recenzje

Must be the Music, 30.10.2011

Drugi półfinał Must be the Music nie był niestety porywający. Trudno powiedzieć, czy przyczyną była przeciętność uczestników, zły dobór repertuaru, a może jeszcze coś innego? W każdym razie efekt był dość marny. Prześledźmy kolejno wszystkie występy.

Jako pierwsze zaprezentowały się Magdalena i Emilia z zespołu Blamed w utworze Cold Play Viva La Vida. Kompozycja niełatwa do wykonania i aranżacji i – mimo pomysłu – dziewczyny trochę pogubiły się w tym wszystkim, miało się wrażenie pewnego niedopracowania, brakowało emocji, komfortu słuchania. Mimo muzykalności i predyspozycji, zespół nie pokazał w pełni swoich możliwości, zabrakło trochę doświadczenia bo pomysł wydawał się dobry. Jury doceniło głosy dziewczyn, ale krytykowało śpiew w unisonie, na jednym poziomie. Balladowa wersja zdecydowanie bardziej przypadła wszystkim do gustu. Blamed nie usytuował się na żadnym z wymienianych w wynikach czterech miejsc i nie przeszedł do finału.

Kolejny wystąpił Maciej Czaczyk, śpiewając Tears in Heaven Erica Claptona i grając jednocześnie na gitarze elektrycznej. Ponieważ utwór ten kojarzy się z absolutną magią i melancholią, każdy wykonawca stara się ten nastrój odtworzyć. Tu trochę nie wyszło, choć całość zaśpiewana była dobrze. No ale właśnie tylko dobrze – dobry śpiew, dobra gra na gitarze, ale brak tego „czegoś”, charakteru. Na tle konkurencji Maciej prezentował się jednak dużo lepiej, jury występ oceniło pozytywnie (Kora stwierdziła nawet, że Maciej jest jej faworytem). Maciej otrzymał najwięcej głosów telewidzów i przeszedł do finału.

Po Macieju z sukcesem zaprezentował się zespół Plan. Utwór autorski zespołu – Uwierz w siebie – był oryginalny, dobrze napisany, z dobrym tekstem. W Polsce brakuje takich zespołów. A tu prawdziwa perełka – prawdziwy rock&roll’owy charakter, doskonała wokalistka, która niczego nie udaje, nie robi nic na silę, jest w swoim żywiole, w swoim muzycznym świecie i to się czuje. Zespół składa się zresztą ze znakomitych muzyków, którzy raczyli nas świetnymi solówkami. „Dali czadu”. Kompozycję i wokalistkę chwaliło też jury, Adam Sztaba pozwolił sobie na szczególny ukłon w stronę bębnów:). Naprawdę szkoda, że Plan zajął czwarte, nie gwarantujące udziału w finale, miejsce w głosowaniu.

Bruk Brothers występowali jako kolejni, dając popis swoich beatboxingowych umiejętności. Występ ten był przyjemny, dowcipny i „inteligentny”, jak to ujęła Elżbieta Zapendowska. I właściwie to tyle, kolokwialnie mówiąc „szału nie ma”. Głosami widzów Bruk Brothers przeszli do finału.

Z kolei Freex Family do finału nie przeszli. Na szczęście. Występ był nieskładny, zamysł niejasny, piosenka „Balony dwa” kiepska a image nie współgrał z treścią. Jury zgodziło się co do kilku rzeczy – to nie była ich bajka, krytykowali kompozycję, wtórność. Jedyny plus Adama Sztaby dotyczył pomysłu włączenia do występu śpiewu operowego. Moim zdaniem to był kwiatek do i tak już dziwnego kożucha. Freaky w mniej pozytywnym znaczeniu.

Występ Urszuli Drożdż stanowił swoistą próbę ratowania niskiego poziomu tego odcinka, co jednak udało się połowicznie. Wybór At Last Etty James był dość ryzykownym posunięciem, no i Ula nie do końca udźwignęła ciężar tej piosenki. Nie można odmówić studentce głosu i słuchu, jednak wykonanie nie było do końca przemyślane, zabrakło emocji, zabrakło budowania napięcia, zabrakło opowiadania śpiewem. Gdzieniegdzie ściśnięte gardło odciągało uwagę od samego utworu. Ten brak dramaturgii wytknął Urszuli Adam Sztaba, dodając jednak, że akurat tego można się nauczyć. Trudno jednak powiedzieć czy Uli dane będzie nad tym popracować, bo do finału nie przeszła, a medycyna to jak wiemy kierunek bardzo absorbujący.

Zespół Michała Augustyniaka zaprezentował autorską piosenkę „o kocie”, jak skwitowała Kora. Rzeczywiście był to utwór opowiadający historię kota, na szczęście dobrze zaśpiewany i zagrany. Limboski to zespół, którego przyjemnie się słucha, tworzy swoiście chilloutowy nastrój. Pojawiały się porównania do Maleńczuka i zespołu Raz Dwa Trzy, ale ogólnie jury chwaliło ich za ambitne, dobre granie i świetny wokal. Limboski nie przeszedł jednak do finału.

Ostatnia z uczestników śpiewała Ewa Dani-Sikocińska, raniąc uszy słuchaczy. Fałsze, bo te zgrzyty ciężko nazwać nieczystościami, aż dzwoniły w uszach, zwłaszcza pod koniec Amazing Grace. Zamordować tak piękny utwór to zbrodnia podwójna. Jury oceniło występ jednoznacznie negatywnie, Adam Sztaba próbował szukać przyczyn niepowodzenia, które widział w pragnieniu pani Ewy aby się popisać. Zarzucił też całości bankietowo-restauracyjny charakter. Do finału pani Ewa, jak można się było spodziewać, nie przeszła.

Na koniec można było posłuchać występu samej Kory, prezentującej utwór Ping Pong z nowej płyty. Autoreklama w ramach programu.

Pozostaje nam czekać na wielki finał i mieć nadzieję, że będzie on lepszy od półfinału. Zobaczymy też kto zdobędzie dziką kartę. A póki co widzowie i słuchacze pozostali po tym odcinku z mieszanymi uczuciami. Na poprawę nastroju polecam bardzo proste, ale jakże piękne wykonanie Amazing Grace przez uczestniczkę amerykańskiego idola na castingu do programu:

czy kultową już wersję Ray’a Charlesa:

Mniej oznacza często więcej.

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć