Iza Połońska; fot. Marzena Hans

wywiady

Miłość w Des-dur na cztery struny, smyczek i wiolonczelę. Wywiad z Izą Połońską

Iza Połońska opowiada o związku z Dominikiem Połońskim, o tym, jak wiolonczelista zarządzał ludzkimi emocjami podczas koncertów, jak pracował i jak rozwinęło się ich uczucie. O miłości i o pożegnaniu.

Joanna Stanecka: Kiedy się poznaliście?

Iza Połońska: Poznaliśmy się dawno, jeszcze na studiach. Dominik pojawił się w Akademii Muzycznej, kiedy byłam na drugim roku studiów i był prawdziwym błyskiem. Cały z innej energii niż my wszyscy. Z tamtego czasu pamiętam go unoszącego się nad ziemią, fruwającego, zupełnie nie z tego świata. W języku polskim nie ma jednego słowa, które by go dokładnie określiło, tak jak angielskie słowo „smart”. Był prześlicznym, szlachetnym, nieprzeciętnie bystrym i utalentowanym chłopcem, obdarzonym niezwykłą namiętnością do muzyki. My wszyscy słyszeliśmy, że on wybitnie grał, i do tego z rodzajem wyjątkowego natchnienia. Był wiolonczelistą, który stwarzał w trakcie grania rzeczywistość wręcz teatralną. Opowiadał graniem historie. W pewnym sensie miał to “wyssane z mlekiem matki”, bo kiedy był mały rodzice mieszkali w maleńkim mieszkanku Teatru Bagatela w Krakowie. Tata Dominika, aktor Jerzy Połoński pracował w tym teatrze i mały Dominik siłą rzeczy przebywał czasem na próbach, szwendał się po garderobach, oglądał oczami dziecka scenografie, kostiumy. Myślę, że na małego chłopca z osobowością, jaką poznałam u Dominka, to wszystko oddziaływało elektryzująco. Bajkowo. Z pewnością doświadczenia z wczesnego dzieciństwa stymulowały go później i pobudzały intensywnie wyobraźnię. Opowiadał mi o kurtynie, zaczarowanym świecie, o magii teatru. Pamiętał to. Tata Dominika mówi piękną polszczyzną, z fantastyczną dykcją i postawionym głosem, niezwykle melodyjnie. Do tego zna świetnie rosyjski, kocha rosyjską kulturę i czytał małemu Dominikowi na przykład Dostojewskiego, czy Czechowa w oryginale… to nie jest często spotykane, żeby takie dary mieć na wyciągnięcie ręki od dziecka.

Domonik Połoński, Iza Połońska, fot. Dariusz Kulesza

JS: Myślisz, że miało to wpływ na wrażliwość muzyczną Dominika i skłonność do słyszenia muzyki wszędzie?

IP: Na pewno! Dominik miał wielką wrażliwość na dźwięki i w ogóle, na wszystko dookoła. Miał nieprawdopodobną wyobraźnię, wręcz nieokiełznaną. Choć byliśmy razem, bardzo blisko… ja do końca nie potrafiłam zrozumieć drogi jego wyobraźni. Był dla mnie bardzo często zaskakujący.

JS: Ty eteryczna, balsamiczna, harmonijna a on tajemniczy, z gorejącym błyskiem w oku, idący zawsze pod wiatr.

IP: Taaak! (śmiech) Chociaż on był w tym wszystkim bardzo uporządkowany. Zodiakalny Bliźniak z taką niebywałą dwoistością natury. Z jednej strony był nieokiełznany, dziki i namiętny, a z drugiej – bardzo czuły, niesamowicie czuły… takich mężczyzn się dziś nie spotyka. Mężczyzn z takim ładunkiem czułości i miłości. Z umiejętnością okazywania uczuć.

JS: Zmieniło Cię to?

IP: Otworzyło we mnie nowe przestrzenie. Wszystko jest drogą. Wydaje mi się, że moje wcześniejsze doświadczenia życiowe jakoś mnie na Dominika przygotowały. Spotkaliśmy się ponownie już w dorosłym życiu. Zupełnie przypadkowo… wszedł do pokoju, w którym pracowałam. Oczywiście słyszałam o chorobie, o pierwszych operacjach, ale myślałam, że zakotwiczył się gdzieś w świecie: Madryt, Londyn, Bukareszt, Francja… Wiedziałam, że powrócił do grania i na tym się zatrzymałam w wiedzy o nim. W 2011 roku spotkaliśmy się naprawdę. Wcześniej trzymaliśmy się z daleka od siebie. Był między nami od samego początku pewien rodzaj bardzo silnego magnetyzmu, którego chyba się baliśmy. Poza tym on miał dziewczynę, a ja miałam swojego chłopaka. Baliśmy się tego magnetyzmu…

Chciałam kiedyś pojechać do niego do szpitala. Studiowałam wtedy u prof. Elßnera we Wrocławiu… i czytałam akurat „Demiana” Hermanna Hessego, przyjechałam z Florencji, gdzie miałam jakieś koncerty, śpiewania…

JS: Klasyczne, bo Ty wtedy sopranem klasycznym śpiewałaś!

IP: Tak, klasyczne, jakieś koncerty klasyczne… i wróciłam taka naładowana dobrą energią i chciałam go odwiedzić w szpitalu i zanieść mu tego Hessego. Spotkałam wtedy Kingę, która była kiedyś Dominika dziewczyną i z rozmowy wynikało, że ona go regularnie odwiedza, jest we wszystkim zorientowana i ja sobie pomyślałam, że oni do siebie wrócili… i z tym Hesse w ręku zastygłam jak marmur, bo znów się przestraszyłam tego magnetyzmu, co zawsze między nami był… i nie poszłam go odwiedzić. Zabrakło mi odwagi.

grafika: Max Skorwider

JS: Pamiętasz kiedy dowiedziałaś się o jego chorobie?

IP: Byłam wtedy w Reims, we Francji, tam, gdzie się produkuje szampana. Szłam na kolację do restauracji, droga była ze żwiru, kiedy dostałam wiadomość od mojej koleżanki, sopranistki Kasi Jagiełło, że Dominik jest ciężko chory. Glejak. Ta wiadomość mnie rozsypała na kawałki. Usiadłam gdzieś na ławce na jakimś przystanku i nie byłam w stanie zrobić kroku. A mój partner szedł dalej sam i widziałam, jak się oddala…

To poczucie takiej okrutnej niesprawiedliwości! Dlaczego właśnie ON? Ktoś o takim talencie, obdarzony ponadludzkim darem od Boga, od natury… nie wiem, jak to powiedzieć… wszystko we mnie krzyczało.

I kiedy spotkaliśmy się w tym 2011 roku w Akademii Muzycznej w Łodzi ja byłam już innym człowiekiem. Zmarł mój tato, moja kochana babcia, a mój ówczesny mąż nie chciał już dłużej mieszkać w Polsce i wyjechał do Monachium. Nie chciałam wyjeżdżać z nim. To małżeństwo nam się całkiem rozsypało. Byłam bardzo zdeterminowana, nie chciałam już nigdzie wyjeżdżać. Nie chciałam i już. To nie było podparte żadną logiką.

JS: I wtedy, jak spotkałaś się z Dominikiem…

IP: To już zostaliśmy razem.

JS: Dominik Połoński dostał Paszport Polityki za: “indywidualność, oryginalny styl, konsekwentne doskonalenie osobowości artystycznej”. Czy Dominik zawsze był taki? Czy choroba zmusiła go do jeszcze intensywniejszych poszukiwań?

IP: Dominik był zdeterminowany zawsze. To nie zdarzyło się w momencie, kiedy zachorował. Zostało mu wtedy zabrane wszystko, cała najważniejsza część życia, którą kochał. Bo on kochał muzykę, szczególnie romantyczną i był w tym naprawdę zjawiskowy.

Ostatnio… Witek Paprocki, który zaprosił kiedyś Dominika by zagrał koncert w Pałacu Herbsta wspomniał, że Dominik grał tak, że nie był w stanie tego wytrzymać, musiał wyjść z sali. Miał wrażenie, że serce mu pęknie. To był maj. Było ciepło i pięknie. Witek wyszedł do ogrodu, położył się na ławce i dopiero wtedy mógł dalej słuchać tego koncertu. Dominika grającego na wiolonczeli. W ogrodzie, leżąc na ławce. Z dystansu. Też byłam na tym koncercie… Ta historia najlepiej oddaje siłę oddziaływania Dominika w trakcie gry. Dominik miał moc zmieniania energii na sali. Miało się wrażenie, że kiedy zaczynał grać, wszystko podnosiło się do góry. Zawsze się śmiałam, że Dominik był jak Rasputin. Zarządzał ludzkimi emocjami podczas koncertów. Ten dar miał wcześniej, od zawsze. Choroba nie mała na to wpływu.

Chociaż po chorobie to było inne i bardziej bolesne. Bolesne. Nie było już tak uniesione. Przed chorobą wszystko, co wydobywało się spod strun, smyczka było uniesione i zagrane z ogromną namiętnością. Czysta namiętność wylewała się z niego podczas grania cały czas. Także nieprawdopodobna precyzja. Bo Dominik w trakcie studiów codziennie o 6.00 rano był już w ćwiczeniówce i ćwiczył. Był tytanem pracy! Zatracał się w graniu i ćwiczeniu. Do tego stopnia, że kiedy startował w konkursie Lutosławskiego, przed koncertem finałowym przewrócił się na posadzkę i zasłabł. Po prostu zapomniał, że przez dwa dni nic nie jadł i nie pił. Cały czas grał. Upadając złamał sobie zęba. Był absolutnie podporządkowany muzyce.

JS: Jesteś zupełnie inna od Dominika. Byłaś śpiewaczką, śpiewającą muzykę klasyczną. Teraz śpiewasz inny repertuar: Osiecka, Młynarski z akompaniamentem orkiestry. Śpiewasz utwory, w których słowo ma dominującą moc. Jesteś balsamiczna, eteryczna, harmonijna… kiedy śpiewasz nie zmieniasz energii, nie narzucasz niczego, pozwalasz ludziom głęboko oddychać i odpoczywać. Dobrze się z Tobą przebywa w jednym pomieszczeniu. Masz w sobie klasę. Wręcz przedwojenną kulturę osobistą, dystynkcję. Gdybym miała Tobie przyznać Paszport Polityki, to przyznałabym Ci go za: wierność sobie, promowanie tak niemodnych dziś środków wyrazu, jak subtelność, wrażliwość, szacunek dla innych twórców, dla publiczności i dla słowa. Działasz na ludzi eterycznie.

IP: Ojej… dziękuję.

JS: Czy ta Twoja droga z Dominikiem dała Ci jakiś rodzaj siły?

IP: Oczywiście! Dominik uruchomił we mnie pewien rodzaj otwartości, którego w takim stopniu nigdy przedtem nie miałam. Byłam wcześniej dosyć schowana, do środka. Bardzo wrażliwie przeżywałam rzeczywistość, ale wszystko, co działo się dookoła mnie połykałam. Z domu to wyniosłam. Byłam grzeczna, byłam dobrą uczennicą i zawsze dążyłam do tego co gładkie i idealne. Ta skłonność bardzo mnie blokowała. Dominik mnie z tego wyleczył. Zawsze mówił, że są rzeczy ważniejsze od tych idealnych, że trzeba ryzykować. Niepiękne i w poprzek ma swoją moc. Pewne rzeczy mogą się nie udać (i trzeba sobie to wybaczyć) na rzecz wyrazu, na rzecz pewnej prawdy emocjonalnej, którą mamy w sobie, ale którą też musimy w sobie znaleźć. Musimy się ukonstytuować do tematu, z którym wychodzimy na scenę. Ale masz rację, jest dużo prawdy w tym co powiedziałaś – Dominik działał zupełnie inaczej. Był bardzo porywczy w relacji z publicznością, inaczej z nią pracował. Posiadał bardzo dużo bolących miejsc, szczególnie w tym ostatnim okresie i te momenty bólu się objawiały. Bardzo często o tym rozmawialiśmy. Kiedy wychodzisz na scenę, to tak naprawdę jesteś bezbronny. Jesteś w takim stanie świadomości, jakbyś chciał ludziom siebie samego ofiarować. Inaczej to jest kłamstwo: wychodzenie przed ludzi i serwowanie im jakiejś sztucznej formy. Spotkanie z publicznością jest najważniejsze.

Publiczność tworzy ze mną koncert. Zwracam zawsze uwagę na to jak Publiczność reaguje i w razie potrzeby modyfikuję to, co dzieje się na koncercie. Lubię dużo mówić, “rozmawiać” z publicznością, decyduję się na jakiś rodzaj opowieści pomiędzy piosenkam i to bardzo kształtuje koncert. To jest ważne jaki rodzaj energii idzie od sali. Wcześniej tego nie umiałam i właśnie tego nauczył mnie Dominik.

Ale on miał jeszcze inny rodzaj daru. Wychodził na scenę i w pewnym sensie narzucał taką energię, jaką on w sobie wyprodukował. Był rodzajem generatora. Czas przed koncertem był święty i nie można się było z nim kontaktować. W dniu koncertu Dominik długo spał, szedł na próbę, potem sam na obiad… nie miałam z nim żadnego kontaktu. Dopiero po koncercie następował powrót do rzeczywistości. Potrzebował swojej przestrzeni, swojego miejsca, zbierał wtedy wszystko, co w sobie mógł pomieścić, żeby na koncercie nastąpiła eksplozja. Miał ogromną miłość do muzyki. Nie mówię tego z żalem – Dominik najbardziej na świecie kochał muzykę.

JS: Muzyka to była jego największa miłość?

IP: Muzyka i wiolonczela.

JS: Nie byłaś zazdrosna?

IP: Nie byłam zazdrosna. Ja to najbardziej w nim kochałam.

JS: Skąd u Ciebie pojawiło się takie zwrócenie uwagi na słowo? Masz bardzo dobre, rzetelne wykształcenie muzyczne i nagle wyrasta nam tęsknota za poezją, puentą, tekstem muzycznym. Zaczęłaś przywracać naszej pamięci piosenki Wojciecha Młynarskiego i Agnieszki Osieckiej w formie bardzo tradycyjnej i pięknej, z dużym naciskiem na słowo, z symfoniczną muzyką w tle. Masz bardzo dobre rzemiosło w ręku, w postaci rzetelnego warsztatu wokalnego. Możesz sobie pozwolić na piękno prostoty z orkiestrą.

IP: Tak na dobrą sprawę to słowo zawsze we mnie było. Słowo i muzyka to są żywioły, do których zawsze lgnęłam. W wieku czterech lat dawałam koncerty w domu, przy akompaniamencie magnetofonu szpulowego. Moim hitem wykonywanym w rozkloszowanej sukience był przebój Krystyny Giżowskiej „Nie było Ciebie tyle lat” . Wyobrażam sobie jaką musiałam być wtedy humorystyczną atrakcją dla całej rodziny, wykonując ten utwór – kobiety silnie doświadczonej przez życie, mając cztery lata! Ja myślę, że mam w sobie taki rodzaj wiecznie tęskniącego liryzmu. Słowo i teatr zawsze były dla mnie ważne. Nawet chciałam zdawać do szkoły teatralnej, ale dostałam się z bardzo dobrą lokatą na wydział wokalno-aktorski do Akademii Muzycznej w Łodzi. Egzaminy były wcześniej… i już do szkoły teatralnej nie poszłam. Zdecydował przypadek. Przygotowując się do egzaminów na wydział aktorski poszłam na zajęcia z impostacji głosu do pani profesor Haliny Romanowskiej. I ona zasugerowała, żebym zdawała do akademii…

JS: I teraz przywracasz pamięć wybitnych polskich tekściarzy, kompozytorów, kabareciarzy, którzy byli genialnymi wirtuozami słowa. Młynarski, Osiecka, Przybora. Twoje interpretacje są proste i przez to przepiękne, bo zachowujesz wielki szacunek interpretacyjny do słowa, poetyckiego wdzięku i intelektualnych niuansów. Masz dobry materiał i rzetelną bazę wokalną i możesz pozwolić sobie, aby śpiewać te utwory w sposób tradycyjny.

IP: A wiesz, ostatnio rozmawiałam na ten temat ze Zbyszkiem Zamachowskim, który wykłada przecież piosenkę aktorską w Akademii Teatralnej w Warszawie. On też musi jakoś ukierunkować tych młodych ludzi i też ich namawia do pokory wobec tekstu i wobec linii melodycznej. Mamy podobne zdanie na ten temat. Tego zdyscyplinowania wobec nut i tekstu nauczyła mnie muzyka klasyczna. Chociaż najwięcej zawdzięczam Piotrowi Hertlowi, który na drugim roku studiów  mnie zauważył. U nas w uczelni był profesorem od kompozycji i studia komputerowego, ale uczył też w Szkole Filmowej i był przez wiele lat  dyrektorem muzycznym w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi… ale wcześniej był tzw. Pstrągiem, działał w Studenckim Teatrze Satyry PSTRĄG.

JS: To był także mój profesor w szkole teatralnej. Mieliśmy z nim piosenkę.

IP: … tak! On był wspaniałym pedagogiem! Usłyszał mnie w kościele artystów, jak śpiewałam Psalmy i poprosił mnie, abyśmy nagrali parę piosenek dla telewizji. Zaczęłam do niego przychodzić, pracować, bo musiałam się do tych nagrań przygotować. I właściwie największym takim uniwersytetem interpretacji piosenki, to były właśnie spotkania z Piotrem. Wspaniały czas, bo z nim pracowało się nad każdym słowem. Nad różnymi odcieniami interpretacji jednego słowa.

JS: No… wiesz Iza, nie z każdym profesor Hertel tak pracował. Nas było 20 osób na roku i nie przypominam sobie, żeby aż tak wnikliwie z nami wczytywał się w niuanse (wspólny śmiech).

IP: To był cały rytuał! Ja przychodziłam do niego do domu, a Pani Jadwiga, żona Piotra, robiła herbatę. Najpierw rozmowa, a potem praca. To trwało godzinami! Bardzo dokładnie wybieraliśmy tonację. On mnie też tego nauczył, że musi być idealnie dopasowana tonacja. Piotr nie miał wykształcenia wokalnego, był kompozytorem przecież, ale słyszał bardzo dokładnie pewien rodzaj prawdy w głosie, albo jej brak.

Ale wracając do tego o czym mówiłyśmy, o tradycyjnej interpretacji … ja uważam, że linia melodyczna i prosty sposób przekazywania tekstu, są kluczem do interpretacji, interpretacji koncentrowania się na słowie. Już sama nasza indywidualna wrażliwość decyduje o inności interpretacji. Indywidualna wrażliwość, przez którą przepuszcza się frazy muzyczne. Każdy z nas ma pewien rodzaj integralnego frazowania, od którego nie można się oderwać, to jest w nas organiczne. Połączenie słowa z muzyką jest dużo mocniejsze niż samo słowo. I to jest ten element, który mnie fascynuje i jest dzisiaj moim opium. To mnie ratuje! Ja najzwyczajniej w świecie nie byłabym w jakiejkolwiek formie nadającej się do życia po odejściu Dominika, gdyby nie … piosenka.

 

Iza Połońska, fot. Marzena Hans

JS: 20 czerwca 2018 roku Dominik umiera. Jak długo dźwigasz na sobie jego śmierć? Jesteś jak z piosenek Agnieszki Osieckiej: myślałaś, marzyłaś, głupio wierzyłaś czy od pewnego momentu zaczęłaś o tej śmierci myśleć realistycznie?

IP: I tak … i tak. Dominik był osobą tak niezwykłą, magiczną, absolutnie niedefiniowalną. Był zagadką dla lekarzy, dla medycyny. Walczył z glejakiem 15 lat! Profesor Tomasz Trojanowski, którego mój mąż był pacjentem, często powtarzał: nigdy nie wiadomo, jak organizm Dominika może się zachować.

I ten wspaniały profesor po doświadczeniach z Dominikiem do końca wierzył, że może jeszcze jakoś uda nam się wyjść z tej granicznej sytuacji. Trzy ostatnie miesiące życia Dominika były bardzo ciężkie…

Kiedy spotkaliśmy się ponownie z Dominikiem w tym cudownym 2011 roku, to obydwoje wiedzieliśmy w jakiej jesteśmy sytuacji. W jakiej Dominik jest sytuacji. I to nasze bycie razem było wygrywaniem czasu. Obydwoje, może naiwnie, bardzo wierzyliśmy w miłość. Mieliśmy nadzieję, że dzięki tej miłości uda nam się zmienić przeznaczenie Dominika. Kiedy na świecie pojawił się nasz syn Julek, to wydawało nam się, że już nas nic nie ruszy. Myśleliśmy, że Dominik tyle lat jest bez nawrotu choroby, że teraz już jesteśmy mocarni. A rok później nas dopadło. Profesor Trojanowski podjął się operacji, jako jedyny w Polsce.. Udała się. Dominik przeżył kolejne 3 lata. Zobaczył jak Julcio idzie do przedszkola, skończył 40 lat. Marzył, żeby doczekać momentu kiedy Julcio pójdzie do szkoły, ale to się już nam nie udało… Bo ostatni rok był niezwykle trudny. Dominik cierpiał na coraz silniejsze ataki epileptyczne. Już nie był w stanie przewidzieć, kiedy złapie go taki atak. Czasami łapał go na ulicy i musiał wtedy natychmiast usiąść lub się położyć … a jak nie zdążył… to się przewracał… To bardzo trudne… bardzo trudne sprawy. Bolesne…  A mimo wszystko on się nie poddawał i do końca pracował. Zanim pojechaliśmy ostatni raz do Lublina, do szpitala, z którego już nie wyszedł, tuż przed, prowadził jeszcze kurs w Bałoszycach. Przygotowywał studentki, które jechały na konkurs. Do końca nie odpuścił, wierząc, że wygra…

Kiedy dziś na to patrzę, z perspektywy czasu, to wydaje mi się, że zaczynał wątpić. Czuł, że przed nim jest pewien rodzaj ostateczności. Kiedy rozmawialiśmy w tym ostatnim okresie, dawał znaki. Ale kiedy kogoś kochasz i chcesz, żeby był, bo go potrzebujesz do życia po prostu, to wiele rzeczy wypierasz… ja to od marca… od tego marca do czerwca zaczynałam podświadomie rozumieć. Zawsze wiedzieliśmy, że wszystko, co mamy, to jest ta chwila, DZISIAJ.

Całe nasze bycie razem było skakaniem na bombie zegarowej. Bo tym jest glejak. Staraliśmy się z każdej chwili wycisnąć wszystkie soki. Bywały momenty, że byliśmy z siebie zadowoleni. Często sobie mówiliśmy, że się spisaliśmy. Dominik lubił mówić: „Spisaliśmy się Izuniu”. Kiedy urodził się Julek, który był dla niego wielkim spełnieniem, też powiedział: „Spisaliśmy się Izuniu”… Był bardzo czułym ojcem dla Julka i Kariny, mojej córeczki z pierwszego małżeństwa. Tak… czasem bardzo wymagającym, ale to o nim Karinka mówiła, że jest jej najlepszym przyjacielem.

Dużo różnych spraw go umacniało… bo przecież Dominik zrobił habilitację po drodze i zagrał ten pamiętny koncert inauguracji Warszawskiej Jesieni w 2014 roku! To było dla niego wielkim wydarzeniem i sukcesem. Czymś o czym nawet nie marzył, że może się wydarzyć. Po załamaniu chorobowym i bezwładzie w lewej ręce, lewej stronie ciała…  

“brut” Artura Zagajewskiego na orkiestrę muzyki dawnej i wiolonczelę solo, był specjalnie dla Dominika napisaną kompozycją. Pamiętam cały proces jaki Artur z Dominikiem przeszli,  który doprowadził do powstania utworu. Artur przestroił dwie struny o pół tonu i patykami do szaszłyków stworzył dodatkowe progi. Szukali tego efektu razem. Dominik zagrał z cudowną orkiestrą barokową Arte dei Suonatori. Utwór Zagajewskiego dostał potem nagrodę w Palermo… dużo było tych sukcesów, które Dominika napędzały… ale też miał w sobie frustrację, bo kilka rzeczy się nie udało, z tych, o których marzył by je zrealizować i… ciągle szukał nowych przestrzeni.

JS: A Ty?

IP: A ja tę żałobę cały czas niosę. Myślę, że brak Dominika jest takim stanem, który mnie nigdy nie opuści. Dominik był w pewnym sensie częścią mnie… rozumieliśmy się w jeden mig. Mieliśmy takie porozumienie, że wszystko było natychmiast jasne między nami. A kiedy zdarzały się spięcia natury codziennej, logistycznej, życiowej, to … to były to zaledwie wyładowania atmosferyczne.

JS: Burza i przelotny deszczyk?

IP: Myśmy się śmiali, że jesteśmy jak kuchenka indukcyjna. A wracając do żałoby… w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że to może być koniec. I wtedy postanowiłam, że w żałobie nie mogę być czarna, że będę musiała się od niej odbić, jak od jakiegoś progu, żeby wysłać komunikat do świata; że to, czego myśmy dotknęli było czymś absolutnie niesamowitym, że to nasze spotkanie było wielkim darem… i że to nasze spotkanie i odejście Dominika też nie może być po nic…

JS: Czujesz, że Dominik czuwa? Że Ci pomaga?

IP: Tak. Chociażby to, że dwa dni po pogrzebie Dominika zadzwonił telefon i dostałam propozycję przygotowania wokalnego studentów z Wydziału Aktorskiego Szkoły Filmowej w Łodzi do spektaklu dyplomowego w reżyserii Mariusza Grzegorzka. Usiadłam z wrażenia i nie mogłam się ruszyć. Mariusz Grzegorzek jest takim artystą, przy którym, w pewnym sensie, można by postawić Dominika. Myślę, że oni dwaj, gdyby się poznali, rozumieliby się w jednej chwili. Mariusz ma bezgraniczną wyobraźnię, zupełne nieprzystawalną do żadnych schematów. Praca w teatrze, pod okiem tak wspaniałego reżysera, po prostu uratowała mi życie w najtrudniejszym czasie.

Tyle zdarzeń się poskładało w całość, w sensy… mój i Leszka Kołodziejskiego koncert z piosenkami Wojciecha Młynarskiego z Janem Młynarskim i Zbyszkiem Zamachowskim jest spełnieniem moich marzeń. Koncert został zaplanowany w styczniu ubiegłego roku. Dominik tak bardzo się z niego się cieszył… i kiedy już leżał w szpitalu, był po tracheotomii, nie mógł się ruszać, nawet przekręcać z boku na bok, to na kartce napisał, że chce słuchać Młynarskiego. Brat Dominika Jerzyk zgrał na mp3 wszystkie możliwe piosenki  Pana Wojciecha i Dominik słuchał na okrągło Młynarskiego… to miało dla mnie ogromne znaczenie.  Dużo głębsze… wiem, że dawał mi znaki.  I staram się, nadal, żeby życie nie było o niczym…

JS: Czy myślisz czasem o tym jaki Ty miałaś wpływ na życie Dominika?  

IP: Dominik mówił, że bardzo złagodniał, przez ten czas bycia ze mną. Bardzo go kochałam … to jest odpowiedź na wszystko tak naprawdę. Kiedy go zobaczyłam, po długiej przerwie, w 2011 roku, takiego ogołoconego, bez lewej ręki, to znaczy z zupełnym jej bezwładem… on był taki piękny w tym wszystkim, w tej całej swojej postawie, w tej swojej niezłomności, że dwa dni płakałam… To mnie poraziło…  Jego postawa i on w tym… taki niezłomny, a jednocześnie tkliwy i czuły…

I wiesz, ta ostatnia operacja się udała. Dominik się obudził, normalnie reagował, nawet żartował. Szybko został przewieziony z sali pooperacyjnej na oddział neurochirurgii. W trzeciej dobie po operacji, musiałam wracać już z Lublina do dzieci, żegnając się powiedziałam Dominikowi: “Kochanie jutro trzeba wstać! Przyjdzie rehabilitant.  Pamiętaj, kiedy przyjadę do Ciebie za kilka dni masz już chodzić” i on wtedy podniósł rękę, wyciągnął kciuk i po raz pierwszy… po raz pierwszy skierował go w dół…

 Iza Połońska, fot. Marzena Hans

* * * 

Spis treści numeru Emocje w muzyce 

Felietony

Karol Furtak, Bajka o sporze Jasia i Małgosi

Robert Gogol, „BPM”. Bóg – Przestrzeń – Miłość, czyli sekretna mechanika muzyki

Wywiady

Joanna Stanecka, Miłość w Des-dur na cztery struny, smyczek i wiolonczelę. Wywiad z Izą Połońską

Wojtek Krzyżanowski, PanGenerator: na styku sztuki i inżynierii

Recenzje

Wojtek Krzyżanowski, Hatsune Miku: watashi wa ningen! Jestem człowiekiem!

Robert Gogol, Diabeł decybelem

Publikacje

Szymon Atys, Szymanowski – „Kochanek”

Ewa Schreiber, Drugi dom. Dominik Połoński i muzyka współczesna

Edukatornia

Magdalena Kajszczak, Retoryka w służbie ekspresji w wybranych utworach Karola Szymanowskiego

Dorota Relidzyńska, Parasolkami, zębami, pazurami. Obrońcy muzyki w akcji

Kosmopolita

Dorota Relidzyńska, Sophie Karthäuser: od emocji ważniejsza jest…

Dorota Relidzyńska, Paryż. Miasto miłości… do muzyki!

Rekomendacje

Karol Furtak: „Jako artyści powinniśmy dążyć do prawdy” – rozmowa z Maestro Kazimierzem Kordem

 


Wesprzyj nas
Warto zajrzeć