Wiesław Weiss, fot. archiwum Teraz Rocka

wywiady

„Nie obawiam się śmierci rocka” – rozmowa z Wiesławem Weissem

Wiesław Weiss – jeden z najlepszych dziennikarzy muzycznych w Polsce, publicysta z olbrzymim doświadczeniem. Można śmiało powiedzieć, że zjadł zęby na niezliczonych wywiadach, recenzjach, felietonach i opasłych książkach. Pomysłodawca, współzałożyciel i redaktor naczelny ukazującego się od 1991 roku miesięcznika Tylko Rock, przemianowanego po drodze na Teraz RockTo także autor niezwykle cennej dla wielu fanów gatunku Rock encyklopedii, powieściopisarz i prezenter radiowy. Opowiedział mi o sile i kondycji muzyki rockowej, o swoich przeczuciach względem przyszłości prasy i płyt CD. Zdradził też, dlaczego właśnie w metalu najlepiej radzimy sobie za granicą, do których artystów już nigdy nie uda mu się dotrzeć oraz czemu nie kupiłby autografu Jimiego Hendrixa.

Radosław Grosfeld: Niektórzy twierdzą, że autentyczność rocka stawia go ponad popularniejszymi wariantami muzyki rozrywkowej. W czym naprawdę tkwi jego wyjątkowość?

Wiesław Weiss: Rock narodził się jako szczera wypowiedź artystyczna w opozycji do muzyki pop, która była produktem – często doskonałym, ale jednak tylko produktem – dostosowanym do potrzeb rynku. Najwspanialsze dokonania rockowe zawsze cechował ładunek zindywidualizowanej ekspresji. Mówiąc górnolotnie, była to i wciąż jest muzyka pochodząca z serca, z duszy, z trzewi. Krzyk Muncha, a nie puszka zupy Campbella. Chociaż Warhol, artysta przewrotny, pokazał, że i z niej da się zrobić dzieło sztuki, albo coś, co dzieło sztuki udaje. Oczywiście jest to uproszczenie.

R.G.: A jednak historia zna mnóstwo rockowych produktów, podobnie jak popowych artystów, których trudno posądzić o skok na kasę.

W.W.: Naturalnie. Bez problemu można wskazać cynicznych muzyków rockowych, którym chodziło i chodzi jedynie o pieniądze, oraz popowych, co wyśpiewują duszę. Lecz wystarczy posłuchać z jednej strony The Rolling Stones, Creedence Clearwater Revival czy Led Zeppelin, a z drugiej Engelberta Humperdincka lub Bobby’ego Vintona. Celowo wymieniłem artystów z okresu kształtowania się estetyki rocka, by łatwiej było zrozumieć, o co chodzi. Granice są oczywiście nieostre. Na przykład Elton John to muzyk uważany za popowego, ale przecież samodzielnie komponujący swoje piosenki, śpiewający o własnych doświadczeniach i najbardziej intymnych przeżyciach, choć słowami Berniego Taupina. Nie mówiąc o tym, że chętnie odwołujący się do rockowej estetyki, jak choćby w Crocodile Rock czy Bennie and the Jets. Poza tym określenie pop music jest często stosowane w odniesieniu do całej muzyki nieklasycznej i niejazzowej, a więc i do rocka, co jeszcze bardziej zaciemnia obraz. Co ważne, rock nie ma też wyłączności na szczerość wyrazu. Marvin Gaye, Johnny Cash i wielu, wielu innych, także Eminem czy Adele, to artyści, którym nie można odmówić prawdziwej pasji.

R.G.: I to dzięki niej rock wciąż trafia do młodych ludzi? A może sekret tkwi w nadzwyczajnej sile jednoczenia fanów?

W.W.: Jak już mówiłem, jest to muzyka płynąca z trzewi, ale przy tym też żarliwa, pełna mocy, o żywym, głównie gitarowym brzmieniu. I jako taka przemawiała, przemawia i będzie przemawiać do wielu osób, młodych i starszych. A czy zrzesza ich jakoś szczególnie?

Każdy duży koncert to doświadczenie wspólnotowe. Przeżywanie muzyki razem bez wątpienia jednoczy ludzi. Dotyczy to przecież nie tylko miłośników rocka.

Czy ci stanowią jakieś osobne plemię? Raczej nie. I chyba nigdy nie stanowili, chociaż filmy w rodzaju Woodstock coś takiego sugerowały. Zwłaszcza że artyści rockowi nie mają wspólnego światopoglądu. Wprawdzie przeważają wśród nich ludzie o otwartych umysłach, tolerancyjni, wzywający słuchaczy do naprawy świata, ale są i muzycy konserwatywni, skrajnie prawicowi, jak Ted Nugent albo Jon Schaffer, który wziął udział w zamieszkach na Kapitolu i któremu grozi za to kara więzienia. Są ateiści i bigoteryjni chrześcijanie. Są osoby mądre i błyskotliwe, ale i kompletni kretyni, którzy przecież też mają swoich fanów. Są nawet zabójcy, niestety.

R.G.: Czy to właśnie rozmycie między gatunkami i słuchaczami sprawiło, że rock nie jest już tak popularny jak dawniej?

W.W.: Wszystko zmienił internet, w tym charakter kultury masowej, która uległa atomizacji. Dziś prawie nic nie jest już tak popularne jak kiedyś. Oczywiście są artyści, którzy nadal wypełniają stadiony, zarówno rockowi, jak i nierockowi. Mam tu na myśli Stonesów, Paula McCartneya, U2, Foo Fighters czy Arctic Monkeys, ale też Jaya-Z, Beyoncé i Taylor Swift.

Wciąż mamy potrzebę uczestnictwa w wielkich cyrkowych widowiskach, a rockmani są tu niezawodni. Z reguły zapewniają wspanialsze spektakle niż popowe gwiazdy czy tak bardzo nudni na scenie raperzy.

Mimo to kultura czasów streamingu, TikToka i YouTube’a mocno różni się od tej minionej. Z bogatej oferty muzycznej, która obejmuje miliony pozycji, każdy wybiera coś innego, często z różnych półek. Sięga zarówno po Nirvanę, jak i Lady Gagę. Albo ostatnio Kate Bush, której piosenka sprzed lat – ni stąd, ni zowąd – pojawiła się w serialu Stranger Things. Każdy czegoś słucha, z tym że naprawdę świadomych odbiorców kultury, chcących i potrafiących wyłowić z tej ogromnej masy to, co faktycznie wartościowe, nie czekając na podpowiedzi ze strony filmowych producentów czy autorów reklam, jest już mało. Ale wciąż są. Świadomi melomani, a wśród nich świadomi odbiorcy rocka, którym akurat ta estetyka odpowiada bardziej niż jakakolwiek inna.

R.G.: W takim razie czy rock w ogóle przetrwa?

W.W.: Nie obawiam się śmierci rocka. Chociaż dla młodych czarnych artystów w Stanach rap jest dziś przecież bardziej pociągający, to blues i jazz ocalały i nie wydają się być zagrożone. Nie widzę powodów, dla których rock nie miałby przetrzymać próby czasu.

R.G.: Pracę nad Wielką rock encyklopedią zakończył Pan na drugim tomie z 2007 roku, choć plan zakładał wydanie czterech części. Wtedy swoją decyzję tłumaczył Pan dostępnością informacji w sieci. Dziś broni Pan tradycyjnej prasy muzycznej jako odtrutki na internetowy bełkot. Czyżby zmienił Pan zdanie?

W.W.: To nie tak. Przerwałem pracę nad encyklopedią, ponieważ drugi tom sprzedał się marnie i zarobiłem na nim grosze. Tłumaczę to sobie tak, że w czasach internetu ludzie nie potrzebują już podobnych wydawnictw, nawet jeśli publikacje te zawierają ciekawsze, bardziej szczegółowe i wiarygodne informacje czy omówienia. Natomiast pismo Teraz Rock przetrwało do dziś, co oznacza, że prasa rządzi się trochę innymi prawami niż wydawnictwa encyklopedyczne. Nadal są tacy, co chętnie po nią sięgają, chociaż też jest to znacznie mniejsza grupa niż w latach 90. Jednak niedawne podwyżki cen papieru, sięgające nawet 40 procent, stawiają przyszłość całej polskiej prasy pod dużym znakiem zapytania.

R.G.: Słucha Pan jeszcze radia?

W.W.: Tak, ale głównie w samochodzie, przeważnie Antyradia. Kiedyś często wybierałem Trójkę. Obecnie nie robię tego z powodów zasadniczych.

R.G.: Wróćmy do encyklopedii. We wstępie do pierwszego wydania sprzed ponad 30 lat wyjaśnił Pan, dlaczego jedynie Basia spośród wszystkich polskich artystów zasłużyła na obecność w książce. Jakich krajowych muzyków dziś nazwałby Pan gwiazdami światowego formatu?

W.W.: Z pewnością liczymy się w świecie ekstremalnego metalu. Mam tu na myśli grupy Vader, Behemoth czy Decapitated. Czemu akurat metal? Niedawno na łamach Teraz Rocka ciekawie opowiedział o tym Vogg z Decapitated właśnie. Podkreślił, że ważna jest specyfika muzyki, że growlować w obcym języku jest po prostu łatwiej.

Większość naszych wokalistów śpiewających po angielsku zwyczajnie odstaje od zachodnich standardów. Dochodzi do tego częsty brak wytrwałości i determinacji.

Tutejsi idole nie palą się do grania dla garstki osób na długich i wyczerpujących, zagranicznych trasach. A jeśli już, to zwykle szybko rezygnują. Zgadzam się z nim. Nie mam też wątpliwości co do tego, że muzycy z wymienionych przeze mnie zespołów, skądinąd utalentowani, swój obecny status okupili katorżniczą pracą, która się opłaciła.

R.G.: Czy jest artysta, do którego – pomimo chęci i zaangażowania – nigdy nie zdołał Pan dotrzeć?

W.W.: Jest mnóstwo takich artystów, jak chociażby Bob Dylan, John Fogerty, Van Morrison, Eric Clapton czy wspomniana wcześniej Kate Bush. Niełatwo znaleźć do nich dojście. Na pewno już mi się nie uda.

R.G.: A gdyby miał Pan możliwość przenieść się na dowolny koncert z przeszłości, czyj i który byłby to występ?

W.W.: Tych też jest całkiem sporo. Bardzo chciałbym zobaczyć i usłyszeć na żywo The Rolling Stones w składzie z młodym Mickiem Taylorem. No i oczywiście Jimiego Hendrixa, The Doors z Jimem Morrisonem, Led Zeppelin z Johnem Bonhamem, Pink Floyd z Rogerem Watersem, Creedence Clearwater Revival, The Band… Ale i różnych mniej znanych wykonawców w czasach ich świetności – Sandy Denny, Roya Harpera, Johna Martyna. Mógłbym długo wymieniać. Z polskich zespołów na pewno Klan w oryginalnym składzie.

R.G.: Jaką przyszłość wróży Pan płytom CD? Skończą jak kasety magnetofonowe, a może powielą los winyli?

W.W.: Kompakty już się kończą, zwłaszcza w Polsce. Ale wierzę, że tak jak winyle po kilkuletniej przerwie powrócą na fali nostalgii, choć pewnie tylko na jakiś czas.

R.G.: Skoro mowa o płytach – nadal zbiera Pan autografy?

W.W.: Owszem. Zbieram podpisy artystów, z którymi rozmawiam, jako rodzaj pamiątki. I wyłącznie na płytach właśnie. Chociaż mam też trochę autografów pisarzy, których lubię, takich jak Kosiński, Konwicki, Llosa i Caldwell. Nie zabiegam specjalnie, żeby je zdobyć. Gdzieś się trafiło, podsunąłem książkę i tyle. To również traktuję jako miłą pamiątkę ze spotkania, choćby przelotnego.

Nie zależy mi na podpisach artystów, z którymi nigdy się nie zetknąłem. Nie kupiłbym autografu Jimiego Hendrixa czy Jima Morrisona.

Pierwszych sławnych osób, z którymi kiedyś przeprowadziłem wywiady, nie poprosiłem o podpisy lub dedykacje. Uważałem, że nie wypada być czyimś wielbicielem i dziennikarzem jednocześnie. Szybko zrozumiałem jednak, że najważniejsze to być sobą, czyli także fanem. Bo przecież gdybym nim nie był, nie zająłbym się pisaniem o muzyce.

 

Partnerem Meakultura.pl jest Fundusz Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS

ZAiKS logo


Wesprzyj nas
Warto zajrzeć