Hubert Zapiór, fot. Prestige Portrait, Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

wywiady

Chłopak nieuleczalnie chory na pasję

Ciasna, przytulna restauracyjka wciśnięta w Lincoln Center pomiędzy Metropolitan Opera a The Juilliard School. Stoliczki głównie dwuosobowe. Można je ze sobą zestawić, gdy przyjdzie więcej osób. Rozstawione tworzą maleńkie korytarzyki, przez które trudno się przecisnąć. Leje jak z cebra. Kwiecień w Nowym Jorku zawsze… bardzo przeplata, dając nam w ciągu zaledwie jednego dnia i … trochę zimy i trochę lata. Wpadam w przemoczonym letnim białym płaszczyku na Huberta Zapióra. On dla odmiany wita mnie w płaszczyku jesiennym, bardzo modnym w tym sezonie: szerokie bary, szara krata, płaszcz z grubej wełny daleko do połowy uda. Obydwoje mamy podwinięte spodnie i gołe, mokre kostki, po których porządnie nawiewa nam klimatyzacja.

Hubert Zapiór: Wiesz, ja to muszę coś zamówić, bo jestem bardzo głodny.

Joanna Stanecka: Tak. Zamawiaj. Ja tylko sałatkę wezmę.

Hubert zamawia zupę dnia i wielkie kanapki. Ja sałatkę cesarską. Po chwili zazdroszczę Hubertowi i tej zupy i tego wełnianego płaszcza. To wtedy chyba nabawiłam się kataru, który mnie trzyma do dziś.

J.S.: Hubert, kiedy zacząłeś śpiewać?

H.Z.: Ale tak klasycznie?

J.S.:  Nie, nie o to mi chodzi. Kiedy pojawiło się u ciebie wyobrażenie dźwięku? Kiedy zauważyłeś, że śpiewaniem możesz wyrazić siebie, że to jest twoja siła? 

H.Z.: W wieku szkolnym, gdy miałem 8-9 lat. Ale wtedy byłem taki nieśmiały, zamknięty, a to śpiewanie zaprowadziło mnie na scenę.

J.S.: Ale jakie śpiewanie? Kościelne?

H.Z.: Kościelne.

J.S.: Tak myślałam. Ostatnio czytałam wywiad z Joasią Kulig, która też, tak jak ty, pochodzi z małego miasteczka. Opowiadała o silnym związku z kościołem, który na tej dalekiej prowincji spełniał rolę domu kultury. Tam się wystawiało spektakle i muzykowało.

H.Z.: No ja też. Tak. U mnie też tak było. Moja miejscowość liczy 16 tysięcy mieszkańców. Byłem ministrantem, śpiewałem psalmy, w chórze dziecięcym, były jasełka, w których grałem pastuszka, potem „awansowałem” na króla, grałem nawet szatana…  I ja wtedy już wiedziałem, że mój przyszły zawód będzie związany ze sceną. To będzie scena. Nie wiedziałem tylko, że ta scena będzie wiązała się ze śpiewaniem operowym. Bo na początku bardziej chciałem być aktorem. Potem, w okresie dojrzewania, przyszły kompleksy; byłem przekonany, że się do tego nie nadaję i że nie chcę tego robić… Śpiew wyszedł na pierwszy plan. Zacząłem wygrywać konkursy kolęd, piosenki religijnej, poezji śpiewanej… Nigdy natomiast nie znalazłem u siebie jakości głosu typowej dla muzyki popularnej, jaką dysponują np. Justin Biber czy Ed Sheeran. Zawsze śpiewałem w stylu kościelnym, psalmowym. Bo od tego zacząłem i bardzo długo to trwało. To było takie proste śpiewanie. Można powiedzieć, że czułem się trochę ograniczony przez to. Dopiero potem przyszła piosenka aktorska, Kabaret Starszych Panów. No ale przyszedł w końcu taki moment w moim życiu, że zacząłem intensywnie myśleć, co ja mam zrobić, żeby pasja do sceny stała się moim zawodem.

J.S.: Kiedy przyszedł te moment? Ile miałeś lat?

H.Z.: 15, 16. Przez wspomniane kompleksy stwierdziłem, że nie dostanę się na studia aktorskie. No dobra, pomyślałem, czyli pozostaje śpiew. Słyszę od instruktora z domu kultury: „Chłopie, jeśli chcesz zawodowo śpiewać, musisz mieć na to papier”. No to pierwszy pomysł, szkoła muzyczna. W szkole muzycznej w danym momencie był w programie tylko śpiew operowy. Ja nie miałem zielonego pojęcia o klasycznej emisji. Ale wtedy instruktorzy namawiali mnie: „coś ty, nie bój się, idź na egzamin, chodzi o podstawy, żeby oni usłyszeli, że masz głos, a operowej emisji nauczysz się w szkole muzycznej”.

O operze niczego tak naprawdę nie wiedziałem. U nas w domu nie słuchało się tej muzyki. Ja nigdy wcześniej nie byłem w operze. Nie chodziliśmy do opery. Nie miałem o klasyce żadnego pojęcia. Więc na egzamin do szkoły muzycznej drugiego stopnia w Krakowie przyniosłem to, co akurat miałem na tapecie… wiesz co?

J.S.: Co?

H.Z.: [Zaczyna śpiewać słodko przewracając oczami, naśladując siebie samego sprzed 10 lat]„Odrobina mężczyzny na co dzień…” 

J.S.: Żartujesz!

Śmiejemy się. Dwie starsze, eleganckie panie w kapelusikach przeciskają się koło naszego dwuosobowego stolika, żeby usiąść tuż obok przy swoim. Przechodząc, zerkają zauroczone na Huberta.

H.Z.: No ale powiedz, co miałem zrobić? Śpiewać Verdiego czy Moniuszkę? Przecież to byłoby nieszczere! Byłby śmiech na sali. Ja dwa tygodnie przed egzaminami zadecydowałem, że idę. Przyszedłem, zaśpiewałem swoim naturalnym głosem, tak, jak na tamten czas umiałem, pokazałem, że mam słuch, doszedłem do finału, ale się nie dostałem. I wtedy się zawziąłem i chociaż śpiewu operowego nie znosiłem to powiedziałem sobie: „Dobra… będziesz się chłopie uczył opery i za rok już się dostaniesz”. Przez rok chodziłem na prywatne lekcje i, jak postanowiłem, tak się stało. Dostałem się do tej samej szkoły za drugim podejściem. Ale zanim do tego doszło, nastąpiła we mnie przemiana. Przez pierwsze miesiące uczyłem się tej opery wbrew sobie. Nie czułem tego, nie podobało mi się to, ale wiedziałem, że muszę coś robić, że nie mogę zostać bezczynny…

J.S.: Jaka konsekwencja! Przecież byłeś wtedy jeszcze niedojrzałym chłopcem!

H.Z.: Z zawziętości po tej pierwszej porażce. Nie podoba mi się, ale robię to. Moja pani nauczycielka śpiewu zauważyła, że jest we mnie potencjał, a ja, że z miesiąca na miesiąc coraz lepiej mi to wychodzi. Poczułem, że sprawia mi to przyjemność. No i tak to się zaczęło. Po roku wiedziałem, że to jest to.

J.S.: Ale potem wybrałeś szkołę teatralną. 

H.Z.: Po roku studiowania na uniwersytecie muzycznym…

J.S.: Na uniwersytecie muzycznym?

H.Z.: To kiedyś była Akademia Muzyczna im. Fryderyka Chopina.

J.S.: Akademia Muzyczna w Warszawie?

H.Z.: Tak, na Okólniku.

J.S.: Hubert, poczekaj, jedz tę zupę może, bo ci ostygnie.

H.Z.: No ale ona strasznie gorąca jest. 

Przy sąsiednim stoliku starsze panie w kapelusikach dostają wino, które z radością kosztują.

H.Z.: Gorąca jest, dlatego jej jeszcze nie próbuję. Na Okólniku studiowałem na Wydziale wokalno-aktorskim. Mieliśmy zajęcia z kadrą z Akademii Teatralnej. No i profesorowie,  zauważyli mój talent, sceniczne obycie, i pod koniec drugiego semestru padło z ich strony pytanie, czy myślałem kiedyś, żeby zdawać do Akademii Teatralnej. Bądźmy szczerzy, większość studentów śpiewu klasycznego nie ma dużego doświadczenia scenicznego, podczas gdy ja byłem na scenie od dziecka.

Nagle wszystkie moje młodzieńcze marzenia odżyły. Profesor z Akademii Teatralnej mówi mi, że nadawałbym się i żebym spróbował, pomyślałem więc: „Kurczę! Zrobię to!”. I to też było „na łapu capu”. Miesiąc przed egzaminami nauczyłem się paru tekstów, poszedłem tam, myślę, dlaczego nie, to samo miasto, nic mi to nie zaszkodzi; albo się uda, albo się nie uda. No i się udało. Nie wiem, czy na szczęście, czy na nieszczęście, bo te następne trzy lata to była katorga. Dwie uczelnie równolegle…

J.S.: Żartujesz chyba! Dwie uczelnie robiłeś równolegle? Uczelnie tego typu?

H.Z.: No co tu dużo mówić. Sama wiesz, jak jest na uczelni teatralnej.

J.S.: Wiem. Klasztor zamknięty: o świcie przychodzisz, nocą wychodzisz, a przed sesją próby do świtu. 

H.Z.: No właśnie…

J.S.: Ale to jest straszne, w szkole teatralnej pracuje się przecież cały czas głosem, a tu jeszcze śpiew! Głos zmęczony!

H.Z.: Dlatego wydaje mi się, że w tamtym czasie mój rozwój wokalny uległ nieznacznemu spowolneniu przez to moje rozdwojenie. 

J.S.: Nie wiem, jak ty to zrobiłeś!

H.Z.: Ja tak naprawdę odżyłem, jak skończyłem Akademię Teatralną. Jestem z siebie dumny, z tego, czego się tam nauczyłem, z tego, że to przetrwałem, że mam dyplom aktora, że zupełnie niespodziewanie, przez kontakt z tym aktorskim światem, Bestia w polskiej wersji filmu „Piękna i Bestia” Disneya zaśpiewała moim głosem i teraz mam taką zupełnie nie operową pamiątkę na całe życie. Ale gdy ktoś mnie pyta, czy podjąłbym tę decyzję jeszcze raz, to ze świadomością, jak dużo mnie to kosztowało, wydaje mi się, że nie. 

J.S.: Hubert, ja nie umiem sobie tego wyobrazić. Ekwilibrystyka absolutna. 

H.Z.: I super doświadczenie. Zawiązałem wspaniałe znajomości, przeżyłem wiele cudownych chwil dzięki tej szkole, ale głos miałem bardzo obciążony. Wiesz, dla mnie to zawsze jednak opera była priorytetem. 

J.S.: A jednak opera!

H.Z.: To się okazało po dwóch miesiącach w Akademii Teatralnej. Na początku była ta ekscytacja: „Może jednak będę aktorem, może rzucę śpiewanie!”. Jednak będąc na scenie, czy na widowni spektakli teatralnych zorientowałem się, że brakuje mi obecności muzyki. Także wyrażanie moich uczuć bez muzyki przychodziło mi z ogromnym trudem.

Hubert Zapiór, fot. Prestige Portrait, Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

J.S.: Brakowało ci struktury muzycznej, żeby się wyrazić? Niesamowite!

H.Z.: Tak. Wielu moich kolegów z wydziału aktorskiego przez całe życie marzyło, żeby tam się dostać i poświęcili temu mnóstwo czasu, a ja dostałem się tak spontanicznie, bez długoletnich przygotowań. Obserwując ich zauważyłem, że oni zupełnie inaczej do tego zawodu podchodzą. Są też, nie ma co ukrywać, na wyższym poziomie niż ja. I zacząłem znów kalkulować: „Ok, nie mogę egzystować w tym świecie bez muzyki, to nie dla mnie, ale skoro już tu jestem, to spróbuję przetrwać te studia i zabrać ze sobą, ile się da do świata opery, a jeśli się nie uda, to zrezygnuję. Każda sesja wiązała się z myślami, że to jest już moja ostatnia sesja w szkole teatralnej, że już nie dam rady. Że nie uda mi się pogodzić grafików obu sesji. 

Po pierwszym semestrze w Akademii Teatralnej, wiedziałem już, że opera to jest mój numer jeden. I jeżeli zdarzało mi się otrzymywać propozycje operowe i teatralne, które ze sobą kolidowały, zawsze wygrywała opera. Ale opłacało się. Teraz, kiedy wychodzę na scenę, to aktorstwem, postacią, nie muszę się przejmować. Czuję się, jak ryba w wodzie. Myślę tylko, żeby dobrze zaśpiewać i to chyba zawsze największy stres, ta produkcja dźwięku na scenie. Tym sobie zawracam głowę: aby dźwięk był nieskazitelny, piękny, bo to jeszcze tak naturalnie jak gra aktorska i bycie w postaci mi nie przychodzi. 

J.S.: Jestem zaskoczona tym, co teraz usłyszałam, bo patrząc na ciebie na scenie ma się wrażenie, że jesteś takim „słodziakiem”, chłopakiem z talentem w kieszeni, frunącym przez życie, jak piórko unoszące się na wietrze. A ty, aby to osiągnąć, wykonałeś taki kawał strasznie ciężkiej pracy!

H.Z.: Tak. 

J.S.: Ale chyba tak generalnie jest. Kiedy przeanalizuje się kariery wybitnych osobowości, okazuje się, że często w naszych wyobrażeniach o nich pomijamy tę strasznie ciężką pracę, którą musieli wykonać, aby być tam, gdzie są. Bo czym jest talent?

H.Z.: Talent jest w głowie, w ciele.

J.S.: W głowie, owszem, ale przecież dodatkowo potrzeba tak wiele samodyscypliny i konsekwencji, żeby go rozwijać. 

H.Z.: I żeby go rozpoznać i nazwać.

J.S.: I utrzymać w sobie to przekonanie.

H.Z.: I się tego uparcie trzymać! Przecież mój zawód to jedna wielka niewiadoma. Wszyscy mi mówili: „Czemu sobie nie weźmiesz planu B? Czemu nie pójdziesz na jeszcze jedne studia? Na wszelki wypadek.” Bo ja w liceum byłem w klasie matematyczno-informatycznej. Mogłem sobie wybrać jakiś „normalny” kierunek i dołączyć do kolegów z klasy na Akademii Górniczo- Hutniczej czy na Politechnice…

J.S.: A więc to stąd skłonność do kalkulacji na chłodno i obliczania prawdopodobieństw na sukces? Ha ha!

H.Z.: Chyba tak! Maturę z matematyki zdałem na 98 proc., a najgorszy wynik miałem z języka polskiego. No ale z drugiej strony teatr… muzyka… No więc, idąc śladem moich kalkulacji wybrałem wersję pokerową, czyli postawiłem wszystko na jedną kartę. Pomyślałem, że tylko w ten sposób mogę być naprawdę dobry i osiągnąć wymarzoną jakość, koncentrując się na jednym. A jak już się skoncentrowałem na jednym, to nie mogłem sobie odpuścić, pozwolić na jakiś kryzys, no bo przecież nie miałem planu B!

J.S.: Ale jesteś dojrzały! 

H.Z.: Nie wiem, czy to dojrzałość. Chyba zawsze tak miałem. 

J.S.: Wczoraj po Don Giovannim wzięłam twoją mamę na rozmowę. Opowiadała mi, że w wieku dziecięcym zamarzyłeś naśladować twoją starszą siostrę, która chodziła do szkoły muzycznej i grała na pianinie. I też zapragnąłeś grać na tym instrumencie. Twoja mama się załamała: matka czwórki dzieci, czynna zawodowo nauczycielka, tata za granicą, już miała urwanie głowy z dowożeniem swojej córki do szkoły muzycznej na zajęcia i nagle ty zaczynasz mieć marzenia, których mama chyba się bała! I odmówiła ci tej szkoły. Powiedziała, że co najwyżej przyprowadzi kościelnego organistę na prywatne lekcje. 

H.Z.: Myślę, że kiedy się tym zainteresowałem, na szkołę muzyczną było już po prostu za późno, a ja byłem typowym chłopakiem kochającym sport, co też było dla mamy nowym doświadczeniem, bo mam trzy starsze siostry… Lubiłem pograć w piłkę, grałem w klubie w siatkówkę. Sport, sport i jeszcze raz sport. To było wtedy najważniejsze. Jednak zaczęło mnie to pianino nudzić i przerwałem lekcje. Poszedłem w sport. Ale zacząłem po jakimś czasie do pianina tęsknić. Głupio mi było, gryzłem się sam ze sobą, ale poszedłem do mamy i poprosiłem o wznowienie lekcji gry na fortepianie. No i znowu po jakimś czasie mi się to znudziło. Nie miałem cierpliwości. Wtedy mama chcąc dla mnie dobrze (bo widziała, że mam talent) i znając moją miłość do siatkówki próbowała mnie jeszcze zmobilizować i postawiła ostateczne ultimatum: „Jeśli rzucisz jeszcze raz lekcje fortepianu to koniec z siatkówką.” 

No i niestety mój upór i niechęć do fortepianu wygrały. I to była jedna z najgorszych decyzji życiowych, bo gdy poszedłem później do szkoły muzycznej, musiałem te wszystkie interwały, te sonatinki dla dzieci i palcówki od nowa przerabiać i w wieku 18 lat nadrobić to, co porzuciłem jako dziecko. 

Hubert Zapiór, fot. Prestige Portrait, Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

J.S.: Kiedy pojawiło się w tobie takie wyobrażenie dźwięku i jakości tego dźwięku, że ci Polska przestała wystarczać. 

H.Z.: Wiesz, ja mam w sobie taką zdrową zazdrość. Gdy ktoś mi się bardzo podoba i widzę, że jest lepszy ode mnie, ja mu zazdroszczę i marzę, żeby osiągnąć podobny poziom. Ja kocham analizować, uwielbiam planować, szukać przyczyn i zastanawiać się, co robić, aby osiągać więcej i więcej. Co ten ktoś zrobił, że brzmi teraz tak, jak brzmi, albo że otrzymuje takie i takie angaże. Jaka była do tego droga. I tak było zawsze. Na każdym etapie miałem kogoś, kogo podziwiałem, kim się inspirowałem. Pamiętam, jak na pierwszym roku zauroczył mnie baryton Tomasz Kumięga. Pochodzący zresztą z moich rodzinnych stron. Teraz śpiewa w Paryżu. Studiował bodaj dwa lata wyżej. Jeździł to tu, to tam, na lekcje, festiwale do Francji. I już wtedy zrozumiałem, że naturalną koleją rzeczy będą zagraniczne poszukiwania i wyjazd z kraju. Od pierwszego roku zacząłem już do tego przyzwyczajać moją mamę. Chcę więcej. Chcę sięgać, jak najwyżej się da. Po drodze spotkałem również Mariusza Kwietnia, mojego idola, który inspirował mnie do tego, aby szukać w operze kierunku aktorskiego wyrazu, mówił, że nie da się tylko śpiewać. Stąd też ta akademia teatralna i ostateczny wyjazd z Polski. Nawet mi do głowy nie przyszło, że będzie to Nowy Jork i Juilliard School. Myślałem bliżej: Niemcy, Włochy, kraje na kontynencie! No ale za sprawą spotkanych po drodze wspaniałych ludzi tak się potoczyło, że wylądowałem tutaj. Wszystko zależy od ludzi, których spotkamy i zawsze trzeba być za to wdzięcznym. No i nie żałuję, bo te dwa lata tutaj to ho ho!

J.S.: Dwa lata tu byłeś?

H.Z.:  Tak. Wreszcie otworzył mi się umysł i zająłem się tylko operą. 

J.S.: Zgubiłam się w obliczeniach. Nie jestem umysłem ścisłym. Skończyłeś Akademię Teatralną i Uniwersytet Muzyczny w tym samym czasie?

H.Z.: Dostałem się na Uniwersytet Muzyczny, na świeżo utworzony wydział wokalno-aktorski z rozszerzonym programem. Wtedy licencjat stał się czteroletni, a magisterka dwuletnia. Natomiast w Akademii Teatralnej są jednolite studia magisterskie trwające dziewięć semestrów. Cztery i pół roku. Jak dostałem się do teatralnej, byłem po pierwszym roku muzycznej i zostały mi trzy lata studiów muzycznych bez magisterki. Więc uruchomił mi się w głowie system „planowanie, kalkulacja, działanie” i zdecydowałem magisterkę zrobić w Akademii Teatralnej.  Nie miałem już siły na magisterkę w muzycznej. Nie dałbym rady. Więc, kiedy rozpoczynałem czwarty, dyplomowy rok studiów aktorskich, byłem już po Uniwersytecie Muzycznym i kompletowałem dokumenty do The Juilliard School. W grudniu przyjechałem tu na egzaminy. I dostałem się. No i wiedziałem, że jeśli mam tu przyjechać za pół roku, to muszę w Warszawie zakończyć studia aktorskie i się obronić. I wymyśliłem sobie, bo jestem też strasznym pracusiem, że dziewiąty semestr zrobię w czasie czwartego roku. Więc ja na czwartym roku zrobiłem cały program, napisałem pracę magisterską i jako pierwszy student z mojego rocznika ją obroniłem. We wrześniu mogłem sobie tu przylecieć i spokojnie dalej studiować. I ostatecznie magistrem jestem z aktorstwa.

J.S.: A spektakle dyplomowe?

H.Z.: Jeden dyplom był w reżyserii Jana Englerta, Pelikan Augusta Strindberga, a drugi dyplom udało mi się zaliczyć występując w Krakowiakach i góralach Jana Stefaniego, wtedy również jak uczestnik Akademii Operowej w Teatrze Wielkim Operze Narodowej. Tam są zarówno dialogi, jak i śpiewanie. Złożyłem podanie z prośbą, aby ta śpiewogra mogła być moim dyplomem. Przyszła komisja, zostałem oceniony, udało mi się zaliczyć wszystko w ten sposób. Po przylocie do Nowego Jorku mogłem się już skupić tylko na śpiewaniu. To była swego rodzaju ulga. Bardzo dużo się tu nauczyłem. Pracowałem sumiennie i z radością. Tutaj dostajesz wspaniałych ludzi, specjalistów i narzędzia, a co ty z tym zrobisz, to już twoja sprawa. Szansę i potencjał miejsca można “przebimbać”. Nikogo potem nie obchodzi, że masz papier Juilliard School. Zawsze trzeba udowadniać swoją wartość występując. 

Hubert Zapiór w przedstawieniu Krakowiacy i górale

J.S.: Jesteś bardzo dojrzały. Umieć docenić w twoim wieku wartość tego, co otrzymujesz i odpowiednio to wykorzystać, to jest wielkie. Jakość tego, co widziałam wczoraj, jest powalająca. Przecież to ludzie, którzy są dopiero na początku drogi. Młodzi ludzie…

H.Z.: Młodsi i starsi…

J.S.: Takiej jakości nie powstydziłaby się żadna opera w Polsce! Teatr, kino, literatura, rzeźba, malarstwo w Polsce są wielkie. Na światowym poziomie. Co się dzieje z muzyką klasyczną? Nie mówię niczego odkrywczego. Mogę zacytować największego miłośnika opery Bogusława Kaczyńskiego, który mówił, że poziomu, jakości dźwięku, który słyszymy w Polsce nie da się porównać z muzyką z opery mediolańskiej, monachijskiej, wiedeńskiej czy nowojorskiej. Gdzie jest problem, jak myślisz?

H.Z.: Myślę, że ci wielcy wyjeżdżają, są zajęci własnymi karierami, występami i nie mają czasu na wykładanie w szkołach muzycznych. 90 minut lekcji z Arturem Rucińskim dało mi więcej w kontekście otwarcia umysłu na pewne kwestie, niż wiele godzin spędzonych na zajęciach w szkole muzycznej. Rady Artura były niezwykle cenne, przyniesione przecież wprost ze scen Metropolitan i innych wielkich oper, w których na co dzień występuje, odnosząc ogromne sukcesy. Bardzo praktyczne uwagi dotyczyły między innymi frazowania, oddechu, ale także właśnie takiego ułożenia samogłosek, dzięki któremu niezależnie od dynamiki jesteśmy zawsze słyszalni w największych salach. W realiach szkolnych często zapomina się o kształceniu głosu w kierunku wielkich scen, kiedy sala lekcyjna ma 4 na 4 metry i wszystko zawsze pięknie słychać, niezależnie od techniki śpiewaka. Bo, wbrew pozorom, lepiej będzie słychać w dużej przestrzeni śpiewaka, który operuje jasnym skupionym dźwiękiem, niż tego, który po prostu jest głośny. No, ale są też świetni pianiści, którzy zajmują się coachingiem czyli są wyedukowani do pracy ze śpiewakiem i przy nich można się wiele nauczyć. Moim mentorem, nauczycielem, ale i przyjacielem od wielu lat jest Eytan Pessen. To jest pianista zajmujący się pracą ze śpiewakami operowymi. Nigdy nie śpiewał, ale to właśnie dzięki niemu przeszedłem swego rodzaju wokalną przemianę i wiele się nauczyłem.

J.S.: Czy on jest z Polski?

H.Z.: Nie. Pochodzi z Izraela, studiował przez wiele lat w USA, był również dyrektorem oper i festiwali, a teraz mieszka w Stuttgarcie, ale regularnie przyjeżdża do Warszawy, gdzie wykłada w Akademii Operowej. To właśnie temu miejscu zawdzięczam wszystko dobre, co wydarzyło się w ostatnich latach. To tam poznałem Eytana, tam, będąc jeszcze w Polsce, mogłem uczyć się u pani profesor Izabelli Kłosińskiej, Matthiasa Rexrotha, czy brać udział w masterclassach z Neilem Shicoffem. To również tam zrodził się pomysł wyjazdu do The Juilliard School. 

Hubert Zapiór w jako Papageno – Czarodziejski flet

J.S.: Jak nazywa się twój głos?

H.Z.: Baryton liryczny. Czyli baryton lekki i wysoki. 

J.S.: Jakie role chcesz śpiewać? Jakie są twoje marzenia?

H.Z.: Na pewno, jako młody śpiewak będę śpiewał dużo Mozarta. chociaż nie wiem, czy będzie to akurat Don Giovanni

J.S.: Ale dlaczego!? Twój Don Giovanni był taki cudny!

H.Z.: No nie wiem, mimo, że sukces był… Mam wrażenie, że muszę jeszcze barwowo dojrzeć do tej roli. Może z czasem, może po jeszcze kilku inscenizacjach tej opery poczuję się wokalnie w stuprocentach Don Giovannim, bo postać grać uwielbiam. W najbliższym czasie będę jednak śpiewał Figara w Cyruliku sewilskim, więc dużo wyżej napisaną partię. Marzę o Onieginie. Kocham Oniegina! No właśnie! To był temat mojej pracy magisterskiej na Akademii Teatralnej. Wymyśliłem sobie ten temat już na drugim roku studiów, kiedy kombinowałem, jak w pracy zawrzeć moje dwa światy. Stwierdziłem, że napiszę o tym jak Eugeniusz Oniegin Puszkina stał się operą Czajkowskiego. Młody śpiewak na początku kariery musi bardzo rozważnie dobierać nowe role, aby nie zaszkodzić swojemu rozwojowi. Muszę uważać, jaki repertuar śpiewam teraz, bo od tego zależy, jak będę śpiewał za 20 lat. 

J.S.: Kiedy pakujesz walizki i wylatujesz?

H.Z.: Walizki już muszę zacząć pakować, żebym zdążył. Wylatuję 1 maja. Za 6 dni. Śpiewam w niedzielę ostatniego Don Giovanniego, we wtorek mam jeszcze master class z dyrektorem muzycznym Metropolitan Opera Yannikiem Nezet-Seguinem, który będzie transmitowany na żywo przez Medici.tv i Juilliard.edu/live. Z moim wspaniałym pianistą Michałem Bielem, z którym przygotowujemy się do Konkursu Moniuszkowskiego, będę pracował nad arią, którą za kilka dni rozpoczniemy ten konkurs.  

J.S.: Będziesz śpiewał Moniuszkę przy Yanniku Nezet-Seguinie?

H.Z.: Nie. Pierwszy etap zaczynamy arią Guglielma z Cosi fan tutte. Powiedzmy, że to będzie taka nasza ostatnia próba, tylko że z dyrektorem muzycznym Metropolitan i transmitowana na cały świat! Bardzo się na to cieszę!

J.S.: Świetnie! A jak ci się śpiewa Moniuszkę? 

H.Z.: Jeśli chodzi o arie, to wszystkie są napisane na inny rodzaj głosu niż mój. Jest, co prawdę, napisane baryton, ale to chodzi raczej o taki cięższy, można powiedzieć verdiowski głos.  W związku z tym nie przygotowałem na finał konkursu arii, która jest najbardziej pokazowa, albo najbardziej znana, ale taką, która będzie najbardziej pasowała do mojego głosu. Śpiewam arię Stanisława z Verbum Nobile. [nuci] „Nakaż niech ożywcze słonko…”, taka pioseneczka. Ale ja nie chcę wyjść i śpiewać nieswoim głosem albo się męczyć.

J.S.: Będziesz płakał, jak będziesz stąd wyjeżdżał?

H.Z.: Nie mam pojęcia. Ja ogólnie bardzo rzadko płaczę. W ostatnich latach płakałem może ze trzy razy. Więc na pewno będę smutny, ale też podekscytowany, bo to, co mnie czeka, jest bardzo ekscytujące.

J.S.: A co cię czeka?

H.Z.: Po udziale w Konkursie Moniuszkowskim w Warszawie, prosto z Warszawy jadę do Krakowa, na jeden dzień prób do Kandyda Bernsteina w reżyserii Michała Znanieckiego w Operze Krakowskiej, bo już następnego dnia wylatuję do Los Angeles, zaśpiewać w finale konkursu, do którego zakwalifikowałem się po przejściu dwóch etapów tutaj, w Nowym Jorku. Wracam z konkursu, kończę próby w Krakowie, gram spektakle, potem przepakowuję walizki i prosto do Monachium, aby zaśpiewać w Traviacie Verdiego z Placido Domingo i Ailyn Perez w obsadzie! Nadal nie mogę w to uwierzyć! Rola jest nieduża i może nie do końca na mój rodzaj barytonu. Jej przygotowanie nie jest też dla mnie dużym wokalnym wyzwaniem, ale zaśpiewanie u boku takich gwiazd i to jeszcze debiutując w znakomitej Bayerische Staatsoper?! To będzie niesamowite przeżycie! Nie mogę się doczekać!

J.S.: To cudownie! 

H.Z.: Ha ha, tak, teraz jest cudownie.

J.S.: A nie zawsze jest cudownie?

H.Z.: Nie zawsze. Średnio raz na trzy miesiące się załamuję. Myślę, że to wszystko bez sensu. I że nie dam rady. Że te wszystkie sukcesy są nieprawdziwe, przypadkowe.

Czasem wynika to z jakiejś porażki, czasem z przesytu miejscem, w którym aktualnie jestem, zmęczenia materiału i, co za tym idzie, brakiem zapału. Od paru lat, gdy jestem w jednym miejscu dłużej niż trzy miesiące, zaczynam się okropnie męczyć. Wtedy potrzebuję podróży, choćby na chwilę. Żeby się wyrwać. Zresetować. To samopoczucie jest też bardzo mocno związane z formą fizyczną, zdrowiem. Bo śpiew operowy to bardzo intymny zawód. Bycie cały czas ze sobą i ze swoim instrumentem 24 godziny na dobę. Przecież na głos ma wpływ wszystko: nastrój, przeżycia, ilość snu, stres, u kobiet także okres… Jeśli ktoś poświęca temu całe swoje życie i nagle ten „instrument” zawodzi, to jest bardzo frustrujące. Także zmagamy się wspólnie, ja i mój głos, który jest dla mnie największą radością i też największym wyzwaniem. Zmagamy się, żeby osiągać sukcesy. Czasami sukcesem jest czuć się dobrze a czasem zaśpiewać dobre przesłuchanie. Ja bardzo dużo od siebie wymagam. Wiem, że czasami wymagam od siebie za dużo. Często słyszę, żebym odpuścił. Najczęściej chyba od mamy. Zawsze staram się dobierać pracę, nowe utwory, tak żeby nie przekroczyć granicy wytrzymałości, choć, mówiąc szczerze, czasem bardzo się do niej zbliżam. Bo ja po prostu kocham pracować. Pracować i planować. Jest dla mnie wielką radością, gdy lecę tu, ląduję, śpiewam… Dobrze się czuję w takim pozornym chaosie, który jest wypełniony i perfekcyjnie zaplanowany. Ja to kocham. Zaplanowany dzień przerwy na przepakowanie walizek, tu lecę, a tam nie lecę, bo akurat zabrakło szczęścia, żeby coś w kalendarzu było dzień później. To jest całe moje życie teraz! I cieszę się, że moja praca to moja pasja i naturalnie daje mi możliwość spełniania kolejnej czyli podróżowania…

J.S.: Twój pierwszy lot samolotem?

H.Z.: Dopiero gdy miałem 21 lat! Bardzo długo żyłem w takiej bańce, zamknięciu. Dom – szkoła w Brzesku – szkoła w Krakowie – dom. Ale gdy już się wyrwałem, to na pełną skalę. 

J.S.: Jak było w Juilliard School?

H.Z.: Duża kultura i typowo amerykańskie zwyczaje: zanim powiedzą ci, że coś jest źle, to powiedzą najpierw pięć rzeczy, które zrobiłeś wspaniale. To ważne, bo my śpiewacy jesteśmy wrażliwi i łatwo skupiamy się tylko na tym, co złe i zapominamy o radości z tych dobrych stron. Tutaj ta radość jest wszechobecna. Chce się żyć! Wczoraj wrzuciłem na swój profil na Facebooku grafikę z Juilliard School z zapowiedzią Don Giovanniego dodałem do niej wszystkie nazwiska występujących, taki miły zapraszająco-dziękczynny post… Po chwili dostaję maila od szkoły, że bardzo się cieszą, że trzymają kciuki, że to cudowna pamiątka i miłe podziękowania… Ale – i to już było na samym końcu, że bardzo proszą o usunięcie logo Juilliard School, bo nie wolno mi go prywatnie wykorzystywać, Ot co. To samo, kiedy napisałem maila z prośbą o zwolnienie z próby, żeby odebrać mamę i siostrę z lotniska. Najpierw w odpowiedzi radość, że przyjeżdżają, że będą mnie wspierać na premierze Don Giovanniego, pozdrowienia, a potem… ale nie możemy cię zwolnić. Koniec. Kropka. To nawet zabawne!

J.S.: Uwielbiam Amerykę za to. 

H.Z.: Też lubię. Wiele osób mi mówiło, zanim tu przyjechałem, że będę się tu dobrze czuł. Myślę pozytywnie, jestem zawsze uśmiechnięty. W polskiej kulturze lubimy sobie ponarzekać i mimo, że bardzo rzadko, to sam łapie się od czasu do czasu na takim bezsensownym narzekaniu. Strata czasu!

Ja się czuję tu jak ryba w wodzie. Lubię duże miasta. Lubię wieżowce. Ciekawe, jak będę się czuł w Hannoverze.

J.S.: Nic o Hannoverze nie mówiłeś.

H.Z.: Nie mówiłem? No będę tam żył. 

J.S.: Masz tam angaż w operze?

H.Z.: Po Monachium przeprowadzam się do Hannoveru. Ale zanim pojadę do Hannoveru, to jeszcze zaśpiewam w zupełnie nowej operze! Jest pisana dokładnie w tym momencie na zamówienie naszej Opery Narodowej i La Monnaie w Brukselii. To jest współczesna muzyka, a historia to wydarzenia z czasów kiedy Moniuszko przyjechał do Paryża i został poproszony o napisanie nowej opery. Ja zagram w niej dyrektora opery i z tego, co mi wiadomo, bo nut jeszcze nie widziałem, w tej jednej operze będę śpiewał po polsku, włosku i francusku.

J.S.: Jak sfinansowałeś swoje studia?

H.Z.: Potrzebowałem na sam tylko pierwszy rok około 80 tysięcy złotych. Musiałem udowodnić, że posiadam tę kwotę, żeby dostać wizę szkolną. Nie miałem tych pieniędzy, bo skąd student ma nagle wziąć taką sumę? Osobom wybeirającym się na studia może pomóc Fundacja Fulbrighta, ale w tym roku, w którym ja zdawałem, w związku ze zmianą przepisów, powstała roczna luka. Nie mogli nikomu pomóc, właśnie w tym roku, w którym ja złożyłem papiery. Zostałem na lodzie. Byłem załamany, ale za namową Eytana Pessena po raz pierwszy w życiu postanowiłem założyć publiczną zbiórkę, crowdfounding. Pomogły mi gazety internetowe, portale muzyczne. Bardzo dużą pomoc finansową dostałem z mojego miasteczka Brzeska, gdzie w ciągu jednego dnia zaśpiewałem dwa koncerty. Bilety z koncertów to była cegiełka na te moją zbiórkę. Na tych koncertach domknąłem cały budżet, dzięki mojej małej społeczności lokalnej. Dzięki temu, że jestem z małego miasta, wszyscy znali moją drogę od dziecka, widzieli mój rozwój i mogli się ze mną utożsamić. Uważam, że to by nie zaiskrzyło, gdybym był z Krakowa, z Warszawy. Ja bym zniknął w tłumie. A moi ludzie z Brzeska czuli, że pomagają „swojemu”. 

Rok później przyjechałem, aby zaśpiewać kolejne koncerty i móc się zrewanżować. Zebraliśmy kilkanaście tysięcy, dla mojego kolegi, który urodził się bez rąk i bez nóg. Zbieraliśmy środki na kosztowne utrzymanie protez. On jest też bardzo utalentowany muzycznie, wokalnie, studiuje reżyserie dźwięku. Kiedy zbierałem pieniądze na studia, wyobraź sobie, to właśnie on był pierwszą osobą, która przesłała mi cegiełkę. On pierwszy wpłacił pieniądze. On, który sam zbierał grosz do grosza na protezy. Bardzo mnie wzruszył tym gestem. Niech ja tylko stanę na nogi, pomyślałem, i będę miał okazję, to ci się odwdzięczę! Koncert zorganizowaliśmy z mieszkańcami mojego miasta Brzeska i z lokalną społecznością. 

J.S.: Piękne! No dobrze, miałeś kasę na rok, a co potem?

H.Z.: W Nowym Jorku dostałem stypendium, wygrałem parę konkursów wokalnych i już poszło. W ten sposób sfinansowałem drugi rok.

Hubert spojrzał na zegarek i okazało się, że bardzo się zagadaliśmy, a on o 6 wieczorem  jest umówiony jeszcze z mamą i siostrą. Żegnamy się. Podnoszę się opierając o stolik a tu wszystko leci. Mały stoik był tyko na jednej nóżce. Leci stolik, lecę ja, talerz po sałatce. Hubert łapie ten cały spadający chaos, łącznie ze mną. – Oh! Are you ok? – pyta staruszka w eleganckim kapelusiku, patrząc się na mnie podejrzliwie. – She is very ok, madame, but the table is not ok. Żegnamy się. Hubert wdziewa płaszcz i wybiega. Siadam jeszcze na chwile przy stoliku. Starsza dama w kapelusiku szturcha mnie w łokieć. Patrzy na obłok wspomnienia po Hubercie, pokazuje brodą w powietrze: – Isn’t he cute? – He is very cute! – odpowiada ta druga I zapija winem.

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć