Jeśli „Must Be The Music” uznać trochę za taki supermarket, to dziś królowały tam wszystkie smaki świata. Każdy juror i każdy widz mógł stamtąd wybrać i przynieść coś dla siebie – bo uczestnicy tego szczebla to już w większości gotowe “produkty”.
Na pierwszy ogień w finale rzucony został Przemysław Radziszewski – talent tutaj odkryty i tutaj, niemalże na oczach widzów, szlifowany. Po raz kolejny pokazał się ten wokalista – naturszczyk, a jakże uzdolniony – z bardzo dobrej strony. Irytujące jest co prawda, że „Must Be The Music” tak bardzo szufladkuje wykonawców. Można tu wystąpić jako „zakochany duet”, „zwariowane dziewczyny”, „nauczyciel muzyki” itd., ale koniecznie konsekwentnie przez wszystkie odcinki. Nie wiem, na ile to wpływ producentów, a na ile własne wybory repertuarowe uczestników decydują o wykonywanych w MBTM utworach, jednak gdy po arii Nesun Dorma i po Time To Say Goodbay Radziszewski wychodził na scenę z kolejnym wielkim, znanym klasycznym przebojem (O Sole Mio), na mojej twarzy pojawił się grymas. Przemek zaczął utwór bardzo odważnie i to był dobry ruch – dzięki temu cały występ sprawiał wrażenie pewnego, przemyślanego. Chciało się tego człowieka słuchać! Wykonawca zaskoczył już przy pierwszym refrenie, śpiewając bardzo efektownie i nowatorsko ozdobnik (niekoniecznie trzeba go było powtórzyć identycznie przy kolejnym refrenie). Adam Sztaba patrzył na ten pokaz z otwartą buzią – trudno się dziwić, że nagrodził go pozytywną recenzją: U pana jest prawda. I pozostaje tylko żałować, że pan nie uczył się wcześniej. Być może dziś byłby pan gwiazdą Metropolitan Opera. „Klasyczne” umiejętności Radziszewskiego doceniła też Ela Zapendowska: To było piękne wykonanie. Absolutnie czysto. Zarówno jednak Łozo, jak i Kora wcisnęli czerwone przyciski. Tu, w finale, ja jednak widzę inne zespoły i solistów. Osobiście również nie traktowałam Przemysława Radziszewskiego jako pretendenta do głównej nagrody, jednak nieco denerwuje mnie tak wyrazisty podział w fotelach jurorskich na tych, co znają się na muzyce poważnej i ją naprawdę cenią oraz tych, których chwyta za serce tylko rozrywkowe granie.
Jako druga na finałowej scenie show wystąpiła Iwona Kmiecik – zakręcona, odmieniona, choć jak zawsze pomysłowa. Znowu wykazała się twórczą inwencją, prezentując własny utwór – dziś była to piosenka Żegnaj kochanie. Bardzo dobrze, że wreszcie mogliśmy usłyszeć coś po polsku, aczkolwiek przyznam, że tekst nie położył mnie na łopatki. Bliski był tym wszystkim płaskim popowym miłosno – rozstaniowym dywagacjom. Trzeba jednak Iwonie Kmiecik przyznać, że zaskoczyła nas kolejną stroną swej muzycznej osobowości. Utwór był zaawansowany harmonicznie, filuterny, intrygujący rytmicznie, z ciekawymi wokalizami. Znakomitym pomysłem okazało się to, że solistka wreszcie wyszła zza instrumentu. Jej taniec i wrażliwość nadały całości klubowego charakteru. Postawiłaś na Groove i to jest fajne – chwalił Łozo. No, pokręciło cię, pokręciło! Ale bardzo pozytywnie. Jesteś świetną wokalistką, świetną instrumentalistką. Jest w tobie prawda i piszesz własne utwory – klucz do sukcesu wyliczyła Ela Zapendowska. Efekt? 4x”tak”.
Najmłodszy uczestnik tego finału – Maciek Krystkowiak – walczył na równi z dorosłymi. Jak zwykle był bezbłędny. Trochę jeszcze za bardzo widać jego skupienie nad techniczną stroną utworu (dziś, po ostatnich przeróbkach muzyki klasycznej, bardzo rozrywkowego). Mało ruchu na scenie, brakuje dojrzałości, zamyślenia nad dziełem, wydobycia z niego momentów kulminacyjnych. To wszystko jednak jeszcze przed tym zaledwie trzynastoletnim pasjonatem gry na gitarze elektrycznej. Wysokie, trzecie miejsce, które stało się udziałem Maćka pokazuje, że Polacy wciąż lubią na ekranach swych telewizorów widzieć ciekawostki, niedowierzać, że tak młody człowiek może tak sprawnie grać. Prawa ręka mnie urzekła – powiedział Adam Sztaba, po czym obiecał chłopakowi prywatną lekcję u profesjonalnego muzyka. Jesteś szybki, jesteś muzykalny, jesteś fantastyczny – podsumowała Ela.
Nie byłam zachwycona faktem pojawienia się w finale Kasi Grzesiek jako zdobywczyni dzikiej karty. Żal było innych wykonawców smętnie wyglądających spod piramidki uczestników, którzy byli bardzo blisko dostania się do finału, a którym się nie powiodło (np. OHO!KOKO). Kasia niewątpliwie ma i słuch, i muzyczny smak, jednak niekoniecznie było to dla mnie warunkiem uczestnictwa w końcowym etapie. Tym razem jednak bardzo zapunktowała w moich oczach ta młoda wokalistka – chyba w dużej mierze poprzez trafny dobór piosenki. Sutra zespołu Sistars pozwoliła wydobyć z Kasi pokłady swingu, tak wdzięcznie zaprezentowane podczas pierwszego występu. Był to jednocześnie powrót do muzyki, przez kilka ostatnich lat trochę zapomnianej, a którą przecież żyła młodzież w całej Polsce:
Kasia Grzesiek za sprawą swego nietuzinkowego głosu nadała piosence własne brzmienie – tu także ważna była rola chórku i akompaniamentu. Jesteś subtelną wokalistką – taką, która mnie ciekawi. Nie pokazujesz od razu wszystkiego. Brakuje ci jednego – własnego repertuaru. Ale jesteś młodziutka. Oby świat cię ujrzał – mówiła Elżbieta Zapendowska. Adam Sztaba przyrównał za to talent Grzesiek do talentu Ani Dąbrowskiej czy Moniki Brodki.
Po raz kolejny pozwolę sobie na refleksję, iż przeszkadza mi w tym programie nachalne wklejanie osobowości uczestników niczym naklejek do kolorowego albumu. W przypadku Tomasza Kowalskiego byłby to dział:”stary dobry polski rock”, bo dziś w repertuarze, o ironio, Niepokonani Perfectu. Na tym głosy krytyczne się z mojej strony kończą. Tomasz pokazał muzykę najwyższych lotów – śpiewał z emocjami i te emocje przekazywał innym. Dobra i, moim zdaniem, odświeżona aranżacja bardzo przecież znanego i pomnikowego utworu wywołała niezgodność opinii przy stole jurorskim (w roli niezgadzających się, tradycyjnie: Kora i Adam). Liczyłam, że się odważysz i zaśpiewasz własny utwór – powiedziała Ela, na co Tomek odrzekł, że chciał, lecz się nie udało. Udało się natomiast co innego. Tomasz Kowalski wyszedł 4.11.2012 r. na scenę i zrobił swoje – bez zbędnego krzyku czy błyszczącego stroju zaśpiewał piosenkę. I przeszedł do ścisłego finału.
Piotr Kita dzisiejszego wieczoru wykonał Imagine Johna Lennona. Nie zasiadł przy białym fortepianie, co więcej, nie zasiadł przy fortepianie w ogóle. To według mnie bardzo dobry pomysł. O tym, że Piotr umie grać, już wiemy. W tej odsłonie mogliśmy go podziwiać jako wokalistę sensu stricto. Jak się sprawdził w tej roli? Było poprawnie. Zgrany zespół i chórki pomogły uczestnikowi w przedstawieniu niezwykle ciekawej aranżacji. Szkoda tylko, że Kita nie pokusił się (poza codą, w której płynęła energia) o dłuższe, wysmakowane frazowanie (było zbyt “poszatkowane”). Mankamentem jest też śpiewanie jedynie coverów, a w finale tak prestiżowego programu muzycznego to już kwestia do zastanowienia. Skoro jednak Piotr Kita radzi sobie dobrze – może nie trzeba mu więcej? Na pewno usatysfakcjonowana nie była Kora: To nie jest dla mnie na finał. I bardzo zły angielski. Ciepłe słowa znalazł za to Adama Sztaba: U pana był taki niesamowity spokój i dojrzałość. No i barwa, która mnie absolutnie zniewala.
Zespół Oberschlesien gościł w studiu polsatowskim już kolejny tydzień z rzędu. I kolejny raz (pomimo dzisiejszej niedyspozycji wokalisty) zrobił show na światowym poziomie. Piosenka Oberschlesien, światła, stylowe kolczaste stroje, sensowny polski tekst… Oberschlesien to grupa gotowa na podbój międzynarodowego muzycznego rynku. Mistrzostwem było wykorzystanie w tak ciężkiej i siermiężnej kompozycji dziecięcej kołysanki Na Wojtusia z popielnika. Do topiki dziecięcej zespół odwołuje się nie tylko w tym utworze.
Ja jestem więźniem waszej kreatywności. Chcę zobaczyć cały koncert – zapewniał Wojtek „Łozo” Łozowski po występie. Także Kora wybiera się na koncert. Mam nadzieję, że to wy będziecie zwycięzcami tej edycji – mówiła. Oberschlesien zyskał również uznanie widzów i wraz z Tomaszem Kowalskim przedostał się do ścisłej czołówki, kiedy to głosowanie zostało ponowione, „liczniki” wyzerowane, a uwaga wszystkich skupiona już tylko na tych dwóch wykonawcach. Wtedy to krzewiciele śląskiej tożsamości przypomnieli Jo chca z castingu:
Obecność w finale młodziutkiego wiekiem, stażem i też, niestety, doświadczeniem, żeńskiego duetu BASS była chyba najbardziej kontrowersyjną kwestią tego odcinka. Roksana i Paulina miały pokazać, że chcą rozbawić całą Polskę, a skończyło się na grobowych minach, z nosami spuszczonymi na kwintę. I nie bynajmniej tę muzyczną. A wszystko to przez surowe opinie jury, które pomimo łaskawości ocen (3x ”tak”, Adam – „nie”), nie oszczędziło słów krytyki. Wszystko na zasadzie: wahałem się, ale wcisnąłem „tak”. Uwielbiam waszą misję – mówił Łozo. – Bawmy się więcej, cieszmy się więcej! – dodał. Macie zwierzęcość na scenie – zauważyła Ela. Jak swą decyzję tłumaczył Sztaba? Nie wytrzymałyście konkurencji pozostałych artystów. Jest BASS, jest karaoke. Osobiście dodam, że najbardziej chyba podobał mi się półfinałowy występ dziewczyn. Dzisiejszych starań też jednak nie spisałabym na straty. Wokalistki miały przydzielone do solowego śpiewania całkiem spore części piosenki Only Girl (z repertuary Rihanny), która w tej edycji MBTM zabrzmiała już po raz kolejny.
Nie było to wykonanie tak dobre, jak to Iwony Kmiecik, ale miało też swoje plusy. Na pewno barwowo “zawodząca” Roksana wpisała się w stylistykę Rihanny, a rapująca Paulina dodała nowości.
Michał Łoniewski był moim faworytem do nagrody głównej, chociaż trochę zaczęłam się nad tym wyobrażeniem zastanawiać przy dzisiejszym gitarowym minikoncercie (Unbreak My Heart). Na pewno artystę tego sytuowałabym wyżej niż młodocianego Maćka Krystkowiaka. Michał posiada niezwykłą muzyczną dojrzałość, której trzynastolatkowi jeszcze brakuje z przyczyn oczywistych. Łoniewski gra całym sobą, łączy partię solową i akompaniującą. Chciałem pokazać ludziom, jakie emocje można wydobyć na jednym kawałku drewna – mówił po występie. To nie był twój najlepszy występ. Gdzie jest dynamiczny Michał Łoniewski? I tak jesteś mistrzem świata. Gratuluję – powiedział Adam Sztaba. To dla mnie było właśnie dynamiczne! – nie mogła zgodzić się Kora. Bez wątpienia potrzeba Michałowi ambitnych propozycji współpracy, bo jest zaangażowany w coś bardzo pięknego i niecodziennego w dzisiejszych czasach. Jest do tego muzykiem wykształconym i wiernym swojej pasji.
Na deser finałowych zmagań – Tune ze swym następnym, autorskim utworem, Dependent. Na YouTube ma on już prawie dziewiętnaście tysięcy odsłon, co udowadnia, że zespół ten dysponuje gronem oddanych fanów. Nic dziwnego, że w ubiegłym tygodniu głosowali oni tak licznie, iż Kuba Krupski i jego koledzy znaleźli się w finale z dziką kartą.
Jaki jest muzyczny sekret Tune? Nieprzewidywalność formalna, doskonałość techniczna, intrygujący frontman. Jesteście dokładnie tym, o czym marzymy w tym programie – powiedział Adam Sztaba. Wojtek Łozowski także nie ukrywał swej sympatii do grupy, życząc jej wygranej.
Zespół jednak nie został triumfatorem tej edycji – głosami widzów drugie miejsce zajął zespół Oberschlesien, a pierwsze – Tomasz Kowalski.
Minęły dwa miesiące regularnych muzycznych potyczek, ostrej rywalizacji, ale przede wszystkim inspirujących wykonań, bo już po raz czwarty okazuje się, że „Must Be The Music” to kopalnia talentów. Może więc warto udać się na casting do kolejnej, piątej już edycji? No bo skoro program wygrywa statystyczny Kowalski…