Jerzy Kisielewski, fot. Wikipedia

wywiady

„Są takie momenty, które się zapamiętuje. A ja mam jeszcze tę manię, żeby się nimi podzielić”. Rozmowa z Jerzym Kisielewskim, cz. I

Z Jerzym Kisielewskim, dziennikarzem i tłumaczem, a prywatnie synem słynnego Stefana Kisielewskiego – „Kisiela” i bratem Wacława, słynnego pianisty i członka duetu Marek i Wacek, spotykam się w kawiarni „Rozdroże”, niedaleko Łazienek Królewskich. Nie jest to miejsce przypadkowe, ponieważ często przychodził tutaj sam Kisiel. Co jakiś czas do pana Jerzego podchodzą goście kawiarni, wspominają jego ojca oraz brata. 

Anna Kruszyńska: Niedawno ukazała się Pana książka Pierwsza woda po Kisielu. Historie rodzinne. Skąd wziął się pomysł na jej napisanie?

Jerzy Kisielewski: Nie powiem, żeby już wcześniej nie chodził za mną taki pomysł. Znajdujemy jednak tysiąc powodów, żeby nie robić notatek, mamy mało czasu – zaczniemy pisać później. Istnieje jednak potrzeba udokumentowania, zanotowania spotkań z ludźmi, pewnych przeżyć. Ale okazuje się, że lenistwo ma również swoje zalety – jeśli się nie siada i nie pisze od razu, to trzeba wszystko pamiętać, co – jeśli chodzi o przeżycia związane z ważnymi ludźmi – nie jest trudne. W pewnym momencie wydawnictwo Czerwone i Czarne zaprosiło mnie do współpracy. Co prawda zajmuję się dziennikarstwem od lat – kiedyś dziennikarstwem agencyjnym, byłem korespondentem włoskiej agencji prasowej, pisałem teksty do dziennika francuskiego „Le Matin”. Jednak pisanie po polsku, jeśli się ma piszącego i zapamiętanego ojca, wywołuje tremę. Ale pisałem teksty, felietony do dodatku „Życia Warszawy” – „Stolicy”. Bliższe mi było jednak dziennikarstwo mówione, czyli telewizyjne, radiowe, żywe.

A.K.: Czy ktoś Pana zachęcił do napisania książki, polecił w wydawnictwie?

J.K.: Kilku moich bliskich przyjaciół, w tym pianista Janusz Olejniczak i dziennikarz Karol Małcużyński junior, chodziło za mną i mówiło: „Słuchaj, może byś zaczął pisać to, co tak opowiadasz”. Ja z kolei miałem takie poczucie, że jak już coś opowiedziałem, to wszyscy o tym wiedzą, zatem nie trzeba już o tym pisać. Ale jednak się przekonałem.

Pośrednikiem w tej sprawie była również Monika Jaruzelska, która mieszka akurat w tym samym domu, co ja, i wydała wówczas z sukcesem swoją pierwszą książkę. Pewnego razu powiedziała do mnie: „Słuchaj, ale przecież Ty, jak się widzimy, masz tyle historii do opowiedzenia. Może też byś napisał książkę?”. To ona rzuciła hasło w wydawnictwie. A jak już wydawnictwo się za kogoś weźmie, to ustalamy termin, tytuł. Upierałem się, że tytuł powinien być Woda po Kisielu, ale wydawnictwo uznało, że lepiej będzie Pierwsza woda po Kisielu.

A.K.: Czy zebranie i spisanie wspomnień było trudnym zadaniem?

J.K.: Sam nie zdawałem sobie sprawy, że jest to huśtawka emocjonalna, kiedy przelewa się coś na papier. Należę do tych ludzi, którzy szanują słowo drukowane, czują do niego respekt. Kiedyś czułem ogromny respekt, wręcz barierę przed pisaniem czegoś, co się ukazuje w gazecie, w druku – zostaje przecież na zawsze. A tym bardziej książka. Dzisiaj ktoś ją przeczyta, ale może ktoś inny sięgnie po nią przez przypadek za pięć lat. Jest to odpowiedzialność – zostaje nazwisko, zostają słowa. Miałem jednak szczęście pracować ze znakomitą redaktorką – Sylwią Frołow. To jej zawdzięczam sugestie co do pewnych fragmentów – co zacytować, co wchodzi do książki, a co nie.

A.K.: Dzieciństwo pamięta się aż tak wyraźnie?

J.K.: W miarę upływu czasu zapamiętuje się pewne wyraziste sceny z dzieciństwa, które były związane albo z dużym lękiem, albo z dużą przyjemnością, radością. One zostają zapisane w naszej pamięci głębokim rysikiem. Natomiast po latach, kiedy nie ma wśród żywych wielu osób, z którymi się spotkaliśmy, naszych najbliższych, przychodzą takie momenty tęsknoty. Wtedy dzieje się rzecz paradoksalna: im dalej od pewnych wydarzeń, tym te wybrane wydarzenia widzimy wyraźniej. Nagle, tak jak u Prousta, wracają nam wspomnienia, przypominamy sobie zachowania bliskich ludzi. Zrozumiałem m.in. znakomitego pisarza Józefa Hena, który wydał niedawno książkę Nowolipie. Najpiękniejsze lata. Okazuje się, że on to wszystko pamiętał, a przecież nie robił notatek. Pomimo wielu przeżyć pamięta imiona, nazwiska, ludzi, którzy zginęli potem w czasie wojny. Kiedy z nim rozmawiałem, mówił: „Miałem w szkole koleżankę, która była podobna do Sandry Bullock. Dokładnie jej kopia. Trochę się w niej podkochiwałem. Widzieliśmy się w lecie [1939 r. – przyp. red.], a potem już jej nigdy nie zobaczyłem”. Wszyscy pytają się, jak to możliwe, żeby człowiek, który jest koło dziewięćdziesiątki, tak wyraźnie pamiętał Nowolipki, szczęśliwe lata. Sztuką jest tylko przywołać wspomnienia, odtworzyć je. Powołuję się kilkakrotnie na świetny tytuł książki pisarza Tadeusza Kwiatkowskiego, też z ul. Krupniczej – Niedyskretny urok pamięci. W tym tytule zawarte jest w zasadzie wszystko.

A.K.: A co było motywacją do napisania książki?

J.K.: Motywacja wynikała z tęsknoty za mamą i dwoma panami – ojcem i Wackiem, moim bratem. A poza tym, póki ma się jeszcze pamięć, to trzeba te rzeczy przypominać, bo z wiekiem może się zdarzyć, że ktoś traci pamięć i wtedy trzeba wymyślać od nowa.

A.K.: Pochwalił się Pan pracą nad książką czy była to tajemnica?

J.K.: Na wszelki wypadek, gdy pracowałem z redaktorem nad książką, to nikomu nie mówiłem, że ona się ukaże. Tylko domownicy wiedzieli, ale też niewiele, natomiast znajomi w ogóle nic. Bałem się tego, że nadmucha się taki balonik, a potem cisza. Wreszcie się przyznałem: „Za tydzień wychodzi książka”. Wszyscy się zdziwili: „Ale jak to?”

A.K.: Pana książka spotkała się z ciepłym odbiorem.

J.K.: Miałem ciepłe i ciekawe reakcje ludzi, którzy byli mniej lub bardziej związani z Krakowem – albo ci, którzy tak jak ja mieszkali kiedyś w Krakowie, a potem los przeniósł ich do Warszawy, albo np. osoby, które studiowały w Krakowie i pamiętają te miejsca. Dużą frajdę sprawił mi Grzegorz Turnau, który zadzwonił do mnie, żeby podziękować za książkę. A potem on ją polecił i z kolei zadzwonił do mnie Andrzej Sikorowski z Pod Budą. Parę dni temu spotkałem człowieka, którego szalenie cenię i lubię, ale wszyscy go lubią – Janusz Majewski, reżyser filmowy. Mówił, że w radiu miał rekomendować książki, więc zarekomendował moją. On też ma przeszłość krakowską. Czyli można powiedzieć, że późny debiut, ale kompromitacji nie ma.

A.K.: I jeszcze Nagroda….

J.K.: Tak, Książka Roku 2014 Warszawskiej Premiery Literackiej, która mi się przydarzyła. Najpierw była Książką Miesiąca w zeszłym roku, w październiku, a potem w wyniku plebiscytu bibliotekarzy, księgarzy i czytelników została książką roku. Jan Rodzeń, który jest animatorem i dobrą duszą Klubu Księgarza, powiedział, że to jest pierwszy taki przypadek – kiedyś ojciec dostał Książkę Roku, bo ta nagroda istnieje chyba od 30 lat, a teraz ja. W związku z tym jeszcze większa przyjemność. Ma pani przed sobą człowieka zadowolonego, ale o dumie nie ma mowy, bo jestem nieśmiały. Może pozornie nieśmiały.

okładka ksiażki Pierwsza woda po Kisielu. Historie rodzinne/materiały prasowe

A.K.: Gdy tylko zaczęłam czytać Pana książkę, to od razu pozazdrościłam Panu dzieciństwa. Czy wówczas doceniał Pan swoje dzieciństwo czy raczej tęsknił Pan za takim „normalnym”?

J.K.: Jak się jest dzieckiem, to się nie porównuje. Oczywiście złośliwości dziecinne zawarłem w książce. Gdy zobaczyłem, jak ojciec naszej koleżanki, który miał nowoczesny aparat fotograficzny i potrafił prowadzić samochód, którym nas przewiózł, byłem zafascynowany. A mój ojciec był zupełnie atechniczny, stąd srogie oceny, że dlaczego wszyscy mają normalnych ojców, a my takiego dupowatego. Ale to jest bezczelna szczerość dziecka. Natomiast dzieciństwo ma się takie, jakie się ma, i docenia się te szczęśliwe chwile, mimo tego, że czasy były trudne. Właśnie po jakimś czasie człowiek sobie uświadamia, w jakich czasach żył. Nawiasem mówiąc, przypominam, że urodziłem się sześć lat po wojnie, którą było widać w oczach ludzi, na ich ciałach. Mimo że stary Kraków nie był zniszczony w czasie, ślady w psychice ludzi, w rozmowie, w toczącym się życiu były zauważalne. Natomiast w domu mama i jej siostra, czyli nasza ciocia, która była nam bardzo oddana, robiły wszystko, żeby dzieci nie zauważały niedostatków panujących na zewnątrz. Z tym wiązała się pewna barwność życia, przez nasz dom przewijali się różni ciekawi ludzie. Czasem nawet żałowałem, że nie byłem starszy, żeby móc uczestniczyć w rozmowie wcześniej, a nie dopiero wtedy, gdy zacząłem wystawać ponad stół (trudno rozmawia się z kimś, kogo nie widać zza stołu). Miałem urozmaicone, ciekawe i inspirujące dzieciństwo.

A.K.: Jest Pan z wyglądu bardzo podobny do swojego Ojca. Czy zauważył Pan również pewne podobieństwo w zachowaniu?

J.K.: Z wiekiem geny wychodzą z człowieka i zrobiłem się podobny do ojca. Pewnego razu starszy pan minął mnie na ulicy, spojrzał i powiedział: „A mówią, że ludzi nie klonują” i poszedł dalej. Na początku rodzice słyszą: „O, jak pani córeczka do pani podobna” albo „jak podobna do tatusia”. Mijają jednak dziesiątki lat i okazuje się, że coś zaczerpnęliśmy od naszych rodziców, czy od osób bardzo bliskich domowi, które stawały się dla nas wzorcami. A zaczynamy to dostrzegać, kiedy mamy własne dzieci – zupełnie automatycznie i bezwiednie robimy w stosunku do nich to samo, co nasi rodzice robili w stosunku do nas. To jest coś niesamowitego.

Zajmowałem się dziennikarstwem w momencie, gdy moje dzieci były małe, a do tego były to czasy historycznych przemian. W związku z tym miałem mało czasu dla domu. Upierałem się, żeby przykryć swój wyrzut sumienia, że nie jest istotne, ile czasu poświęcamy dzieciom, liczy się tylko intensywność – z dzieciństwa pamiętamy spacer w górach, wycieczkę, koncert, duże wrażenie, które przeżyliśmy z mamą czy ojcem. Przecież po latach nie liczymy, ile rodzice mieli dla nas czasu – czy mieli dwie godziny dziennie czy pięć. Wspomnienia z dzieciństwa zostają i kształtują nas. Gdyby nie było w domu poczucia humoru, to pewnie nie wiedziałbym, jakie są jego kryteria. Gdyby właśnie humor nie był takim lekiem na trudne i smutne momenty, toteż może nie byłbym zdolny do obracania rzeczy trudnych w żart. Czasem nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo nasze korzenie zassały pewne soki, które krążą w nas przez całe życie.

A.K.: Dorastał Pan w słynnym Domu Literatów przy ul. Krupniczej w Krakowie. Co to był za dom?

J.K.: Z Domem Literatów przy ul. Krupniczej wiąże się niezwykła historia. Jego powojenni mieszkańcy byli przecież „rozbitkami” – albo wrócili do Warszawy, tak jak moi rodzice, i nie znaleźli swojego domu, bo go nie było, i w związku z tym przyjechali do Krakowa, albo wracali, tak jak Gałczyński, po latach z obozu, z oflagu. Ciekawa historia wiąże się z samą kamienicą – w czasie wojny była ona hotelem dla pracowników niemieckich firm, a następnie przez pewien czas stacjonowali w niej oficerowie Armii Czerwonej. Kiedy Rosjanie ją opuścili, postanowiono zakwaterować w niej bezdomnych pisarzy. To jedyny przypadek na świecie, żeby „skoszarować” pisarzy w jednym miejscu. O literatach z ul. Krupniczej pisze również Jan Polewka, który mieszka w tym domu do dzisiaj i jest z nim szalenie związany. Zgromadził nawet dokumentację, włącznie z meldunkowymi wpisami. Wyszło mu, że do naszych czasów bodaj stu dwóch literatów mieszkało w kamienicy przy ul. Krupniczej 22. Oczywiście żałuję, że pewne postaci, które przywołuję w książce, widziałem krótko albo słabo zapamiętałem.

A.K.: Pana sąsiadami byli pisarze, o których dzisiaj młodzież uczy się w szkole. Czy kogoś zapamiętał Pan w sposób szczególny?

J.K.: W Domu Literatów mieszkał Czesław Miłosz, choć nikt wtedy jeszcze nie wiedział, że to będzie przyszły noblista. Z tamtych czasów pamiętam panią Wisławę Szymborską i jej pierwszego męża, Adama Włodka. Pamiętam również Sławomira Mrożka, który zawsze miał, jak to mówiłem, „ptasi wygląd”. Wyglądał jak egzotyczny ptak, a jak był młody, to jeszcze bardziej. Jego pamiętam dosyć dobrze, ponieważ już wtedy spędzałem więcej czasu na podwórku. Mówię, że przyczyniłem się do tego, że się wyprowadził – kiedyś powiedział, że na podwórku bawiły się dobrze wychowane dzieci i nawet jeśli czwarty raz przechodził tego dnia przez podwórko, to mówiły „Dzień dobry, panu”. I to było nie do wytrzymania, a jednym z tych dzieci byłem ja. Mrożek był oszczędny w słowach, a po swoich przejściach zdrowotnych w ogóle można powiedzieć, że cedził słowa. Ale kiedy prosiłem go o wypowiedź dla mediów, to nie odmawiał. Zawsze była wypowiedziana albo niewypowiedziana nuta porozumienia wynikająca z mieszkania przy Krupniczej 22. Są ludzie, z którymi jako dziecko nie miałem bliskiego kontaktu, ale pamiętałem, jak wyglądali. Tak było z małżeństwem państwa Otwinowskich. On był w pewnym momencie prezesem krakowskiego oddziału Związku Literatów. Okazuje się też, że kiedyś był tancerzem. W związku z tym, mimo niemłodego wieku, zawsze miał nienaganną sylwetkę, był bardzo elegancki. A w tamtych czasach być eleganckim to była sztuka.

Byłem za mały, żeby dobrze zapamiętać Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego – jak dorastałem, to Gałczyńscy już wyjechali do Warszawy, my dopiero później. Pamiętam natomiast dobrze panią Natalię. To była piękna pani, ale przecież ona pochodziła z książęcego, gruzińskiego rodu! Po latach spotkałem Kirę Gałczyńską, która też żyje wspomnieniami (wydała niedawno książkę o mamie). Jesteśmy mile zaprzyjaźnieni.

A.K.: Ale w Domu Literatów mieszkali również mniej znani pisarze?

J.K.: Mieszkali tam wtedy literaci różnych miar. Wśród ludzi, którzy nie zrobili wielkiej kariery pisarskiej był pisarz Jerzy Broszkiewicz. Był autorem świetnej książki dla młodzieży – Wielka, większa i największa, która została potem zekranizowana. Ale napisał też książkę pt. Opowieść o Chopinie. Przeczytałem ją, a następnie poszedłem i poprosiłem o autograf, a on wpisał mi dedykację: „Koledze Jurkowi Kisielewskiemu kolega Jurek Broszkiewicz”. Pamiętam tę scenę do dziś. Zapamiętałem również bardzo ciekawego człowieka, który miał szczególny stosunek do mnie. Nazywał się Rybicki. Legendą było, że był lotnikiem i walczył w lotnictwie brytyjskim, został zestrzelony i przeżył szok. W związku z tym poruszał się i mówił wolniej, czego dorośli nie mogli znieść. Pamiętam, że zawsze kiedy gdzieś biegłem, zatrzymywał mnie i mówił: „Nie spiesz się. Coś ci powiem”. Takich ludzi się zapamiętuje – były tam oryginały.

A.K.: Poznał Pan również Tadeusza Różewicza.

J.K.: Wzruszało mnie zawsze, gdy rodzice przypominali, że przy ul. Krupniczej mieszkał Tadeusz Różewicz. Był związany z moimi rodzicami, a szczególnie z moja mamą, która go hołubiła. Miałem również okazję spotkać go w ostatnich latach jego życia. Przemiły pan, można by powiedzieć, że wręcz oderwany od życia – poeta. Jest wspaniałe nagranie, na którym Kazimierz Kutz rozmawia z nim i pyta o pewne pojęcia: „Co dla pana znaczy bogactwo?” . „Bogactwo – mówi Różewicz – to chyba trzy tysiące miesięcznie na rękę. Bo ja nigdy nie pracowałem. Moja żona pracowała”.

Spotkałem go dobre parę lat temu, kiedy przyjeżdżał do Warszawy. Mieszkał we Wrocławiu, ale przyjeżdżał zwykle do Konstancina, do Domu Pracy Twórczej ZAiKS-u popracować, a także na targi książki. Pamiętam, że powiedział mi pewnego razu wzruszającą rzecz – jak bardzo był przejęty wtedy, kiedy zginął mój brat. Zaczął pisać list do mojej mamy, ale to było tak trudne, że go nie dokończył i nie wysłał. Potem zadzwonił do niej i powiedział to, co chciał napisać w liście. Powiedział mi wtedy, że cały czas ma ten niedokończony list – czyli ten dokument został w archiwum Tadeusza Różewicza.

A.K.: Czy Tadeusz Różewicz potrafił zaskakiwać?

J.K.: To mogę pani opowiedzieć, bo nie opisałem tego w książce. Spotkałem Różewicza, kiedy przyjechał do Warszawy, w Państwowym Instytucie Wydawniczym, u Rafała Skąpskiego. Poprosiłem go jeszcze o podpis na tomie poezji i namawiałem go, ponieważ on nie znosił wywiadów, czy by nie przyszedł do porannej „Kawy czy herbaty”, w której spędziłem kilkanaście lat, najpierw ją prowadząc, a potem będąc wydawcą. Nie był entuzjastycznie do tego pomysłu nastawiony, ale ostatecznie dał się namówić. „Ale nie przyjdę sam – mówi – trzeba popierać młodych”, a to było wtedy, kiedy dostał „Złote Berło”. „Złote Berło” było taką nagrodą, że laureat przyznaje z kolei „Małe Berło” młodemu pisarzowi. Następnego dnia (wtedy byłem już wydawcą i siedziałem w reżyserce), program prowadzili Iwona Schymalla – oaza spokoju i umiejętności zachowywania zimnej krwi na antenie oraz Paweł Pochwała. Podczas przerwy, chyba na wiadomości czy reklamy, Iwona dzwoni do mnie i mówi: „Słuchaj, musisz pilnie zejść do barku (bo przy każdym studiu jest barek kawowy). Proszę Cię, zejdź szybko na dół”. Schodzę, widzę Iwonę, która mówi: „On nie chce wejść do studia”. Mówię: „Jak to nie chce wejść?” „Bo on powiedział, że się umówił, że z Tobą będzie rozmawiał”. Podszedłem do Różewicza i mówię: „Ależ jest pan w dobrych rękach”. W końcu się przekonał. Iwona prowadziła, oczywiście znakomicie, tę rozmowę i w pewnym momencie Różewicz mówi na wizji swoim charakterystycznym śpiewnym głosem: „Wie pani, to nawet dobrze, że to ja z panią rozmawiam, a nie z tym niedogolonym redaktorem. Bardzo pani dziękuję”. Iwona wtedy powiedziała: „Poetom wolno wszystko”. Bardzo to było miłe, ale jak zobaczyłem, że najspokojniejszy człowiek na świecie, Tadeusz Różewicz, budzi nerwy u Iwony – najbardziej skoncentrowanej osoby  było to niesamowite. Ale to cały On.

A.K.: Cały On? A może Pan przywołać jeszcze jakieś przykłady?

J.K.: Był we Wrocławiu ktoś, nie pamiętam nazwiska, a warto by było to powiedzieć, kto czuwał nad Różewiczem, np. zawoził na spotkania, jeśli była taka potrzeba. Kiedy zapytałem poetę o niego, odpowiedział: „Wie pan, ale to jest całkowicie nieodpowiedzialny człowiek”. Zapytałem, dlaczego. „On w zimie chodzi z gołą głową”. Taki był Różewicz. A z kolei Rafał Skąpski zadzwonił do mnie kiedyś po jednym ze spotkań, mówiąc: „Dzwonił pan Tadeusz i pytał o Ciebie”. Ja mówię „Tak? Ale co?”. A Rafał mówi, że zapytał: „Czy ten młody Kisielewski, panie Rafale, …?” „To co?” „On pije?” „Nie, no tak normalnie, no czasem, kiedy się spotykamy”. „To – mówi Różewicz – niech pan mu powie, że pić można, ale trzeba zakąszać. Mówi, że to bardzo ważne”. 

A tę historię zadedykuję pani. Gdy siedzieliśmy w redakcji i piliśmy kawę, w pewnym momencie Różewicz mówi: „Wie pan co, trzeba rozmawiać z ludźmi. Jak się spotyka ludzi, trzeba rozmawiać. Byłem w toalecie, tam była taka pani od tego papieru i mówiła mi, że chcą wprowadzić kasy fiskalne, żeby wydawać rachunki”. Powiedziałem w tym momencie: „Widzi pan, a wydawało się nam, że absurd związany jest z jednym systemem”. A on mówi: „Jak to? Niech pan poczyta starożytnych!”. Jak to nie zapamiętać takich spotkań? Poezja Różewicza była świetna. Ojciec nazywał ją trupią: „Lubiłem tę pańską trupią poezję”. Jest to wzruszające, kiedy spotyka się ludzi, którzy byli wtedy, kiedy my byliśmy mali. Teraz my już jesteśmy dorośli, oni są już w wieku bardzo dojrzałym. Można poprowadzić łącznik między tamtym czasem a nowym.

A.K.: Czuje się Pan łącznikiem między przeszłością a teraźniejszością?

J.K.: To się bierze z tego, że moja idee fixe w dziennikarstwie jest taka, że dziennikarz jest pośrednikiem między słuchaczem/widzem a gościem, a nie eksponuje siebie. Ale bycie pośrednikiem między ludźmi, między światami to bardzo miłe, a jednocześnie bardzo odpowiedzialne zadanie.

Opowiadam pani o Różewiczu, który jest w innym świecie, a ja jeszcze go dotknąłem i się z nim przywitałem, pamiętałem go przez mgłę z dzieciństwa. Potem sobie zdałem sprawę, jak wielu osób, które wspominam w książce, już po prostu nie ma wśród żywych. Łapię się na tym, ale to już dramatyczne wydarzenia współczesności, gdy przeglądam spis kontaktów w moim telefonie i nagle wzrasta liczba osób, do których nie da się już zadzwonić. Jedna grupa to osoby, które zginęły w katastrofie smoleńskiej, a ponieważ prowadziłem aktualnościowe audycje radiowe, miałem do nich telefony. Świetnego pana prof. Jerzego Regulskiego, jednego z twórców, w zasadzie inicjatora i animatora reformy samorządowej, a potem twórcę Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej jeszcze w zeszłym roku przed świętami spotkałem w galerii. Szukał z żoną czerwonych świec, a ja akurat wiedziałem, gdzie one leżą. Znałem dobrze, z czasów studenckich, ich córkę, która z kolei jest już profesorem na uniwersytecie w Kanadzie. Rzecz naturalna, że odchodzi, bo dożył pięknego wieku. A jeszcze niedawno, od czasu do czasu, dzwoniłem do niego, żeby przyszedł na dłuższą audycję radiową. Jeśli ktoś odchodzi, to się zapamiętuje, np. te czerwone świece. Byłem w tej galerii parę dni temu i przechodziłem obok tego sklepu – miałem takie poczucie, jakbym przed chwilą widział tam państwa Regulskich.  

A.K.: Poświęcił Pan też jeden rozdział swojej książki Jerzemu Waldorffowi.

J.K.: Odziedziczyłem po rodzicach przyjaźń Jerzego Waldorffa, który mieszkał w alei Przyjaciół, czyli niedaleko nas (my mieszkamy w al. Szucha). Przez ostatnie lata i jego życia, i życia jego przyjaciela, z którym je dzielił, wspieraliśmy ich i pomagaliśmy. Z ojcem poznali się jeszcze przed wojną. Jerzy Waldorff i Mieczysław Jankowski to była wzruszająca para, dwaj panowie na dobre i na złe. Dla małego czy dorastającego dziecka to było tak ewidentne, kto odgrywa rolę wiodącą, męską, a kto był bardziej kobiecy w tym związku. Nazywaliśmy ich Waldorffowie, stąd wzięła się nazwa rozdziału w książce [„Waldorffowie” – przyp. red.]. Waldorff przedstawiał Mietka w zależności od towarzystwa, np. jako swojego kuzyna. A wzruszającą historią było to, kiedy po wybuchu wojny Waldorff przyjechał z nim na ul. Piękną do rodzinnego domu, do swojej mamy. Mama Waldorffa, która, jak się okazuje, była kobietą wyzwoloną, silną osobowością o duszy artystycznej (Waldorff odziedziczył geny po mamie, nie po ojcu), gdy zobaczyła Mietka, powiedziała: „W takim razie witam drugiego syna w domu”. Potrzeba było niezwykłej odwagi w porządnym mieszczańskim domu, żeby coś takiego powiedzieć. Dzisiaj szukamy aspektów pikantnych, a trzeba odkrywać losy ludzi.

A.K.: A czy ktoś jeszcze z Pana dzieciństwa zapadł Panu w pamięć?

J.K.: Z dzieciństwa pamiętam jeszcze profesora Mieczysława Tomaszewskiego, wielkiego chopinologa. Często spieszył się, ale zawsze miał nienaganną, wysportowaną sylwetkę. Gdy spotykam go po latach, jako dziewięćdziesięcioletniego człowieka, jest dokładnie taki sam – też się spieszy. W tym wieku potrafi przyjechać rano z Krakowa do Warszawy na spotkanie i odjechać pociągiem jeszcze tego samego dnia. Jest w ogóle uroczym panem. To jedna z tych osób, którą pamiętam od dzieciństwa aż do dzisiaj. W pamięć zapadł mi jeden wieczór w kawiarni PIW-u, który „szedł” na antenę Dwójki, właśnie z prof. Tomaszewskim. Ta historia jest dowodem na to, jak parę słów zamienionych tuż przed transmisją jest w stanie całkowicie zmienić zaplanowany wcześniej przebieg rozmowy. Siedzieliśmy przy kawie przed rozpoczęciem transmisji z kawiarni. Wiedziałem, że prof. Tomaszewski jest entuzjastą wycieczek, obcowania z naturą, ale wówczas powiedział mi, że jego pierwszym wielkim marzeniem było zostanie dyrektorem Tatrzańskiego Parku Narodowego. Okazuje się, że znał na pamięć bodaj tysiąc pięćset nazw roślin, włącznie z łacińskimi, które rosną w Polsce, a przede wszystkim w Tatrach. Miał niewiarygodną matematyczną pamięć.

Pięć lat temu spotkał mnie zaszczyt. Był poranek wspomnieniowy o ojcu w Krakowie w Auli Florianka. Jest to przepiękna sala liceum muzycznego i szkoły podstawowej, do której jeszcze chodziłem. Młody pianista świetnie wykonał trudny, ale spektakularny utwór ojca – Danse Vive. Tego dnia przy obiedzie prof. Tomaszewski zaproponował mi, żebyśmy przeszli na „ty”. To, że mówił do mnie per „ty”, było rzeczą normalną, ale że ja nagle zaczynam się tak zawracać do osoby szanowanej przez cały Kraków i wszystkich miłośników Chopina na świecie? To niemożliwe. Są takie momenty, które się zapamiętuje. A ja mam jeszcze tę manię, żeby się nimi podzielić.

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć