Okładka płyty Polish Jazz vol. 82 Multitasking Kuba Więcek Trio

wywiady

Kuba Więcek: jazzowa rewolucja

Całkiem niedawno ukazała się nietypowa płyta jazzowa Kuby Więcka. Można w niej znaleźć przepisy na jazz masalę, tacosy w LA i zrobić sobie detoks bez słodyczy wraz z SUGARboost. Kuba Więcek, polski saksofonista i kompozytor jazzowy, rocznik 1994, opowiada Katarzynie Bazgier o drodze, jaką trzeba przebyć, żeby nauczyć się siebie. 

Katarzyna Bazgier: 55. festiwal Jazz nad Odrą i twój koncert już za nami. Jak wspominasz czas spędzony we Wrocławiu?

Kuba Więcek: Bardzo lubię przyjeżdżać na ten festiwal. Jest to dla mnie coś w rodzaju podróży sentymentalnej, grałem tu już nie raz. Podczas Jazzu nad Odrą czuję się jak w domu. Dużo moich znajomych z Rybnika mieszka we Wrocławiu, mogę więc odświeżyć znajomości muzyczne, a to jest dla mnie bardzo ważna rzecz. Jest to jeden z moich ulubionych festiwali w Polsce, właśnie dzięki jego niepowtarzalnej atmosferze.

K.B.: Na tegorocznym festiwalu zaprezentowałeś materiał zupełnie różny od swojej pierwszej płyty Another Raindrop. Jaką drogę trzeba przebyć, żeby odwrócić jazz „do góry nogami”?

K.W.: Po wydaniu pierwszej płyty graliśmy wiele koncertów wspólnie, lepiej się poznaliśmy. Właściwie na każdym koncercie graliśmy te utwory inaczej, przez co te wszystkie zmiany przychodziły naturalnie. Zacząłem zauważać, że temu, co aktualnie prezentujemy czegoś brakuje i zacząłem przynosić utwory, które miały wypełnić te luki. Stopniowo pojawiały się nowe instrumenty: dzwonki (Glockenspiel),  elektronika, a do tego Konnakol…

K.B.: Jak wyglądały wasze próby?

K.W.: Chciałem zaskakiwać każdego z nas, dlatego na próby przynosiłem rzeczy, których brzmienia sam nie znałem. Nie wiedziałem, co się stanie i ten brak kontroli sprawił, że znalazłem elementy, których szukałem. Nie robimy wiele prób, z premedytacją, żeby nasza muzyka nie była idealna. Przede wszystkim pisałem muzykę, która miała dla nas być wyzwaniem.

K.B.: Jakiego rodzaju to wyzwanie?

K.W.: Bardzo ogólnego. Zastanawiałem się, czego jeszcze nie robiliśmy. Dosyć ciekawym wyzwaniem było, kiedy chciałem napisać utwór, w którym Łukasz Żyta nie używa perkusji. Gdy tworzyłem utwór „Wspomnienia starego kowala i jego los”, cały czas miałem ten cel w pamięci. W studiu poprosiłem, żeby grał solo na dzwoneczkach, powiedziałem mu: „zaimprowizuj”, czego nigdy w życiu nie robił.

K.B.: Kiedyś znalazłam się w podobnej sytuacji. Zajmuję się między innymi wokalistyką jazzową i ktoś poprosił, żebym spróbowała najpierw poczuć się, jakbym była perkusją, a potem dźwięki potraktować jak puzon. Z poczatku było to dla mnie bardzo trudnym wyzwaniem, a jednocześnie niezwykłym przeżyciem. Potem stało się techniką, której zaczęłam używać. Czy ty także, grając na swoim instrumencie, wyobrażasz sobie, że grasz na innym?

K.W.: Wiesz, mam tak cały czas i myślę, że jestem wszystkim, co sobie umiem wyobrazić. Czasami też włączam sobie jakiś koncert Mahlera i marzę o tym, ze mój saksofon jest jednym ze smyczków. Potem próbuję uzyskać na swoim instrumencie barwę smyczka, potem włączam sobie fragment z fletem i próbuję brzmieć jak on. W taki sam sposób próbuję naśladować dźwięki natury. Chcę żeby moja barwa była zróżnicowana, żeby miała możliwość przybierania wszystkich możliwych cech. Moja barwa jest jak obraz – są elementy ważne, mniej ważne.

K.B.: Jak piszesz muzykę?

K.W.: Moją największą motywacją do napisania nowego utworu nie jest to, że znajdę nową melodię, nową harmonię, czy nowy rytm – rzeczy są dla mnie drugoplanowe. Dla mnie najważniejszą rzeczą jest znalezienie nowego pomysłu na utwór. Głównie chodziło mi o to, żeby każdy, nawet dzieciak, mógł powiedzieć, czym się różnią od siebie moje utwory, co ten utwór ma, a czego nie ma tamten, jedno zdanie na ich temat. Trochę mnie męczyło, że w jazzie wszystkie utwory są w pewnym sensie bardzo do siebie podobne i różnią je te trzy podstawowe elementy. Moim celem jest odnalezienie dalszej perspektywy.

K.B.: Skąd się wzięło takie podejście do tworzenia muzyki?

K.W.: Studiując w Kopenhadze miałem możliwość spotykać się z doskonałym nauczycielem kompozycji Johnem Hollenbeckiem. Jest on bardzo ważnym kompozytorem jazzowego minimalizmu. To właśnie dzięki niemu nauczyłem się za pomocą minimalnych środków uzyskiwać wiele różnych elementów istotnych dla kompozycji. Nie lubię mieć za dużo narzędzi, dlatego zdecydowałem się na trio. Minimalistyczne podejście powoduje, że jestem bardziej kreatywny, a wtedy potrafię znaleźć wiele różnych rozwiązań.

K.B.: A jak to wygląda, że tak powiem, od „kuchni”?

K.W.: Biorę kartkę i rysuję taki jakby szkic utworu. Decyduję się na konkretne instrumenty, ich konkretne rejestry, sposoby wydobycia dźwięków, później je łącze na różne sposoby – układam całą formę, a potem przechodzę do szukania treści. Inspirację biorę z przeróżnych źródeł. Na przykład, podoba mi się intro Flyinga Lotusa w jednym z jego utworów i postawnawiam zrobić podobne. Znajduję ciekawą harmonię u The Beatles czy u Mozarta – też taką chcę! Często są to dziesiątki albo setki takich inspiracji w jednym utworze.

K.B.: Te różne pomysły są częścią ciebie, a potwierdza to nazwa płyty…

K.W.: Tak, nazwa płyty to pokłasie mojej wizyty u lekarza medycyny naturalnej z Indii – ajurwedy, który zbadał mój puls i na tej podstawie stwierdził, że w 90 procentach jestem ogniem. Moja osobowość nie pozwala mi na skupienie się przez dłuższą chwilę na jednej czynności, dlatego najlepszym dla mnie sposobem na życie jest multitasking. Stąd ten nowy sposób na życie okazał się być dla mnie główną inspiracją. Rzeczywiście tak jest, że gdy gram mam bardzo dużo pomysłów i chcę je ujarzmić, ale uczę się też je wszystkie zaakceptować.

K.B.: Czyli wcześniej nie chciałeś wpuszczać do świata jazzu różnych inspiracji?

K.W.: Tak naprawdę to nigdy nie podejmowałem żadnej tego rodzaju decyzji, to przyszło naturalnie. Raz słucham Drake’a, innym razem Mozarta, a na koniec muzyki ludowej z Pakistanu. Chcę, żeby to wszystko było w mojej muzyce; nie chcę się zaszufladkować ani decydować na jeden konkretny gatunek.

K.B.: A czy pierwsza płyta nie była właśnie taką „zaszufladkowaną”?

K.W.: Kiedy na nią patrzę z dalszej perspektywy, to zdecydowanie można ją zaszufladkować. Przede wszystkim jako płytę brzmieniowo jazzową. Kompozycje odbiegały wprawdzie od standardowych utworów jazzowych, ale jeżeli byśmy poprosili osobę, która nie zna płyty, żeby poprzewijała album, to jednak brzmieniowo okałaby się ona jednorodna. Ta nowa zdecydowanie taka nie jest.

K.B.: Nasuwa mi się pytanie o interpretację utworu „Jazz robots”. Czy chodzi o jazzmanów, którzy jak roboty ćwiczą dzień i noc, wykonując te same czynności, czy może o wykorzystane instrumenty?

K.W.: Na to pytanie mam więcej niż jedną odpowiedź! Bo co innego znaczył ten tytuł dla mnie na samym początku, kiedy go pisałem, a co innego później. Tytuły utworów często powstają po ich skończeniu bądź po paru koncertach. Nie mam łatwości w nadawaniu nazw, czuję, że to duża odpowiedzialność, dlatego dużo czasu zajmuje mi znalezienie tych idealnych. W pewnym momencie zaczął mi się ten utwór trochę kojarzyć z utworem „Robots” zespołu Kraftwek i to był chyba moment, który zadecydował o tej nazwie. Chciałem też dać moim biegłym technicznie muzykom bardzo proste narzędzia. Zamienienić nas w roboty, które powtarzają jedną czynność. Ten utwór mógłby być wykonywany równie dobrze przez roboty.

K.B.: Tytuły figurujące na płycie Multitasking brzmią enigmatycznie. Mówisz, że masz dużą trudność w nazywaniu, ale w moim odczuciu żonglujesz słowami bardzo sprawnie. Czy kiedykolwiek tworzyłeś poezję? Zapisujesz swoje myśli na co dzień?

K.W.: W zeszłym roku poleciałem na wakacje na Maderę z myślą, że jadę tam po to, żeby pisać teksty i nagrywać je potem jako piosenki. Dużo ich nie powstało, bo zwiedzanie wyspy było bardzo wciągające, ale miałem swoje pierwsze próby w tym procesie. Zazwyczaj to, co powstawało spontaniczne było lepsze. Ogólnie jestem lepszy w spontanicznych rzeczach. Kiedy szedłem na plażę specjalnie po to, żeby pisać i patrzyłem na morze, to niekoniecznie udawało mi się coś stworzyć. Z kolei, kiedy nagrywałem i miałem coś wymyślić ad hoc, przychodziło mi to z łatwością i było to bardzo trafne. Umiejętność spontanicznego tworzenia jest moją mocną stroną.

K.B.: Czy utwory same do ciebie „przychodzą”?

K.W.: W moim przypadku pomysły zazwyczaj nie przychodzą znikąd, zazwyczaj muszę się zdecydować, żeby poświęcić czas na myślenie o tym. Na przykład dwa utwory, które są na płycie powstały podczas mojego pobytu w Los Angeles. Byłem z Marcinem Maseckim w hotelu, a on miał dużo pracy – musiał zaaranżować muzykę na orkiestrę – i to mnie zmotywowało. Pomyślałem sobie: „Kurczę, nagrywam płytę za dwa tygodnie, dokomponuję nowe utwory”.

K.B.: Marcin Masecki potrafi cię zmotywować do pracy?

K.W.: Tak, jest bardzo pracowity i jest to dla mnie dużą inspiracją, tak samo jak przebywanie w jego towarzystwie. Z Marcinem regularnie współpracujemy, niedawno miałem przyjemność zagrać gościnnie na jego nowym albumie Jazz Band Młynarski-Masecki.

K.B.: Dużo czasu spędzasz w podróży, hotelach, w ciągłym ruchu. A na płycie słychać nie tylko inspiracje technologią, ale również naturą. Cenisz sobie kontakt z przyrodą, lubisz obcować ze zwierzętami, roślinami itp.?

K.B.: Codziennie marzę o naturze, chociaż nie ma z nią dużo wspólnego na co dzień. Ludzie dobrze się czują w otoczeniu konkretnych kolorów. Zieleń to jest chyba mój kolor. Marzę o tym żeby pojechać teraz do Kostaryki na jakiś czas. Natura jest dla mnie bardzo ważna. Często, gdy muszę podjąć jakąś decyzję, idę do parku pobiegać wokół drzew. Wtedy mam łatwość w dokonaniu wyboru.

K.B.: A o co chodzi tymi niszczycielskimi buldożerami? Sam stworzyłeś tak ciekawy tytuł utworu?

K.W.: Tak, ale długo się nad nim zastanawiałem. Miałem bardzo różne odczucia i pomysły. Lubię tytuły, dzięki którym słuchacz coś sobie wyobraża. W nazwie tkwi duża siła, gdyż rzeczywiście, do muzyki, która jest abstrakcyjna, może dodać jakieś wyobrażenia. Mam też wrażenie, że muzycy jazzowi ten tytuł lekceważą, że do nazwy utworów dają cokolwiek przyjdzie im do głowy, bo uważają to za nieważne. A to jest bardoz ważne, szczególnie gdy  nie mamy słów w muzyce.

K.B.: Na co dzień jesteśmy bombardowani słowami; chodzi mi o wiadomości SMS, messengera i inne komunikatory, e-maile. Muzyka bez słów pozwala nam się wyciszyć, zwolnić. Czy możesz sobie wyobrazić, że wyłączasz się na chwilę i idziesz posiedzieć na łąkę?

K.W.: Mój utwór „The day off” jest właśnie o tym. 

K.B.: Dopiero co wróciłeś z Londynu. Jak wygląda tamtejsza scena jazzowa?

K.W.: Graliśmy premierowy koncert naszego nowego albumu w Pizza Express Jazz Club w Soho. W Londynie jazz staje się bardzo modny. Dużo młodych ludzi chodzi na koncerty. Wydaje mi się, że tamtejsi muzycy dużo nad tym pracują. W muzyce jest dużo ciekawych rzeczy, choć, niestety, moim zdaniem, trochę podobnych do siebie, ale wydaje mi się, że ze wszystkiego można czerpać.

K.B.: Słyszałam, że także z kuchni?

K.W.: Tak, uwielbiam gotować. Chodzę do takiego sklep w którym są rzeczy sezonowe, codziennie inny farmer je przywozi. Idę rano do sklepu i gotuję to, co mam pod ręką.

K.B.: Wiele inspiracji czerpiesz z otaczającego nas świata, z nowości, które powstają na rynku muzycznym. Łączysz ze sobą różne przeciwieństwa, które brzmią razem bardzo oryginalnie. Z jakim odbiorem płyty się spotkałeś w Polsce?

K.W.: Wielu moich znajomych, nawet z liceum, rówieśników, którzy nie są muzykami cieszą się tą płytą. Dużo radości sprawia mi fakt, że trafia ona do różnych słuchaczy, równeż do młodszych.

K.B.: Czy podczas koncertu, na scenie, zmieniasz się w całkiem inną osobę? Traktujesz to jako pewien rodzaj gry aktorskiej, jako performans? Chodzi mi tutaj o elementy specjalnie zaplanowane, jak na przykład specjalny ubiór lub zachowanie?

K.W.: W Kopenhadze miałem zajęcia ze stage performance’u, czyli tego jak się zachowywać na scenie, żeby nie przeszkadzać muzyce, bądź jej pomóc. Są elementy, o których myślę i dzielę się nimi z muzykami z zespołu, ale najważniejsze jest to, żebyśmy się wszyscy czuli bardzo swobodnie. Czuje, że to, jak się zachowuję na scenie w dużym stopniu odzwierciedla moją osobowość.

K.B.: Jaka to jest osobowość?

K.W.: Ważna jest dla mnie spontaniczność i szczerość. Tak naprawdę to cały czas siebie poznaję. Wydaje mi się, że na przestrzeni lat się zmieniłem. Trochę mi brakuje niektórych moich cech sprzed paru lat, ale mam wrażenie, że z każdym koncertem jestem bliżej odkrycia siebie na nowo.

K.B.: Podczas jam session na festiwalu Jazz nad Odrą z twoim udziałem zauważyłam, że jesteś bardzo energiczny na scenie. Czasem nawet „skaczesz” jak grasz, a momentami twój ruch wygląda jak taniec. Bardzo mi się to podobało. Brakowało mi tego na jazzowych jam session. Brakowało zabawy muzyką. Często wydaje mi się, że muszę oceniać muzyków, jakbym przyszła na koncert: „kto zagra szybciej, więcej, dłużej, lepiej”. Czy też zauważyłeś coś w rodzaju „ściany”, niemożności dojrzenia prawdziwych ludzi za muzyką?

K.W.: Wielu młodych muzyków ma świadomość, że w trakcie takiego jam session może w publiczności siedzieć jakaś osoba, która po usłyszeniu ich występu im coś zaproponuje, może koncert, dołączenie do zespołu itd. Dlatego każdy z nich stara się jak może, żeby zagrać jak najlepsze solo. Mnie trochę mniej na tym zależy – mam swój zespół, koncertuję, gram też z innymi muzykami, ale gdy byłem młodszy, też miałem potrzebę udowadniania swojej wartości.

K.B.: Czy na jazzowych jam session obowiązują jakieś ogólne zasady?

K.W.: Kultura jamowania wymaga na przykład, że, jeśli na scenie jest sporo muzyków, to nie powinno się grać za długo, tym bardziej, że dla publiczności może to być męczące. Najważniejsza jest atmosfera całości wydarzenia.

K.B.: A co z osobami, które cały czas ćwiczą, nie chcą wyjść na jam, ponieważ uważają, że jeszcze nie są za dobre?

K.W.: Takie osoby powinny nabrać dystansu do życia. Co się może w najgorszym wypadku stać? Przecież wyobrażenia są wyolbrzymione, bo co się może wydarzyć na jamie? Tak naprawdę, tylko same dobre rzeczy. Kiedy jechałem po raz pierwszy do Puław, to nie umiałem ani jednego standardu jazzowego, ale grałem na każdym jamie. Było to dla mnie bardzo ważne, bo wiedziałem, że chcę to robić. Wiedziałem, że muszę grać z ludźmi, ponieważ w Rybniku [miejsce urodzenia muzyka – red.] nie było muzyków. Było tam mnówstwo muzyków lepszych ode mnie… ale mogłem się od nich uczyć grając z nimi i ani przez sekundę się nie bałem, ponieważ bardzo chciałem to robić.

K.B.: Czyli recepta jest prosta – trzeba chcieć?

K.W.: Trzeba dawać z siebie wszystko. Wielu ludzi tego nie robi, szukają wymówek, odkładają na później, a tu trzeba stawiać sobie cele i do nich dążyć!

K.B.: A gdybyś miał opowiedzieć dlaczego warto studiować muzykę za granicą, dlaczego ty sam podjąłeś taką decyzję. Nie miałeś żadnych obaw?

K.W.: Te obawy nie były dla mnie w ogóle istotne, dlatego, że bardzo tego chciałem i byłem gotów podjąć każde ryzyko. Ponosząc je jesteśmy w stanie ponosić porażki, a te porażki nas najbardziej rozwijają. One nie są często łatwe, ale kiedy przez nie przejdziemy, to po prostu jesteśmy o poziom wyżej. Mam taką teorię, że bycie w jednym miejscu rok albo dwa lata to maksimum. Zazwyczaj w takim czasie poznajemy całe środowisko oraz kulturę, a później można iść dalej i uczyć się jak najwięcej rzeczy.

K.B.: A co według ciebie jest najważniejsze w tej ciężkiej drodze dążenia do sukcesu?

K.W.: Miłość do tego co robimy, determinacja, pewność siebie i chęć pracy nad sobą. Tak naprawdę ważne jest, żeby robić rzeczy, które są zgodne z nami – to jest coś, co będzie nam potrzebne w tej drodze cały czas. Robiąc rzeczy na przekór, dlatego, że są modne lub dlatego, że ktoś od nas tego oczekuje, szybko się zmęczymy. To jest okłamywanie siebie i innych. 

K.B.: Jesteś inspiracją dla wielu osób. Dzięki tym słowom motywujesz innych do pracy.

K.W.: Cieszy mnie to, gdyż sam czerpałem siły i inspiracje od wielu osób. Uważam, że jest to niezwykle ważne w dzisiejszych czasach. Łatwo się zniechęcić. Możemy dziś robić wszystko, co chcemy. Co chwilę coś zmieniamy, robimy różne rzeczy i dlatego tak ciężko się skupić na jednej. Z każdej strony otacza nas ten multitasking. Dużo osób może mówić o tym, że ktoś ma szczęście, szczęście jest w wielu miejscach, ale trzeba po nie wyjść.

K.B.: I tym sposobem powróciliśmy do twojej płyty… Życzę miłej trasy koncertowej!

K.W.: Dzięki!

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć