Źródło: www.dagadana.pl

wywiady

Nowe tradycje – wywiad z Dagmarą Gregorowicz (Dagadana)

Dagadana (ukr. ДаґаДана) – polsko-ukraiński zespół muzyczny założony w 2008 roku, łączący elementy kultury ukraińskiej i polskiej za pomocą jazzu, elektroniki czy world music. W czerwcu 2019 roku zespół zagrał na jednym z największych festiwali na świecie Glastonbury. Laureat nagrody Fryderyka 2011 w kategorii Album Roku Folk/Muzyka Świata.

Joanna Kwapień: Twoja ścieżka muzyczna była nietypowa – najpierw przyszły wykonania i radość ze śpiewu, później szlify techniczne. Czy myślisz, że twoja twórczość wyglądałaby dziś inaczej, gdybyś zaczęła od szkoły muzycznej?

Dagmara Gregorowicz: Na pewno wyglądałaby inaczej – nie wpoiłam sobie codziennych ćwiczeń, ciężko mi to robić samej. Dlatego najbardziej lubię, kiedy mogę mieć mistrza, pójść na jakąś lekcję. Jeśli chodzi o samo tworzenie, to różnie to bywa – lubię sama pisać teksty, wymyślać linię melodyczną, ale przy harmonii posługuję się ludźmi, którzy się na tym znają. Znalazłam to, w czym jestem dobra i pogodziłam się z tym, że nie będę już Chopinem [śmiech], nie będę pisać niesamowitych form muzycznych, bo na to potrzeba czasu. Skupiam się na tym, w czym jestem dobra, mam ciekawe podejście do elektroniki, którego z kolei nie nauczyłabym się w szkole. Odnalazłam siebie, jestem z tego powodu zadowolona – inne doświadczenia, które zdobyłam w życiu, na przykład studia geograficzne, też w jakiś sposób mnie ukształtowały i widzę, że były one po coś, dzięki temu mam w sobie ciekawość świata. Teraz mam audycję w Radiu 357, w której właśnie o tym świecie opowiadam. Pojawiały się momenty, w których miałam kompleksy, na szczęście zrozumiałam, że moja droga jest inna.

J.K.: Współczesne inspiracje muzyką folkową cieszą się ostatnio dużą popularnością. Co było u ciebie pierwsze – zauważenie tej potrzeby wśród słuchaczy czy własna miłość do tradycji?

D.G.: Zdecydowanie wszystko musi się rodzić najpierw w tobie. To, że słuchacze piszą do mnie i motywują do zagranicznych poszukiwań jest bardzo miłe, ale wygląda to tak, że ja poznaję inne kultury i cieszę się, że mogę o nich mówić ludziom, pokazywać, jak świat jest niezwykły, uczyć, że w różnorodności jest siła, że jesteśmy unikalni. W rosnącej globalizacji to, co nas różni, jest piękne i powinno być powodem do zachwytu.

J.K.: Tradycja to jedno, jednak mieszanie muzycznych kultur świata i technik śpiewu różnych krajów jest tym bardziej intrygujące. Kurpie, Wielkopolska, pieśni ukraińskie i łemkowskie, a nawet w języku chińskim i inspirowane Marokiem; stosujesz śpiew alikwotowy, a to wszystko z miksem jazzu i elektroniki. Czy każda płyta sięga po inne rozwiązania muzyczne i czy w nowej płycie sięgasz do już wypracowanych rozwiązań, czy słuchacze mogą się spodziewać kolejnych nowości? 

D.G.: Na nowej płycie zaczęłam poznawać tradycję, która nie była mi bliska – pochodzę z Wielkopolski, a zajęliśmy się tradycją pieśni życzeniowych, pochodzących z Ukrainy, Białorusi, części wschodniej Polski. To tak zwane kolędy życzące, pojawiające się na początku roku na Ukrainie, a u nas także na wiosnę (kolędy wiosenne). Nigdy się tym tematem nie interesowałam, a zaczęło się od pieśni ukraińskiej „Szczodry wieczór” – Dana zaszczepiła w nas tę tradycję i zaczęliśmy poszukiwać dalej. Zaczęłam coraz więcej czytać, poznałam Bartosza Gałązkę, który jest etnografem i ma w swojej kolekcji 20 tysięcy zebranych pieśni z południowo-wschodniej Polski. Są ludzie których interesuje specjalizowanie się w danym regionie lub rodzaju pieśni. Ja jednak jestem ciekawa świata i zamiast być ekspertem w jednej dziedzinie, staram się poznawać wycinek naszej kultury, eksplorować to, na co natrafiłam w swoich podróżach. Dla mnie płyta to jednak zapis jakiejś chwili.

W tych ostatnich dwóch latach pieśni życzeniowe bardzo nas zaintrygowały i już na etapie tworzenia mieliśmy jakąś wiedzę, a jednak zdarzało się tak, że po wyjściu ze studia dowiadywaliśmy się kolejnych rzeczy, które nas zaskakiwały. O dziwo udało się też zaskoczyć twórców ludowych. Przy długich poszukiwaniach na Biskupiźnie, kiedy nauczono mnie jednej pieśni, rozmówczyni była przekonana, że nie jest to pieśń życzeniowa. Okazało się, że Bartek Gałązka odkrył, że ta pieśń należy do pieśni życzeniowych, tylko ten zwyczaj został zapomniany na Biskupiźnie. Nie jestem ekspertem, ale czuję się jak detektyw – każda rzecz, jaką jesteśmy w stanie odkrywać, przysparza mi wielkiej radości.

Bardzo ważne jest, że kiedy pracujemy nad płytą, tworzymy obfitą książeczkę. Ona wpierw ma za zadanie objaśnić nam, zespołowi, jakiej materii się tykamy, a potem tak naprawdę, pracując nad nią, musimy ją skrócić i dostarczyć polskiemu i zagranicznemu słuchaczowi informacji, które pozwolą lepiej zrozumieć to, co śpiewamy.

Istotne jest dla nas, żeby tłumaczyć teksty i opisy na język angielski z bardzo dobrymi tłumaczami, żeby móc pokazać światu skąd te tradycje się wzięły. Często trafiamy do bardzo różnych publiczności, czujemy się ambasadorami naszych kultur. 

Ja nie jestem w stanie poświęcić się nauce i być etnografem, i nawet nie chcę – chcę być muzykiem. Nie jestem też purystą, bo przetwarzam, i cieszę się, że coraz więcej muzyków tradycyjnych naszego pokolenia widzi w muzykach tradycyjnych nie tylko ludzi, którzy zgłębiają wiedzę i przekazują muzykę niezmienioną, ale także widzą, że dokonywanie własnej interpretacji to bardzo ważna gałąź przetrwania tej muzyki. Zauważmy, że gdybyśmy naprawdę wgłębili się w historię różnych pieśni, to od zawsze były one poddawane aktualizacji. Pojawiało się wydarzenie historyczne, które sprawiało, że dopisywano dodatkowe zwrotki, pojawiały się inne fragmenty melodii, pieśni nie były martwe, to nie był pomnik przekazywany z pokolenia na pokolenie – one żyły.

Mam nadzieję i widzę, że nowoczesne podejście do pieśni ludowych to często pierwszy moment spotkania z tradycją i wielu ludzi udało nam się zaciekawić tą muzyką na tyle, żeby potem zainteresowali się muzyką tradycyjną. Na początek może dla nich nielogiczną, nierozpoznawalną, niezrozumianą.

J.K.: W jaki sposób funkcjonujecie jako zespół podczas pandemii? Czy trudno było dostosować się osobiście do nowej rzeczywistości? Opowiada o tym wasza nowa piosenka „Inaczej”, ale też twój udział w kampanii UNESCO #weRculture.

D.G.: O tyle było nam łatwiej, że my cały czas tak funkcjonowaliśmy, bo każdy z nas mieszka w innym mieście, to nie było nic nowego. Ale z góry nałożona sytuacja, która nie pozwala nam się spotkać, wymusiła w nas bunt i chęć zrobienia wszystkiego, żeby móc więcej tworzyć. W pandemii zaczęliśmy więcej tworzyć niż na przestrzeni ostatnich kilku lat, zmotywowaliśmy się i w jednym roku napisaliśmy bardzo dużo różnych utworów, też za sprawą programów stypendialnych. Nauczyliśmy się technik nagrywania w domu, co wcześniej w wielu przypadkach kulało u nas, Mikołaj nauczył się montować wideo. Sztuka była wyrazem naszego buntu wobec tego, że nie możemy się spotkać.

Wyostrzyło się to, że my naprawdę się lubimy i to jest dla nas ważne. Ten zespół tworzyliśmy przez 13 lat, czyli sporą część naszego życia. Za chwilę to będzie 1/3 naszego życia. Stworzyliśmy epkę, każdy z nas tworzył osobne projekty, pracowaliśmy z różnymi muzykami z całego świata, byliśmy zapraszani do wielu projektów. Ja brałam udział w projekcie Stay Together, także w działaniach muzyków z Estonii, Finlandii, Szwecji, Rosji, Polski. Bardzo ciekawy zestaw muzyków folkowych, zaprosił mnie także do współpracy raper Vienio. Mogłabym tak wymieniać, powstało mnóstwo produkcji. 

Nie możemy koncertować, więc to jest największy problem. Ale jak słyszę o jakichś podziemnych koncertach, które są dla mnie jednoznaczne z koronaparty, to uważam, że to bardzo wielki egoizm. Boli mnie serce, że nie możemy grać, spotykać się z ludźmi, ale jednocześnie mam przyjaciela, który we wrocławskim szpitalu walczy z koronawirusem, wielu znajomych pielęgniarzy i ratowników medycznych i nie wyobrażam sobie, że miałabym postępować nieodpowiedzialnie. Jednocześnie boli mnie, kiedy słyszę, jak nazywa się artystów i celebrytów, którym pomoc od rządu się nie należy. Spokojnie podchodzę do różnych zaleceń, ale na pewno nie usypiam swojej działalności twórczej. Teraz wychodzi nasza płyta, można była przełożyć jej premierę, ale ona ma w sobie pieśni życzeniowe – a kiedy ludziom nie wysyłać dobrych życzeń, jak w czasie, kiedy naprawdę ich potrzebują. Spojrzeliśmy na siebie i zdecydowaliśmy, że to jest czas, w którym ta płyta ma się pojawić na rynku.

J.K.: Włączyliście się pośrednio w działalność polityczną, wykonując „Pływe kacza po tysyni” w 2014 roku w Berlinie. Niedawno byliście też częścią projektu „Jeszcze będzie przepięknie”, dokumentującego Strajki Kobiet. Czy są jakieś tematy, których nie chcielibyście poruszać w waszej twórczości? Jaki był efekt tych działań? Spotkaliście się z krytyką?

D.G.: Nagraliśmy tę piosenkę wcześniej i nie chcieliśmy, żeby stała się hymnem Strajku Kobiet.  Najbardziej przemawia do nas tekst Tomka Chybińskiego, dlatego że ta piosenka niesie nadzieję. Patrzę na to w ten sposób, że ona ma przynieść nadzieję na dialog, nie stawanie po którejkolwiek ze stron, ale nadzieję na to, że będziemy potrafili ze sobą rozmawiać – dostrzegać swoje potrzeby, tragedie, umieć sobie pomóc i także zaproponować jakąś formę pomocy, kiedy druga strona doświadcza olbrzymiej tragedii życiowej. Największy dramat ostatniego roku, to zaostrzenie sporów, przeniesienie wszystkiego do sieci, co powoduje, że mało jest ludzi, którzy naprawdę usiądą i porozmawiają ze sobą – wszystko odbywa się po którejś ze stron, a nie ma momentu styczności i rozmowy. Czy Strajki są potrzebne? Oczywiście, że są potrzebne, pokazują, że czara goryczy się przelała i że kobiet się nie chce słuchać.

Autor: Max Skorwider

J.K.: Pandemia zmieniła też sposób dystrybucji muzyki – nie odbywają się koncerty, generalnie coraz mniej słuchaczy kupuje płyty; słuchają muzyki na Spotify, Tidalu czy Amazonie. Jaki jest twój stosunek do takiego rozpowszechniania twojego dorobku?

D.G.: Ja sobie doskonale zdaję z tego sprawę, dlatego też dużo czasu poświęcam temu, żeby płyta jako wydawnictwo wyglądała tak jak wygląda – żeby była ciekawa okładka, że nad książeczką pracujemy pół roku, że ten kto chce się dowiedzieć więcej i także być bliżej zespołu będzie chciał też mieć tę płytę jako formę rozszerzenia swojej wiedzy i poznania lepiej tego zespołu, naszej pracy ostatnich dwóch lat. Ja kupuję płyty – rzadko, ale kupuję wydania artystów, których muzyka ze mną pozostaje na dłużej. Jest teraz bardzo duży zalew twórczości i są płyty, których czas odtwarzania wynosi tydzień i taka muzyka jest tylko i wyłącznie w odtwarzaczu. Muzyka, do której chcę powracać, znajduje się na mojej półce w postaci płyty. Lubię w aucie słuchać muzyki w postaci płyt, moment, w którym płyta „wjeżdża” do odtwarzacza to taki moment szacunku, że ktoś poświęcił tworzeniu jej tak dużo czasu. Może jestem romantykiem, ale wiem, że nie jestem sama – widzę jaka jest tendencja na przykład w Chinach, w których koncertowaliśmy. Ludzie kupują płyty, nawet nie wkładają ich do odtwarzacza, ale one wyglądają przepięknie, jest to forma posiadania jakiegoś gadżetu po koncercie, a po drugie to wyraz szacunku dla artysty, namacalnego posiadania tej sztuki. Mam wrażenie, że bardziej się szanuje muzykę, której się słucha, kiedy kupuje się nośnik fizyczny.

J.K.: Co najbardziej podoba się waszym zagranicznym odbiorcom? Zależy to na pewno od kraju, w którym występujecie. Czy czujesz, że macie wpływ na popularyzację polskiej muzyki za granicą?

D.G.: Odbiór naszej muzyki jest bardzo dobry na całym świecie, wszędzie udawało nam się wzbudzić ciekawość. Emocje, które są związane z taką „słowiańską duszą” są świetnie rozumiane w Brazylii i bardzo im się podobało to, że mamy muzykę tak na wskroś przepełnioną emocjami. Olbrzymia dynamika, w jednej piosence może być smutek, a potem wielka radość. Baliśmy się, kiedy występowaliśmy na festiwalu San Paulo, gdzie wszyscy grają pokręcone rytmy, że w miarę prosto będziemy się prezentować, a oni przychodzili i mówili jaka dla nich ta muzyka jest egzotyczna. Z jednej strony podkreślali wielką siłę emocji i pięknych melodii, a z drugiej język dla nich był tak dziwny. Oczywiście gdziekolwiek jedziemy próbujemy czegoś nauczyć publiczności w języku polskim czy ukraińskim, i o dziwo często świetnie sobie radzą nawet z sz, cz, ż, dż i najbardziej zawiłymi ciekawostkami naszego języka.

Oczywiście też ciekawią ich nasze stroje, nakrycia głowy, które akurat mamy z Ukrainy. Staramy się też nauczyć się pieśni z ich regionu i zinterpretować ją na koncercie, to jest bardzo mile widziane. Na pewno będąc „jacyś”, jesteśmy inni i ciekawi dla odbiorców. Kiedy przyjeżdża zespół z Chin do Polski i gra metal, rocka albo indie pop, nie zainteresują mnie śpiewając po angielsku. A jak będą śpiewali po chińsku, to wzbudzi to moją ciekawość – czy tylko moją, to na to pytanie każdy musi sobie odpowiedzieć. Kiedy coraz bardziej interesujesz się światem, tym bardziej dostrzegasz, że jeśli coś jest jedyne w swoim rodzaju, ale też otwarte na ciebie i inne zakątki świata, to to jest to, co będziesz chciał poznawać. Na początku mieliśmy może jakieś kompleksy, czy powinniśmy śpiewać po angielsku, ale to była chwilowa myśl, o której już nawet nie pamiętamy.

J.K.: Współpracujesz w Music Export Poland, biurem eksportowym polskiej muzyki; pomagasz też młodym artystom, byłaś kuratorką programu Tak Brzmi Miasto. Co jest ważne dla muzyków, którzy chcą zostać zauważeni za granicą? Od czego zależy sukces artystów na zagranicznych scenach?

D.G.: Można próbować robić kolejną rockową, popową piosenkę. Czasami wystarczy świetna załoga promocyjna i dobry producent – aż tyle i tylko tyle. Moje doświadczenie pokazuje, że jest dużo większa konkurencja wśród ludzi śpiewających po angielsku, niż ludzi śpiewających po polsku. Bycie unikatowym może powodować, że będziesz miał niszę, ale może też spowodować, że zdobędziesz te nisze w wielu krajach – mała ilość publiczności to tu, to tam, okaże się być najbardziej wierną i dzięki niej na koncertach będą pojawiać się stopniowo nowe twarze. Ja próbuję przekazać kolejnemu pokoleniu muzyków, którzy chcą pojechać za granicę, że przede wszystkim nowe miejsca i nowe rynki to praca u podstaw, zaczyna się od jednego człowieka. Tak jak w Polsce – na początku przyjdzie pięciu znajomych. Tak samo za granica, nie należy się tym zrażać, każda osoba musiała podjąć ten trud, żeby wyjść z domu i przyjść na koncert. A to jest w dzisiejszym świecie wielkim osiągnięciem. Oczywiście dzisiaj z racji pandemii każdy by chciał wyjść gdzieś [śmiech]. Ale to jest zawsze walka o każdą pojedynczą osobę i dlatego ja mam taki zwyczaj, że w trakcie koncertu staram się spojrzeć jak największej ilości osób chociaż przez chwile w oczy, nawiązać kontakt wzrokowy. I wtedy raz, że ta bariera scena–publiczność przestaje istnieć, a dwa, że nawiązujesz jakąś więź, która w tej chwili jest tylko dla ciebie i dla tej osoby i każdy czuje się wyjątkowo. Zarówno ten, kto przyszedł posłuchać nas i patrzy „ojej, Daga spojrzała mi w oczy, ale fajnie”, ale też ja – ta osoba konkretna przyszła posłuchać mojej muzyki. Czasami nadal mi się to w głowie nie mieści, że to naprawdę się dzieje? Po 13 latach wciąż się zachwycam tym, że trafiam do ludzi.

Już takie informacje, że ktoś się oświadczył przy naszej muzyce, albo że dana rodzina ma dziecko artystyczne i dla niego ta muzyka to jest coś, co go otwiera, to są chwile, które rozwalają twój system. Czasami mam oczywiście takie myśli, że może przykro, że nie jest się na pierwszym miejscu, że nie gra cię najbardziej popularne radio, ale taką drogę obraliśmy.

Ta nisza jest po swojemu chyba bardziej interesująca, to wszystko przychodzi w dużych trudach, każdy mały sukces przynosi wielką frajdę. To właśnie chcę pokazywać podczas „Tak brzmi miasto”, gdzie jestem w tym roku kuratorką, tym razem we Wrocławiu – przede wszystkim ciężką pracę, ale też szacunek do każdej osoby, która jest twoim słuchaczem.

J.K.: Czy zauważyłaś, że otrzymane nagrody muzyczne, na przykład Fryderyki, przełożyły się na twoją karierę? W jaki sposób?

D.G.: Tak, te Fryderyki to dla nas oczywiście niesamowicie ważne wyróżnienie, bo przyznają je artyści artystom. Może celowo nie zabiegalibyśmy o nie. Ten poklask nie jest jedyną rzeczą, o której człowiek marzy, ale na pewno przydało się to po pierwszej płycie, kiedy dostała ona Fryderyka – bo było to potrzebne organizatorom i dyrektorom Domów Kultury, przynajmniej zaczęli nas traktować finansowo na poważnie. To jednak nasza praca i to, że mieszkamy w różnych miastach jej nie ułatwia.

J.K.: Czy spotkaliście się kiedyś z kopiowaniem waszej twórczości, koncepcji? W jaki sposób reagujecie na takie sytuacje?

D.G.: Spotkaliśmy się z kopiowaniem wizerunku scenicznego i za granicą i także niedawno w Polsce. Z jednej strony to bardzo boli i wkurza, z drugiej – ktoś pomyślał, że to, co robimy, jest ekstra, więc nie ma się co tym przejmować. Nie reagujemy – przemilczamy takie sytuacje. My to widzimy, a brak komunikatu jest jakimś komunikatem, to już leży na sumieniu ludzi, którzy takie rzeczy robią. Nie mają pomysłu na siebie, a to jest trochę smutne.  

Jeśli chodzi o kopiowanie muzyki, to jest bardzo miłe w kontekście odtwarzania – pojawiają się ludzie, którym ta muzyka się na tyle podoba, że chcą robić remixy. Niedawno znaleźliśmy w sieci zespół z Kolumbii, dlatego że nas podpisali, zagraliśmy z chłopakami koncert. Coraz więcej znajduje się sytuacji, w których nasza muzyka jest używana. Czy to do animacji, na konkursowe festiwale, do polskich seriali, dokumentów – ostatnio na przykład w Finlandii w serii filmów dokumentalnych. To jest przyjemne spojrzenie na naszą twórczość.

J.K.: Dziękuję za rozmowę.

STOART logo

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć