Okładka płyty

felietony

Na skrzypcach do Stanów

Mądrość powszechna głosi, że wożenie drewna do lasu jest przejawem braku rozsądku. To powiedzenie przyszło mi do głowy niemal natychmiast, gdy zaczęłam rozmyślać o europejskich muzykach jazzowych działających w USA. Czy można jednak myśleć o kulturze w taki sposób, kiedy każdy twórca niezależnie od dziedziny wnosi swoją niepowtarzalną wrażliwość i ekspresję? Należy się bądź co bądź zgodzić, że przyjazd do ojczyzny jazzu jest dla muzyków z innych kontynentów (wszak nie tylko w Europie ten rodzaj muzyki ma swoich twórców i fanów) szczególnym wyzwaniem, gdyż jest to moment zetknięcia się ze środowiskiem o najdłuższych tradycjach, które ma jazzowy puls „we krwi”. Ale co to znaczy? I czy tylko Amerykanie mają monopol na granie „prawdziwego” jazzu? Oczywiście nie. Pokazuje to między innymi historia bohatera niniejszego tekstu. Choć nie da się ukryć, że różnice w graniu jazzu przez amerykańskich i europejskich muzyków są dostrzegalne.

Jednym z europejskich jazzmenów, którzy próbowali szczęścia za Oceanem był polski skrzypek Zbigniew Seifert. Jazz stał się jego pasją od czasów licealnych, kiedy zafascynowała go muzyka Johna Coltrane’a, i to tej właśnie muzyce (nie zaś karierze skrzypka wirtuoza, choć i taką mógł z powodzeniem obrać) poświęcił swoje życie. Swoją przygodę z jazzem Seifert rozpoczął jako saksofonista, lecz za namową kolegów z kwintetu Tomasza Stańki (gdzie grał od 1969 roku) powrócił do swego szkolnego instrumentu. Połączenie doświadczeń jazzowych i klasycznego wykształcenia muzycznego zaowocowało wypracowaniem własnego oryginalnego stylu: Seifertowi udało się przełożyć artykulację i frazowanie improwizacji saksofonowej na skrzypce. Janusz Stefański, który również grał w kwintecie Staniki, wspominał, że jednym z problemów wykonawczych były pochody kwartowe stosowane przez Coltrane’a, które Seifert przełożył na skrzypce, strojone w kwintach[1]. Seifert sam podkreślał, że porzucenie skrzypiec zaraz po studiach dało mu dystans do techniki tego instrumentu, co pozwoliło mu po kilku latach grania jazzu na saksofonie podejść do niego z innym nastawieniem[2].Ten styl stał się wizytówką Seiferta i uczynił go rozpoznawalnym spośród innych muzyków posługujących się tym instrumentem. Podkreślano różnicę w podejściu do instrumentu między nim a innymi skrzypkami, jak choćby Jean-Luc Ponty, którego gra jest bardziej osadzona w idiomie skrzypcowym[3]. Wydaje się zatem, że jednym z elementów powodzenia Seiferta w Stanach było świeże podejście do nietypowego dla jazzu instrumentu, co mogło zainteresować rynek amerykański.

Nie bez wpływu na powodzenie za Oceanem okazały się też dobre kontakty Seiferta z muzykami jazzowymi. Przez lata spędzone na Zachodzie, a nawet od pierwszych wyjazdów z kwintetem Stańki za Żelazną Kurtynę zwrócił na siebie uwagę tamtejszych muzyków. Fascynował nie tylko nowatorskim podejściem do instrumentu, ale także zjednywał sobie ludzi swoją otwartością i radością życia. Po przeprowadzce do Niemiec Zachodnich Seifert grywał z różnymi muzykami w różnych stylach: po okresie free jazzu w zespole Tomasza Stańki, współpracował z grupą austriackiego saksofonisty Hansa Kollera mieszczącą się stylistycznie w mainstreamowym modern jazzie, grywał jazz-rock z Jasperem van’t Hofem, napisał i wykonał w 1974 roku koncert jazzowy na skrzypce, orkiestrę i sekcję rytmiczną na zamówienie rozgłośni NDR w Hanowerze, dał także szereg koncertów solowych. Poznawał wielu muzyków i producentów, którzy zostawali jego serdecznymi przyjaciółmi i pomagali mu w różny sposób, również w realizacji planów wyjazdu za Ocean. W przygotowaniach pierwszej płyty na sprzedaż do Stanów asystował Seifertowi Chris Hinze, który ją wyprodukował i prowadził pierwsze rozmowy z amerykańskimi wytwórniami. Natomiast dzięki pomocy amerykańskiego saksofonisty Charliego Mariano oraz belgijskiego gitarzysty Philipa Catherine, absolwenta Berklee College of Music, Zbigniew Seifert został zaangażowany na tą uczelnię jako wykładowca gry na skrzypcach. Miał się też tam kształcić w zakresie kompozycji[4]. Niestety te plany pokrzyżowała choroba Seiferta, która ujawniła się w 1976 roku.

Mimo problemów ze zdrowiem udało się Seifertowi wydać pierwszą płytę w USA w 1977 roku. Nagraniami dokonanymi w Holandii pod okiem Chrisa Hinze zainteresowała się wytwórnia Capitol, która ostatecznie podpisała kontrakt ze skrzypkiem na nagranie dwóch płyt w ciągu 18 miesięcy[5]. Choć płytowy gigant nie szczędził funduszy na pobyt Seiferta i jego żony Agnieszki, ani na dogrywanie materiału w założonym przez Jimiego Hendrixa Electric Lady Studios, czy na sesję fotograficzną, lecz w zamian wymógł na skrzypku ustępstwa w sferze muzycznej – płyta zatytułowana po prostu Zbigniew Seifert miała się dobrze sprzedawać. W rezultacie wysmakowane frazy Seiferta giną wśród funkowych rytmów, syntezatorów i chórków. Wytwórnia musiała być jednak zadowolona z efektów i sprzedaży, gdyż kolejną płytę skrzypek mógł zrealizować w 100 procentach według własnego zamysłu.

Zobowiązania wobec Capitolu nie były pierwszą okazją do pobytu w Stanach, która spotkała Seiferta. We wrześniu 1976 roku wystąpił on na festiwalu w Monterey jako gość Johna Lewisa i The Heath Brothers[6]. W czasie tego i kolejnych przyjazdów spotykał się on z Michałem Urbaniakiem i Urszulą Dudziak, którzy w tym samym czasie również próbowali swoich sił w Stanach (lecz startując od zera[7]) i odnieśli duży sukces, wydając tam kolejne płyty i współpracując z najlepszymi. Ponadto jeszcze będąc w Niemczech nawiązał kontakty z amerykańskimi muzykami, co również ułatwiło mu start w USA. Roman Kowal przytacza w swojej książce Polski jazz. Wczesna historia i trzy biografie zamknięte Komeda – Kosz – Seifert relację z pierwszego spotkania Zbigniewa z Billym Hartem[8]. Perkusista przyjął go chłodno, lecz gdy posłuchał taśmy z nagraniem Seiferta natychmiast zmienił swoje nastawienie: nie tylko zgodził się wziąć udział w nagraniu pierwszej autorskiej płyty skrzypka Man of the Light, lecz także „polecał go wszystkim swoim znajomym”[9]. Dzięki takim ludziom Seifert od razu po przyjeździe na nagrania dla Capitolu gładko wszedł w nowojorskie środowisko jazzowe.

Wróćmy jednak prac nad drugą amerykańską płytą. Tym razem Seifert mógł w pełni zrealizować własne pomysły – skomponował utwory i wybrał muzyków do zespołu. Byli to John Scofield na gitarze, Richie Beirach na fortepianie, Eddie Gomez na kontrabasie, Jack DeJohnette na perkusji i Nana Vasconceols na instrumentach perkusyjnych. Do tego sekcja smyczkowa złożona z Ronem Carterem na kontrabasie. Sama śmietanka muzyczna. Seifert odnalazł się znakomicie w tym towarzystwie i poprowadził je bez kompleksów. Zresztą pod koniec 1978 roku, kiedy trwały nagrania, wiedział, że ma niewiele czasu przed sobą i zamierzał wykorzystać go jak najpełniej. Tym razem muzyka zawarta na płycie Passion brzmią dużo bardziej spójnie. Każdy z członków zespołu dokłada istotny element do całości, nad którą niepodzielnie panuje Seifert i to on wyznacza poziom emocji w poszczególnych utworach. Natomiast fragmenty z sekcją smyczkową dodają płycie lekkości i ciekawego smaku. Pokazują także możliwości Seiferta jako kompozytora, który potrafi wykorzystać możliwości brzmieniowe skrzypiec. Sam Seifert był zadowolony z tych nagrań[10] i liczył na dobre przyjęcie płyty, co pociągnęłoby za sobą możliwość koncertowania w Stanach.

Epizod amerykański był w karierze Seiferta z jednej strony ukoronowaniem wielu lat zbierania doświadczeń muzycznych i rozwoju artystycznego. Z drugiej zaś strony mógł to być początek nowego pasma sukcesów, co zapowiadało dobre przyjęcie w Nowym Jorku i dobre nagrania. Był tylko jeden zasadniczy problem: wyjątkowo złośliwy nowotwór, z którym muzyk zmagał się od 1976 roku. Jednak patrząc na jego dyskografię, trudno dostrzec wpływ choroby. W ostatnich trzech latach życia Seifert wziął udział w nagraniu siedmiu płyt, w tym trzech autorskich oraz w licznych koncertach, których owocem były kolejne dwie płyty: Solo Violin i Kilimanjaro. Można widzieć w tej aktywności przejaw woli życia, o której pisał w swoim wspomnieniu o Seifercie dla Jazz Forum Joachim Ernst Berendt[11]. Do tego dokładały się wytrwałość w dążeniu do celu i stawianie czoła wyzwaniom, które w połączeniu z wielkim talentem zaprowadziły go na szczyty jazzowego świata. Zdaniem Romana Kowala (który swego czasu na bieżąco opisywał karierę Seiferta na łamach Jazzu i Jazz Forum) słowo „pasja”, użyte w tytule ostatniej płyty muzyka, doskonale podsumowywało jego osobowość[12].

Również w tych ciężkich przejściach otrzymał wsparcie wielu osób, m. in. właśnie Berendta. W Stanach Seifertowie poznali dwóch polskich lekarzy, Zewa Weissmana i Stefana Madajewicza, którzy podjęli się dalszego leczenia i pomagali obojgu w sprawach okołozdrowotnych. Wydaje się, że pobyt tak znakomitego muzyka w Stanach musiał być sporym wydarzeniem dla nowojorskiej Polonii, gdyż po jego śmierci zamieszczono obszerne wspomnienie na łamach „Nowego Dziennika”, w którym autor wspomina o różnych formach pomocy, jaką otrzymał w Nowym Jorku Seifert i jego żona Agnieszka[13]. Po udanej operacji przeprowadzonej przez polskich lekarzy w szpitalu Rosewell Park w Buffalo wydawało się, że nastąpi poprawa stanu zdrowia skrzypka. Niestety 15 lutego Seifert zmarł na atak serca.

Można się zastanawiać, dlaczego Seifert nie „dorobił się” podobnej legendy, jak Krzysztof Komeda, który także zrobił karierę w USA i również zmarł dość młodo. Może dlatego, że w przypadku Seiferta przyczyny były jasne: od wykrycia choroby lekarze mówili jasno o złych rokowaniach. Może dlatego, że poza środowiskiem jazzowym, które wyrażało się o jego muzyce w samych superlatywach, Seifert nie zyskał tak dużego rozgłosu, jak Komeda dzięki tworzeniu muzyki do popularnych filmów. Może po prostu nie zdążył się w Stanach pokazać szerszej publiczności, choć miał wszelkie zadatki, żeby stać się jazzową gwiazdą. Pozostaje nam cieszyć się dokonanymi przez niego nagraniami i przypominać je jak najczęściej.

 

Spis treści numeru Jazz jest młody(ch):

Meandry:

Ewa Chorościan, Iwona Granacka, Jazz jest młody(ch)

Max Skorwider, Max i Single – Etta James

Felietony:

Marta Szostak, Anatomia słuchacza

Marta Szostak, ”Baddest vocal cats on the planet”, czyli jazz na 6

Wywiady:

Grzegorz Piotrowski, „Jestem człowiekiem zespołu” – rozmowa z Krystyną Stańko

Natalia Chylińska, „Dajemy sobie czas na rozwój” – wywiad z zespołem Algorhythm

Recenzje:

“Blue Note Poznań Competition” 2017 w relacjach młodych krytyków

Iwona Granacka, „Wiem i powiem”. Dobrze brzmiący życiorys Jerzego Miliana

Publikacje:

Maria Zarycka, Dźwięki jazzu w Ebony Concerto Igora Strawińskiego

Izabela Rydzewska, Język muzyczny Raphaela Rogińskiego na przykładzie albumu „Raphael Rogiński plays John Coltrane and Langston Hughes. African Mystic Music”

Edukatornia:

Jędrzej Wieloch, Więź rodzinna – o relacjach soulu i hip-hopu

Iwona Granacka, Daj się zainspirować. Festiwale jazzowe i wolontariat

Kosmopolita:

Ewa Chorościan, Taniec na wulkanie – koncert w kraterze

Justyna Raczkowska, Na skrzypcach do Stanów

Rekomendacje:

Ewa Chorościan, Aplikacja „Poznań Miliana”

Iwona Granacka, 12 Points Festival

___________________

Tekst opublikowany dzięki wsparciu Urzędu Miasta Poznania



[1] O Zbyszku, in: „Jazz Forum” nr 3/1979, s. 14.

[2] P. Brodowski, Pasja życia, in: „Jazz Forum” nr 3/1979, s. 22.

[3] J. „Ptaszyn” Wróblewski, Recenzje, in: „Jazz Forum”, nr 6/1977.

[4] A. Norek-Skrycka, Man of the Light. Życie i twórczość Zbigniewa Seiferta, Warszawa 2016, s. 130-131.

[5] List Zbigniewa Seiferta do rodziny, 14.07.1976 (spuścizna Seiferta przechowywania jest obecnie w Archiwum Jazzu Polskiej w Bibliotece Narodowej).

[6] A. Norek-Skrycka, op. cit., s. 137.

[7] List Zbigniewa Seiferta do rodziny, 14.07.1976.

[8] R. Kowal, Polski jazz. Wczesna historia i trzy biografie zamknięte Komeda – Kosz – Seifert, Kraków 1995, s. 189.

[9] Ibidem, s. 191.

[10] List Zbigniewa Seiferta do rodziny, 9.12.1978.

[11] J. E. Berendt, Żegnaj Zbyszku!, in: „Jazz Forum” nr 3/1979, s. 11.

[12] R. Kowal, op. cit., s. 190.

[13] E. C., Nieśmiertelna pasja Zbigniewa Seiferta, in: Nowy Dziennik”, 24-25.02.1979, s. 9A

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć