autor zdjęcia: Jan Bebel

wywiady

Nie jestem jazzmanem…

… tytułowe wyznanie może zaskoczyć. Zwłaszcza, gdy pada ze strony Dominika Wani – Gwarancji Kultury 2014 i zdobywcy dwóch Fryderyków w kategorii “jazz”. MEAKULTURA miała przyjemność rozmawiać z artystą w ramach 3. Katowice JazzArt Festival, którego była patronem medialnym.   

Agnieszka Nowok: W ramach 3. Katowice JazzArt Festival zaprezentowałeś swój autorski projekt, łączący w unikalny sposób klasykę i jazz, co było również jednym z głównych uzasadnień wręczenia Ci Gwarancji Kultury 2014. Skąd pomysł na płytę “Ravel” i dlaczego właśnie “Zwierciadła” ?

Dominik Wania: Odpowiedź jest tak naprawdę bardzo prosta: po pierwsze, lubię ten cykl, a po drugie – grałem go na studiach. Skończyłem klasyczny fortepian w Krakowie i Zwierciadła były akurat w moim repertuarze. Oczywiście, przy całej fascynacji Ravelem, właśnie ta kompozycja najbardziej przypadła mi do gustu. W trakcie studiów dogłębnie analizowałem Zwierciadła z moim profesorem Andrzejem Pikulem, ale podejmując się aranżacji tego utworu musiałem raz jeszcze wszystko samodzielnie “przetrawić”. Moim zdaniem ktoś, kto podejmuje się jazzowego opracowania takiej kompozycji musi mieć klasyczne przygotowanie i koniecznie posiadać umiejętność zagrania utworu w oryginale. Miałem więc tę łatwość, że w aspekcie “klasycznym” znałem Zwierciadła od podszewki.

Chciałem się zatem zmierzyć z muzyką Ravela w kontekście jazzowym, co było poniekąd tematem mojego doktoratu. W swojej pracy starałem się pokazać, jak muzyka tego kompozytora wpływa na pianistów jazzowych. Jazz w rzeczywistości wiele zaczerpnął z impresjonizmu, z Ravela czy Debussy’ego. Zależało mi, by wskazać w jaki sposób  inspiracje twórczością tych kompozytorów przenikają jazzową stylistykę.

AN: Po pojawieniu się płyty “Ravel” w wielu opiniach podkreślona jest przede wszystkim jedna kwestia: bez klasycznego przygotowania osiągnięcie takiego efektu na gruncie jazzu nie byłoby możliwe..

DW: Dokładnie tak. Podpisuję się pod tym obiema rękami i wszystkim, czym tylko można. (śmiech). Świadomie wybrałem studia w zakresie klasyki. Wprawdzie miałem zamiar zdawać na jazz do Katowic, ale terminy egzaminów się pokrywały i koniec końców nie udało się ich pogodzić. Myślę, że to zostało pokierowane “z góry”, z pożytkiem dla mojej pianistyki. To zdecydowanie moja mocna strona, choć nie jestem żadnym wielkim wirtuozem. Klasyki już dawno nie gram, nie wyobrażam też sobie udziału w Konkursie Chopinowskim, ale jednak fakt, że muzyka klasyczna przekłada się na mój styl gry, nie podlega dyskusji.

AN: Myślę, że to nawet coś więcej – coś, co określa Cię jako pianistę jazzowego…

DW: Zdecydowanie. “Ten” typ wrażliwości, “ten” typ podejścia do instrumentu… Nie jestem jazzmanem, jestem po prostu pianistą – tak mi się wydaje.  

AN: Nie czujesz się jazzmanem?

DW: Czuję się w tym sensie, że gram muzykę osadzoną w takiej stylistyce, ale siadając do instrumentu nie myślę w tej kategorii. Po prostu gram. Niestety, wielu ludzi gdy gra klasykę ma  – powiedzmy – “bardziej dokładny” stosunek do instrumentu. Gdy grają jazz, myślą: “dobra, w końcu można trochę pofolgować”. Nie – to jest cały czas ten sam instrument! Nie ma tutaj mowy o żadnej przypadkowości w zakresie wydobycia dźwięku. Dbałość o detale i szczególna wrażliwość wynikają właśnie z grania klasyki, jestem o tym przekonany.

AN: Konkurs Chopinowski jest Ci co prawda nie po drodze, ale jednak w nie jednym konkursie brałeś udział.

DW: Brałem, a skutek był różny. Fakt, że nie byłem koniem wyścigowym, bo bardziej zależało mi na spokojnej pracy nad określonym repertuarem niż zrobieniem programu,  który brzydko mówiąc “obegram” na pięćdziesięciu różnych konkursach. Konkursy z pewnością mobilizują. Wiele osób, jeśli nie ma noża na gardle (ja zresztą też tak pracuję) nie potrafi się zmotywować. Ale czy tak naprawdę konkursy coś dają? Mamy mnóstwo laureatów konkursów jazzowych, sam w kilku byłem uczestnikiem.

AN: …i jaki był efekt?

DW: Niestety wygrana nie bardzo przekłada się na to, co dzieje się “po” konkursie, z wyjątkiem tych imprez, które dają szansę na nagranie płyty, tak jak np. Bielska Zadymka Jazzowa. To jest nagroda i konkretna, i atrakcyjna. Każda nagroda to miła sprawa, ponieważ widzi się sens swojej pracy. Jednak ten entuzjazm trwa tylko chwilę, bo z drugiej strony każde wyróżnienie stawia poprzeczkę coraz wyżej.

AN: No tak – trzeba się zmierzyć nie tylko z wymaganiami innych, ale i coraz więcej wymaga się od samego siebie. Zwłaszcza, gdy dostaje się taką nagrodę jak Gwarancja Kultury 2014 i dwa Fryderyki w pakiecie…

DW: Dokładnie. Trzeba znowu coś zaproponować. Nie można osiąść na laurach, tylko cały czas przeć do przodu. Z jednej strony dostając taką nagrodę  teoretycznie nie muszę już niczego nikomu udowadniać, ale paradoksalnie – muszę. Skoro przyznano mi tytuł Gwarancji Kultury wymagania wciąż rosną. Najbardziej w tej branży denerwuje mnie właśnie to, że wiecznie trzeba coś udowadniać.

AN: Choć teraz spokojnie sobie rozmawiamy, mogę się tylko domyślać, jak niesamowita jest to presja…

DW: Tak, ale trzeba przejść nad tym do porządku dziennego. Splendor trwał chwilę. Jazzman rzadko znajduje się w świetle reflektorów, chyba, że jest gwiazdą pokroju Herbie Hancock’a, czy Diany Krall. Oni błyszczą, ale ich muzyka przemawia do szerszej grupy odbiorców. Wiem, że moja propozycja ze względu na stylistykę nie wszystkich zdoła przekonać. Przyznam, że w duchu liczyłem na wygraną za debiut – skoro jest się nominowanym i ma się świadomość, że materiał został dobrze przyjęty i dla wielu stanowi inspirację, to każdy ma nadzieję, że zostanie doceniony również w taki sposób.  Ale kiedy naprawdę dostałem dwa Fryderyki – to było całkowite zaskoczenie, jednak! Nastąpił chwilowy wzrost mojego ego, ale nie można się wiecznie ekscytować. W dalszym ciągu wiele osób mi gratuluje, i to jest miłe, ale trzeba działać dalej – zdaję sobie sprawę, że teraz wszyscy będą  patrzeć mi na ręce.

AN: Trudno nie być pod lupą po takich sukcesach…

DW: Mam świadomość, że w środowisku jazzowym też panuje zawiść, to normalne. Zawsze wychodziłem z założenia, że jeśli mam coś osiągnąć, to chcę to zdobyć bez tak zwanych “pleców” – mówmy o tym otwarcie. Tym cenniejsze są dla mnie przyznane wyróżnienia, bo doceniono jakość tego, co sam zrobiłem. Wokół wciąż cicho padają jednak kwestie typu “Zobaczymy na co teraz go stać”. To nie jest komfortowa sytuacja, tym bardziej, że jestem typem człowieka, który w relacjach z innymi zajmuje raczej wycofaną pozycję. Dwie nagrody Fryderyk oraz “bycie” Gwarancją Kultury, a więc gwarantem w tym kraju czegoś wartościowego, jest dużym wyróżnieniem, ale i poważnym wyzwaniem.  

AN: Wspomniałeś o jakości. Projekt rodził się kilka lat, z pewnością wielu muzyków brałeś pod uwagę podczas realizacji swojej wizji. Końcową jakość “Ravel” zawdzięcza udziałowi młodych muzyków. Co przekonało Cię, aby ostatecznie w trio pojawili się Max Mucha i Dawid Fortuna?

DW: Dlaczego oni? Po prostu grają świetnie. Z Dawidem pracowałem już wcześniej – był sprawdzony i wiedziałem, że “to jest to”. Zauważyłem go ładnych parę lat temu z moją  – teraz już – żoną podczas Jazz Camping organizowanego na Kalatówkach przez Zbyszka Namysłowskiego. Maxa usłyszałem z kolei na  koncercie  w Krakowie. W pierwszym składzie na basie miał grać Heniu Gradus. Niestety koleje losu potoczyły się tak, a nie inaczej i Henryk musiał zrezygnować z gry. Zastąpił go Max, który zresztą świetnie się sprawdził. Max i Dawid tworzą właściwie tandem – są wręcz rozchwytywani i w wielu projektach pojawiają się wspólnie. Mają ogromny potencjał. Max teraz studiuje w Berlinie, więc ma też okazję, by zobaczyć jazz z innej  perspektywy.

AN: Ty nowy punkt widzenia przywiozłeś z Bostonu. Co było dla Ciebie najważniejsze w studiach w New England Conservatory of Music? Domyślam się, że nie technika, którą już miałeś.

DW: O takich sprawach w ogóle się tam nie rozmawiało. W Bostonie najważniejsze było kształcenie otwartości na różne stylistyki. Były to studia dwuletnie magisterskie, zatem etap początkowy – uczenie się standardów –  mieliśmy już dawno za sobą.  To był wyższy etap, na którym pozwalano nam na większą swobodę, poszukiwanie własnego języka. Mieliśmy zajęcia  z improwizacji (świetne ćwiczenia z Jerrym Bergonzim), natomiast na zajęciach z głównego fortepianu z Danilo Perezem miałem… szukać siebie.

Perez proponował, wskazywał różne rozwiązania, które w dalszym ciągu gdzieś we mnie kiełkują – na ówczesnym etapie dojrzałości nie wszystko potrafiłem zrozumieć.  Podobał mi się też amerykański rygor – dokładność, punktualność, trochę papierologii, ale wszystko było zawsze dopięte na ostatni guzik. Wtedy moja gra rozwinęła się pod względem harmonicznym i rytmicznym. Perez wymagał czasem tak trudnych rzeczy, że do dziś niektórych z nich nie jestem w stanie wykonać. Zachęcał do wychodzenia z utartych schematów i podejmowania twórczych poszukiwań, np. jak fortepian może brzmieć w różnych rejestrach, uaktywniał myślenie polirytmiczne, polifoniczne… Można by o tym mówić bez końca (śmiech). Na pewno w Bostonie wybrałem konkretną ścieżkę, której się trzymam i którą staram się stosować w swojej grze.
 
AN: Bycie koncertującym muzykiem to jedno – jesteś również wykładowcą Akademii Muzycznej w Katowicach, z długoletnią, jazzową tradycją, jak i adiunktem w Katedrze Muzyki Współczesnej, Jazzu i Perkusji w Akademii Muzycznej w Krakowie, młodego, dopiero rozwijającego skrzydła wydziału. Widzisz istotne różnice pomiędzy studentami tych dwóch uczelni?

DW: Nie, studenci na obydwu Akademiach mają różne doświadczenia, ale zarówno Katowice, jak i Kraków reprezentują bardzo wysoki poziom. Słabi muzycy rzadko się zdarzają, jedyne co, to studentom brakuje klasycznych podstaw, o których mówiłem wcześniej. Dla mnie osobiście to dosyć śliska sprawa. Na czymś trzeba zbudować zarówno brzmienie, jak i technikę – na samym jazzie bardzo trudno się tego nauczyć. Jeśli chodzi o różnice, studentom w Katowicach zdecydowanie brakuje możliwości grania. Generalnie nie przepadam za Śląskiem. W Krakowie jest wiele klubów, miejsc, w których po prostu studenci mogą praktykować to, czego się uczą.

AN: Będąc przy Katowicach, przykry jest również odwiecznie trwający podział na “klasykę” i jazz. Zamiast twórczej współpracy, istnieją dwie odcinające się od siebie frakcje – wielka szkoda. Taka okazja!

DW: U nas zawsze toczyły się jakieś waśnie między klasyką i jazzem. Do tej pory panuje stereotyp,  że jeśli ktoś gra na fortepianie “klasykę” to wszystko jest wycyzelowane, a jeśli sięga po jazz, to zapewne będzie to chałtura albo co najmniej freestyle. Nie mogę się z tym zgodzić: istnieje po prostu muzyka i można ją grać dobrze, albo źle. Nie można tak szufladkować! Przecież to inna stylistyka.

Jestem pewien, że klasyka lepiej uwrażliwia, ale brakuje jej przede wszystkim swobody wypowiedzi. W muzyce klasycznej gra się jednak nuty, które zostały już zapisane. Nie wytrzymałbym takiej praktyki do końca życia, zwłaszcza, że interpretacja zawsze przebiega w ściśle określonych ramach. To ogranicza pole działania.

AN: Czy między innymi to przekazujesz swoim studentom?

DW: Zaczynając pracę na uczelni byłem świeżo po studiach w Bostonie, więc nie ukrywam, że pewne metody staram się przeszczepiać tutaj – jeśli coś jest po prostu fajne, to czemu się tym nie dzielić? Zauważyłem jednak, że mimo wszystko rzeczy, o których mówię można znaleźć w książkach, tylko trzeba trochę poszperać, a studentom – jak to studentom –  nie zawsze się chce.

Staram się przede wszystkim zachęcać ich do własnej pracy oraz rozwijać w zakresie improwizacji i harmonii. Po co powtarzać kwestie, które już dobrze znają? Wolę dać im impuls do poszukiwań. Przy całym szacunku dla standardów, zależy mi na tym, by jak najszybciej próbowali znaleźć swoje miejsce. Nie chcę, by kończąc studia stali się kolejnymi, tak samo grającymi muzykami. Im bardziej będą świadomi swojej indywidualności, tym bardziej  jazz  ma szansę na rozwój. Dzisiejszy jazz wręcz wymaga różnych wpływów. Nie możemy się zamknąć w latach ’60 i grać w stylu  Coltrane’a – to już było. Przy całym programie nauczania, który oczywiście ma swoje uzasadnienie, studenci mają budować siebie jako artyści  – zarówno jeśli chodzi o sposób postrzegania świata, jak i gromadzenia zasobu środków, którymi będą się komunikować.

AN: Ty jako artysta skąd czerpiesz bodźce do twórczego działania?

DW: Szczerze mówiąc nie ma zbyt wiele takich kręgów.

AN: A istnieje jednak jakiś “krąg”, który mimo wszystko inspiruje Cię najbardziej?

DW: Inspiruje mnie wszelka muzyka. Właściwie siedzę tylko w muzyce (śmiech). Wszystko się wokół niej obraca. Nie zamykam się tylko w jazzie, ciekawią mnie różne gatunki muzyki etnicznej, nawet pop.

AN: Jazz, ethno, czy pop – jakie musi spełniać kryteria?

DW: Musi być w stanie mnie poruszyć. Ostatnio zupełnie przypadkowo wpadł mi w ręce utwór  Erica Whitacre’a, który słyszałem po raz pierwszy. Ot, chór, który śpiewa Alleluia. Z tego, co zrozumiałem z opisu płyty, kompozytor nie jest szczególnie wierzący, a w swoim utworze chciał pokazać, co można wokalnie zrobić ze słowem “alleluja”. Kiedy słucham tej kompozycji, dla mnie aspekt sacrum ewidentnie tam istnieje! Harmonia momentami jest tak niesamowicie zaskakująca, głosy brzmiące czasem wręcz jak smyczki… Byłem tą kompozycją tak zafascynowany, że przez kilka dni słuchałem jej bez przerwy. Nigdy specjalnie nie słuchałem muzyki a capella –  gdy nie ma fortepianu, to nie słucham (śmiech). Ale tutaj – głos ludzki, coś zupełnie naturalnego. Takie wrażenia silnie na mnie wpływają.


 

AN: Wracając do studentów: mają zdobywać wiedzę w praktyce, a wiadomo, że wszyscy uczymy się na błędach… Masz w swojej pamięci jakieś szczególne “wpadki”?

DW: Pamiętam swoje początki w moim rodzinnym Sanoku. Podczas jednego z popisów nie potrafiłem rozpocząć utworu. Był to jeden z drobiazgów, jakie gra się w I stopniu, ale mimo to poziom trudności tej kompozycji był naprawdę wysoki. Usiadłem przy fortepianie i … kompletnie nie wiedziałem, co się dzieje! Był wtedy ze mną mój tata, który podstawił mi nuty…i tak naprawdę, to był dla mnie okropny moment. Było mi wstyd, że musiałem z takiej pomocy skorzystać. Później natomiast, kiedy jeszcze nie byłem na studiach, grałem na żywo etiudę Chopina w krakowskiej telewizji. Stres nie z tej ziemi… Pomyliłem się wtedy dosyć poważnie, cóż – trzeba było się jakoś ratować…   

AN: …jak mówi porzekadło, “głupi nie zauważy, mądry nic nie powie”…

DW: Właśnie! (śmiech) Ale nic, zagrałem pasaż w innej tonacji i skończyłem tam, gdzie trzeba. Umiejętność improwizacji pomaga w sytuacjach, gdy przed oczyma widnieje biała plama i grający wpada w panikę. Szczerze mówiąc wpadki kojarzę zdecydowanie bardziej z graniem klasyki, niż z jazzem. Póki co! (śmiech) Jeśli chodzi o płytę Ravel, słuchając materiału z pewnym dystansem jestem naprawdę zadowolony z kilku miejsc i powtarzam to przy wielu okazjach, ale wiem też, że niektóre momenty mogłyby być lepsze. Jest jak jest, muszę z tym żyć (śmiech).

AN: Twoja współpraca marzeń – jeżeli miałbyś możliwość zagrania z dowolnym artystą, kogo byś wybrał?

DW: Gdybym mógł – Jarrett i Corea. Moje inspiracje, estetyka muzyka w dużej mierze pochodzą od nich. Marzyłby mi się duet z Coreą, choć wiem, że nigdy do niego nie dojdzie. Kilku muzyków miało jednak okazję nagrania z nim duetu i nasuwa mi się myśl, czy nasza współpraca w ogóle miałaby sens.

W pewien sposób Corea to mój mistrz, ale nie chciałbym z nim w żaden sposób rywalizować. Ciekawie byłoby sprawdzić, czy nasze dwa, osobne muzyczne światy są w w stanie się uzupełnić, razem zaistnieć podczas wspólnej gry. Słyszałem nagrania, w których muzycy dostosowują się do niego, a nie o to chodzi. Nasze nagranie, gdyby powstało, nie musiałoby ujrzeć światła dziennego. Chciałbym się przekonać, jakbym się zachował: czy podszedłbym do Corei z nabożną czcią i podporządkował się mu całkowicie, czy jednak udałoby mi się grać w zgodzie z sobą.

Najważniejsze jest dla mnie, by muzycy nadawali na tych samych falach, jeśli chodzi o sposób odczuwania muzyki i preferowaną estetykę. Wydaje mi się, że “nadajemy” tak z Maćkiem Obarą. Od momentu, gdy graliśmy razem po raz pierwszy wiedzieliśmy, że nasza współpraca nie skończy się na jednym razie – od tej chwili minęły chyba z cztery lata.

AN: Poza projektami w ramach Maciej Obara International Quartet, jakie masz plany na najbliższy czas?

DW: Jak zdrowie i Opatrzność pozwolą, po prostu chcę realizować się tak, jak miało to miejsce do tej pory. Czas pokaże, czy i jakie będą możliwości; czy uda nam się wydostać z Ravelem poza granice kraju. To przykre, ale w świecie jako muzycy jazzowi Polacy praktycznie nie istnieją. Właściwie polskich jazzmanów znanych za granicą można policzyć na trzech palcach. Nie chciałbym robić światowej kariery dla kariery, ale aby nasza inicjatywa mogła dotrzeć do szerokiej publiczności. Inaczej jaki to ma sens?

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć