Juliusz Kamil, autorka zdjęcia: Dorota Szczuka

wywiady

Marzę o tym, by po latach ktoś kiedyś mógł o mnie powiedzieć – „artysta”. Wywiad z Juliuszem Kamilem

Juliusz Kamil – wokalista, kompozytor, multiinstrumentalista, były członek zespołu Maryli Rodowicz, a obecnie lider grupy BLiSS – w niezwykle szczerej rozmowie opowiada czytelnikom MEAKULTURY o życiu muzyka estradowego oraz o blaskach i cieniach drogi, która prowadzi do zaistnienia w show-biznesie.

Karolina Kizińska:  Jak rozpoczęła sie Twoja przygoda z muzyką i czy od początku tak wyobrażałeś sobie ścieżkę kariery zawodowej?

Juliusz Kamil:  Kiedy byłem bardzo mały lubiłem wbiegać na scenę muszli koncertowej i śpiewać (w raczej drzeć się) na cały głos. Potem próbowałem zagrać wszystkie zasłyszane melodie na zabawkowym fortepianie. Mama stwierdziła, że trzeba coś z tym zrobić i zapisała mnie do szkoły muzycznej. Tam pozytywnie oceniono mój słuch i znalazłem się w klasie skrzypiec. Jednak nie tak sobie wyobrażałem swoją „karierę” – w tym czasie fascynowały mnie popisy zespołu Europe z piosenką The Final Countdown i chciałem być taki jak oni! Szkoła muzyczna znacznie różniła się od tego co pokazywała telewizja, wiedziałem, że ciągnie mnie w zupełnie innym kierunku. Marzyłem, by stać z przodu sceny i śpiewać!

Marlena Wieczorek:  Ale od strony artystycznej szkoła muzyczna Cię przecież rozwinęła?

JK:  Mój rozwój muzyczny cały czas trwa. W szkole oczywiście chłonąłem muzykę klasyczną, chociaż w domu wychowywała mnie Lista Przebojów Programu Trzeciego. Potem przeszedłem fascynacje muzyką elektroniczną oraz trash-metalem. Na studiach utonąłem w muzyce spod znaku Franka Sinatry, Tony’ego Bennetta, ale także Genesis, Prince’a i Stinga. Zawsze w moim sercu pozostawali Pink Floyd i Michael Jackson. Ostatnie pieniądze wydawałem na bilety do czeskiej Pragi na koncerty Björk i Depeche Mode.

MW:  I z takim bagażem doświadczeń muzycznych wygrałeś konkurs na chórzystę w zespole Maryli Rodowicz. Jakie cechy powinien mieć wokalista by otrzymać taką szansę?

JK:  Najważniejsze co powinien posiadać, to umiejętność śpiewania w grupie, która ma różne głosy, czyli tym samym do utrzymania się w swojej linii melodycznej (o dobrym słuchu nie wspominając). Równie cenna jest zdolność bardzo szybkiego uczenia się, bo zmiany są częste, na przykład w wyniku poszerzania składu zespołu albo konieczności szybkiego nauczenia się nowej piosenki. Dla Maryli ważne też było to, aby nasze głosy pasowały do siebie „charakterologicznie”, mówię tu o: barwie, transjentach, alikwotach, składowych harmonicznych. Nie z każdych przypadkowych wokalistów da się stworzyć chórek, który dobrze współbrzmi. Myślę, że Maryla wybrała mnie chyba również dlatego, że miałem coś w rodzaju „parcia do przodu”, naturalną ekspresję, za pomocą której ożywiałem jej koncerty. Śpiewałem solówki podczas piosenek Małgośka czy Karnawał, wychodziłem wtedy na przód sceny i podgrzewałem atmosferę. To były moje pomysły, które Maryla z entuzjazmem akceptowała i, z tego co wiem, były one zapamiętywane przez publiczność.

KK:  Interesuje mnie przełom, jaki musiał w Tobie nastąpić, z chłopaka z Zabrza w osobę medialna? Zauważyłeś coś takiego?

JK:  Życie daje wiele razy w kość, potrafi przeczołgać. Chłopak z Zabrza założył zespół, bo się zakochał, potem wygrał Szansę na Sukces z zespołem Lady Pank i myślał, że złapał Pana Boga za nogi. Jednak życie udowodniło, że to nie był szczyt marzeń, tylko początek ciężkiej pracy. Ta droga do sukcesu tak naprawdę wciąż trwa, a określenie „osoba medialna” mnie zaskakuje, ponieważ wcale się taką osobą nie czuję – nie ścigają mnie paparazzi, nie piszą o mnie portale plotkarskie i gazety. Wciąż jestem przed tymi drzwiami, pukam, dobijam się, walczę aby przez nie przejść i zasłużyć na znalezienie się wśród tych osób, które mogą o sobie powiedzieć „żyję z muzyki”.

MW:  Pokora dobrze o Tobie świadczy…, ale część ludzi „żyje z muzyki” idąc na duże kompromisy. Na jakie ustępstwa byś nie poszedł?

JK:  Granice kompromisów zmieniają się wraz z wiekiem, przebytym doświadczeniem i zmianą priorytetów życiowych. Jak jesteś młody wmawiasz sobie wiele bzdur, o które będziesz walczyć, a potem przychodzi proza życia i trzeba zarobić na chleb. Pytanie o kompromisy na dzień dzisiejszy skłania mnie do refleksji. Nie wiem co by to mogło być… Nigdy nie chciałem grać coverów, ale sami wiemy, że, chociażby formaty telewizyjne, wymuszają to na uczestnikach. By zaistnieć musimy czasem nagiąć swoje zasady. Pytanie do czego ostatecznie zmierzamy jest fundamentem przemyśleń o ewentualnych kompromisach.

MW:  A co w takim razie Cie zaskoczyło w świecie show-biznesu?

JK:  Show-biznes cały czas zaskakuje. Uczy wstrzemięźliwości, kontroli nad reakcjami. Czasem człowiek chciałby wygarnąć drugiemu co myśli o pewnych jego nieładnych zachowaniach, ale… po prostu nie wypada. Z drugiej strony jest taki sam jak każde inne relacje międzyludzkie – lepiej wysyłać pozytywną energię, niż negatywną, lepiej jednać sobie przyjaciół niż zyskiwać wrogów. Czasem, kiedy patrzę na swoje nagrania sprzed lat, to łapię się za głowę i myślę: dlaczego nie byłeś bardziej skromny?! Och, gdybym wtedy wiedział, co wiem teraz…  Zrozumiałem, że bycie skromnym, uprzejmym i podchodzącym z szacunkiem do innych jest czymś bardzo cennym, co na pewno szybciej zaprocentuje niż młodzieńcza nieokiełznana ambicja, którą w pewnym wieku trudno powstrzymać

MW:  Ale tremę sceniczną miałeś nawet w okresie tzw. „ekspansji” [śmiech]?

JK:  Tremę miałem i mam zawsze. Tylko lata doświadczeń na scenie uczą przekuwać ją w pozytywną energię, którą wlewam w muzykę i w swoje wykonanie. Skupiam się na tym by przekazać ją publiczności i to mi się udaje. Ludzie nie przychodzą na koncert z założeniem, że im się nie będzie podobać, oni przyszli się pobawić. Trzeba to wykorzystać i stres zostawić w garderobie, stanąć przed nimi i dać z siebie wszystko! Oczywiście, zupełnie inna sytuacja jest, gdy się występuje przed surowymi pedagogami na egzaminach w szkole muzycznej czy jurorami w programach telewizyjnych. Staram się wtedy pamiętać, że muzyka nie jest sportem. Jeśli ktoś nie rozumie co chcę w swojej muzyce przekazać, to trzeba to uszanować. Jest to kwestia gustu.

KK:  Właśnie, mówiłeś o swoich młodzieńczych fascynacjach muzycznych, świadczą one o dość rozległych zainteresowaniach i jednak zmiennych preferencjach?

JK:  Ojej… te preferencje zmieniały się wraz z wiekiem, myślę, że każdy młody człowiek to przeżywał. Najpierw chłonąłem to, co podsuwali mi rodzice, głownie wszystko czym mogło nas uraczyć Polskie Radio, łącznie z moją ukochaną Trójką, Polską Nową Falą czy Rozgłośnią Harcerską. Miałem taki moment w swoich młodzieńczych latach, że zakochałem się w tradycyjnej muzyce elektronicznej – Jarre, Vangelis, Kitaro – może dlatego, że odnajdywałem ich inspiracje w muzyce klasycznej, którą chłonąłem w ramach szkolnej edukacji? Potem przyszedł czas buntu: Type O’ Negative, Ministry, Anathema, Tiamat… Lubiłem ciężkie granie, ale pod warunkiem, że można było tam usłyszeć choć minimum myśli harmonicznej, przestrzennej, klawisze czy sekcje smyczkowe… I nagle pokochałem brzmienie spod znaku „unplugged”, czyli Stanisława Soykę i Erica Claptona – to oni sprawili, że stworzyłem swoje pierwsze projekty muzyczne. Ale zawsze ciągnęło mnie też podświadomie tych do surowych brzmień spod znaku AC/DC, U2, Nirvany. Potem pojawił się magiczny album Songs Of Faith & Devotion grupy Depeche Mode, wspomniany Frank Sinatra, Tony Bennett i Al Jarreau. Gdy w Bielsku tworzyłem grupę, dołączyłem do tych inspiracji najlepsze wpływy brytyjskiej poezji muzycznej: Petera Gabriela, Genesis, Pink Floyd – mojego najukochańszego zespołu, o którym chyba wiem wszystko. Rzeczywiście, dużo tego było [śmiech].

KK:  Jak tworzysz? Sam? Z zespołem? Masz różne projekty muzyczne – który uważasz za szczególnie istotny?

JK:  Za najważniejszy projekt uważam mój obecny – BLiSS, i jemu poświęcam swój cały czas i serce. Te wszystkie inspiracje, o których mówiłem powyżej, wpłynęły na kształt muzyki zespołu. Odzwierciedla ona moją duszę i zmysł artystyczny. Jest też Economical, ale to po prostu akustyczne brzmienie BLiSS i nie traktuję go jako coś odrębnego. Poprzednie projekty stanowiły niezwykle ważne etapy w moim życiu, bo doprowadziły mnie do miejsca, w którym jestem teraz i bardzo to szanuję. Muzyk powinien się rozwijać czerpiąc wiedzę ze swoich wszystkich doświadczeń i to właśnie staram się robić. Repertuar BLiSS z płyty One jest głównie mojego autorstwa, ale prawdą jest, że pozostali członkowie zespołu mają na niego niemały wpływ. Podczas prób tworzymy aranżacje, ja razem z moją przyjaciółką z Krakowa – Laurą Werner – szlifujemy teksty (ujęła to piękniej, bo mówi, że czesze moje myśli). Nie da się ukryć, że jestem głównodowodzącym, ale czerpię ile mogę z rad kolegów, by nadać temu wszystkiemu spójny i energetyczny kształt. W taki sposób stworzyłem ten sugestywny repertuar.

BLiSS – It’s Got Nothin’ 2 Do With New York

MW:  Gdybyś mógł otrzymać wszystko co chcesz w zakresie kariery muzycznej dla siebie czy zespołu Bliss – co by to było?

JK:  Kiedy byłem mały mówiłem, że chcę być sławny i bogaty. Dziś ująłbym to zupełnie inaczej. Chciałbym być… szanowany. Tak jak, hm… Stanisław Sojka? Grzegorz Turnau? Prince? Publiczność zawsze przyjdzie na ich koncert, kupi płytę, a media wolą mówić o ich twórczości, a nie wyglądzie, zawartości talerza czy o tym, z kim właśnie się przespali. Tabloidyzacja mediów spłyciła poziom dyskusji dotyczącej świata muzyki i odsunęła na dalszy plan pojmowanie prawdziwej sztuki i możliwość docenienia pracy artystów. Marzę o tym, by po latach ktoś kiedyś mógł o mnie powiedzieć – „artysta”, ale to górnolotne marzenie…

KK:  To piękne marzenie, ale czy czasem nie chciałbyś zaszyć się gdzieś w małym mieście, uczyć w domu kultury, bez stresu, że źle wyglądasz, że trzeba się uśmiechać do kamery?

JK:  Miałem kilka epizodów pedagogicznych w swoim życiu, tylko chyba jednak nie ciągnie mnie do nauczania. Mam w tej chwili kilkoro uczniów, ale stawiam wysokie wymagania i jestem bardzo wybredny. Nie jest im pewnie łatwo. Póki co walczę o szansę na zaistnienie, fani i przyjaciele mojego zespołu dają mi siłę. Na mniejsze miasto jeszcze chyba przyjdzie czas. Marzy mi się na starość piękny domek pod Bielskiem. A wygląd…  jest przejawem kultury osobistej, wszędzie należy ubierać się schludnie, być zadbanym i uśmiechać się. To nic nie kosztuje, a niesie wiele pozytywnej energii. Zalecam wszystkim.

KK:  My również! I również marzymy o domu pod Bielskiem… [śmiech]. Tymczasem jednak wciąż aktywnie działasz i to w skali – powiedzmy – znacznie większej niż lokalna. Wystąpiłeś ze swoim zespołem w Must be the Music, obecnie jesteście na etapie półfinałów. Dlaczego właśnie ten program? Co Wam dał?

JK:  Program Must Be The Music jest w tej chwili jedynym formatem, w który BLiSS może się wkomponować. Przede wszystkim pozwala grać swoje utwory (a nie tak jak konkurencyjne programy, która wymuszają śpiewanie coverów), poza tym pozwala startować całym zespołom, a nie tylko wokalistom. Zaletą też jest to, że dotyczy samej muzyki, a nie talentów wszelakich (np. cyrkowych czy tanecznych). Co nam dał ten program? Obejrzało nas ponad 4 miliony ludzi, warto było do nich dotrzeć chociażby w ten sposób. Nie mam setek tysięcy złotych, żeby zapłacić za 30 sekund reklamy w najlepszym czasie antenowym, a tu nie musieliśmy płacić za nic. Pamiętajmy, że artysta NIE ISTNIEJE bez odbiorcy. Logicznym jest więc fakt, że chcemy z naszą muzyką i wrażliwością dotrzeć do jak najszerszej grupy słuchaczy.

MW:  Docierasz do słuchaczy ale też stajesz się częścią rynku muzycznego. Jak go oceniasz? Czy coś Cię w nim denerwuje?

JK:  Po pierwsze żyjemy w świecie, gdzie przemysł fonograficzny przestał przynosić milionowe dochody i został dosłownie ogołocony przez Internet. Ludzie nie kupują płyt, bo wolą je ściągać z sieci. Tym samym muzycy, tacy jak ja, stracili szansę na zapłatę za swoją pracę. Abstrahując od elementów prawnych – ciekawi mnie dlaczego słuchacz nie odczuwa różnicy w jakości brzmienia, nie potrzebuje fizycznie płyty w ręku, książeczki, okładki? To bolesne… Po drugie myślę, że ludzie są już zmęczeni tym co serwuje muzyka popularna, szczególnie tą wszechogarniającą elektroniką. Nagle zaczyna wracać do łask dźwięk „zwykłego” fortepianu. I mnie, jako muzyka, to bardzo cieszy. Uważam, że nadchodzi era, w której młodzi ludzie na nowo zaczynają doceniać piękne brzmienie tradycyjnych instrumentów. Jeszcze chwila i zaczną też zauważać urok dobrego Gibsona rocznik 1958, podłączonego do prawdziwego, vintage’owego Marshalla JCM900.

MW:  Na zakończenie naszej rozmowy chciałabym, żebyś udzielił rad muzykom, którzy gdzieś, jeszcze w ukryciu, marzą o zaistnieniu w mediach. Co jest, według Ciebie, ważne?

JK:  Oprócz talentu i lat ciężkiej pracy by go wyszlifować trzeba przede wszystkim wiedzieć, czego NIE powiedzieć. Jak nie urazić przypadkiem tych, którzy tylko czekają by być urażonymi. Trzeba być przygotowanym na zaskakujące pytania i na niespodziewane sytuacje, do których trzeba odnieść się z dystansem. A przede wszystkim – powinni nauczyć się… CZEKAĆ. Wszystkie koncerty, wszystkie programy radiowe, telewizyjne, festiwale, konkursy to ciągłe czekanie, czekanie, czekanie… Ja już nawet wożę ze sobą swoją małą podusię [śmiech]. Zauważyłem także inną ważną rzecz – wobec mediów trzeba być sobą. Słuchacze i widzowie – odbiorcy naszej muzyki – zawsze wyczują, gdy ktoś będzie udawał kogoś, kim nie jest. Tak, chyba pierwszą zasadą powinno być: Bądź sobą.

BLiSS, od lewej: Darek Świechowski (perkusja), Michał “Mozart” Konior (gitara), Juliusz Kamil (wokal, gitara), Andrzej “Pierwiastek” Potęga (bass), Rafał “Rogal” Rogulski (gitara). Zdjęcie zespołu: bliss.net.pl

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć