innych kumpli, można sobie posłuchać i pograć wspólnie. Nie będzie młodzieńczej werwy, wyścigów po gryfie czy kilku oktaw wokalisty – zamiast tego trochę akordów, jakieś ozdobniki, harmonijka, bas, perkusja i 2-3 mikrofony, żeby było jak robić chórki. I piosenki o życiu, takim zwykłym: twoim, moim, naszym. Będzie trochę smutno, trochę weselej, będzie… tak zwyczajnie.

Właśnie to u niego uwielbiam – szczerość i naturalność. Nigdy nie był ani mistrzem gitary ani głosu, ale zawsze miał coś do przekazania i robił to w sposób, który albo się lubi albo nie: wyłącza się płytę i już do niej nie wraca… Young jest ucieleśnieniem rockowo-folkowej Ameryki (chociaż sam jest Kanadyjczykiem – posiada nawet własną gwiazdę w Kanadyjskiej Alei Sław), mocno osadzonym w swobodzie grania lat 60. I ten duch, mimo upływu pół wieku, nadal jest obecny w jego twórczości. Nie ma powodu, żeby piosenka musiała trwać 3 minuty i 20 sekund i koniecznie nadawała się do radia – można jej do tego radia, po prostu, nie dać. I tyle. A jeśli ktoś chce sobie posłuchać, to kupi płytę czy skorzysta z serwisu muzycznego. Jestem zapisany do newslettera z oficjalnej strony artysty – możecie mi wierzyć, że jest tak samo prowadzony: co jakiś czas zapraszają do posłuchania nowego wydawnictwa, które raz jest zestawem premierowych piosenek a raz archiwaliami wcześniej w ogóle nie wydanymi. Nie ma żadnej nachalnej reklamy i wymuszonej promocji. I znowu mam takie wrażenie, że czasem Young jak tak siedzi to wymyśli coś nowego, a jak, dajmy na to, okazuje się, że cieknie mu dach, to wchodzi na strych i, robiąc miejsce do naprawy, przesuwa jakieś zapomniane pudło, w którym z radością odnajduje starą taśmę z koncertem sprzed kilkudziesięciu lat i dzieli się tym ze słuchaczami. To, zresztą, jest wieloletni projekt (Archives Performance Project) i składa się z kilkunastu albumów (oprócz tego muzyk dba o poprawienie jakości swoich regularnych wydawnictw z przeszłości) – a jest w czym wybierać, bo pierwsze nagrania pochodzą z 1963 r.

Duża część młodszej publiczności może go kojarzyć ze współpracy z muzykami Pearl Jam, a to dlatego, że w 1989 r. wydał album Freedom, z którego pochodzi jeden z bardziej rozpoznawalnych utworów przełomu lat 80. i 90. – Rockin’ In The Free World. W 1993 r. muzycy wspólnie wykonali go w trakcie uroczystości MTV Grammy Awards i był to jeden z lepszych występów w całej historii tej imprezy, a kilkuletnia współpraca została podsumowana albumem Mirror Ball (1995). Zresztą w tamtym czasie nazywano Younga ojcem chrzestnym muzyki grunge, a na jego wpływ powoływali się, oprócz wspomnianego Pearl Jam, artyści takich zespołów jak Nirvana, Sonic Youth czy Soul Asylum (wszystko zaczęło się w  1989 r., gdy został nagrany album, na którym swoje wersje piosenek, oprócz wcześniej wymienionych, umieścili także Nick Cave, Pixies czy Dinosaur Jr.). Muzyk chętnie wspierał swoich młodszych kolegów, co także powodowało różne zabawne sytuacje – jak głosi plotka-ciekawosta, Young nie orientował się, że podarte dżinsy, rozdeptane tenisówki i flanele w kratę są kanonem ubioru środowiska powiązanego ze sceną Seattle, dlatego też kupił chłopakom nowe spodnie, t-shirty i Martensy, żeby nie musieli występować w dotychczasowych ubraniach.

A wracając do samej płyty: została nagrana po kilku latach przerwy we współpracy z Crazy Horse (poprzednia to Psychedelic Pill z 2012 r.) i wydana 25 października br. (to 39. album w całej dyskografii 73-letniego artysty). Promowana jest singlami Milky Way oraz Rainbow Of Colour, a całość trwa około 50 minut. Jak już wcześniej wspomniałem, Young nie przejmuje się specjalnie długością utworów, stąd po otwierającym album, energetycznym trzyminutowym Think Of Me (swoją drogą mógłby być singlem promującym – jest bardzo klasyczny dla Younga w warstwie muzycznej, a traktuje o świecie z perspektywy ptaka) następuje ponad czterokrotnie dłuższy She Showed Me Love, który w pewnym momencie bardziej przypomina nagrywane jam session niż sesję na regularny album (sam utwór stanowi jakby centralną część tego wydawnictwa). Zresztą na tej płycie takie wrażenie nie pojawia się tylko tutaj. Czasem piosenka staje się jakby podstawą do całej wypowiedzi, w której śpiew schodzi na dalszy plan (Green Is Blue), a czasem opiera się na obsesyjnym powtarzaniu jednej frazy. Jak wyglądał proces powstawania albumu odkrywa film Mountaintop (był wyświetlany 18 października 2019 w Europie i 22 w amerykańskich kinach). Pierwsze komentarze (poparte trailerem) pokazują, że nie było łatwo: walczono z techniką, zmęczeniem i samym miejscem nagrywania (na pierwszy rzut oka pomysł wyboru głównego ze studiów wydaje się dyskusyjny – klimat niezbyt sprzyjał wiekowym już muzykom), a sam lider nie skąpił uwag odnośnie do całej sytuacji. Sprawa zaczyna wyglądać inaczej, gdy weźmiemy pod uwagę filozofię życiową Younga: w ostatnich latach mocno identyfikuje się z ekologią, ochroną środowiska i powrotem do bardziej naturalnego trybu życia. Wybrane miejsce jest drewnianym budynkiem z własną minielektrownią słoneczną, zbudowanym w oparciu o zasady tzw. greenhouse, otoczonym lasami, pastwiskami i szczytami Rocky Mountains w stanie Kolorado z widokami zapierającymi dech w piersiach (i to dosłownie). Gdzieżby indziej, jak nie tu, nagrywać płytę, na której duża część utworów mówi o naturze i przyrodzie? Z drugiej strony nosi ona brzemię śmierci dwóch osób z bliskiego kręgu muzyka: byłej wieloletniej żony Pegi i menedżera Elliota Robertsa, z którym współpracował od końca lat 60., stąd pewnie motyw dawnych czasów i przyjaźni pojawiający się w Olden Years. Jednak zdecydowanie mocniejszym jest wymiar ekologiczny. Przez lata muzyk przyzwyczaił już do tego, że wypowiada się w tematach związanych z prawami człowieka, politycznych, a ostatnimi laty także związanymi z ekologią. Raz podejmuje to w muzyce (jak w Ohio z albumu So Far Crosby, Stills, Nash & Young), a innym razem bierze sprawy w swoje ręce i angażuje się w projekt elektrycznego samochodu (Lincvolt).

Nic dziwnego, że pojawiają się głosy, że wpasował się idealnie z premierą albumu w okresie dużych protestów dotyczących niszczenia środowiska naturalnego i jest stawiany przez niektórych jako wsparcie dla nowego pokolenia idealistów ekologii uosabianych przez Gretę Thunberg (stąd pojawia się motyw młodych bojowników o prawa ziemi w She Showed Me Love). To także wizja rozpoczęcia wszystkiego od nowa (Shut It Down) czy idyllicznego świata (I Do, które kończy całość).

Ciekawe, że słuchając tej płyty nie wyłączyłem opcji dalszego odtwarzania piosenek z jego repertuaru; popłynęło Cortez, The Killer z albumu Zuma (1975) i nie było w tym żadnego zgrzytu. Obie płyty nagrane z udziałem Crazy Horse idealnie pokazują, że można przez lata poruszać się w podobnej stylistyce i robić to naprawdę świetnie. Oczywiście, nie ma się co łudzić, że Colorado zawojuje świat i będzie płytą nabywaną w hurtowych ilościach (no, może, poza wiernymi fanami, aktywiści kupią trochę). Neil Young nie zostanie celebrytą (chociaż przez lata był wiele razy nominowany do całej masy wyróżnień, a niektóre nawet zdobył), nie będzie ścigał się z gwiazdkami portali społecznościowych i telewizji. Od lat ma swoją drogę, po której spokojnie idzie nagrywając kolejne piosenki i angażując się w różne akcje społeczne.

Album przekonał mnie już od pierwszego przesłuchania. On, po prostu, gra. Dobrze sprawdza się do uważniejszego słuchania, ale także jako tło do odpoczynku po całym tygodniu – sprawdzone. W dniu premiery odsłuchałem trzykrotnie (ostatni raz sprowokował napisanie tych kilku słów) i wcale nie miałem uczucia przesytu.

Nie mogę słuchać Younga gdy mam coś konkretnego do zrobienia. Tak po prostu – nie i już…

– 

Neil Young, Crazy Horse – Colorado

Neil Young – wokal wiodący, gitara wiodąca, gitara, pianino, harmonijka ustna, wibrafon, harmonika szklana

Nils Lofgren – gitara, pianino, organy, trąbka, wokale

Billy Talbot – gitara basowa, wokale

Ralph Molina – perkusja, wokale

(C) 2019 Reprise

 

1. Think Of Me

2. She Showed Me Love

3. Olden Days

4. Help Me Lose My Mind

5. Green Is Blue

6. Shut It Down

7. Milky Way

8. Eternity

9. Rainbow Of Colors

10.I Do

 

 


Dofinansowano ze środków Funduszu Popierania Twórczości Stowarzyszenia Artystów ZAiKS

 

 Jedyne takie studia podyplomowe! Rekrutacja trwa: https://www.muzykawmediach.pl/


 

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć