Dzisiejsze wydarzenie to celebracja wiedeńskich koncertów. Wrocław tworzy własny format. Dziękujemy za uczestniczenie w historii. Hala Stulecia projektu Maxa Berga obchodzi w tym roku swój setny jubileusz. To wyjątkowa wizytówka naszego regionu – takimi słowami Paweł Gołębski otworzył 5 stycznia pierwszy Symfoniczny Koncert Noworoczny.
Koncert ten, będący novum w kalendarzu imprez kulturalnych Wrocławia, z założenia ma przypominać znane na całym świecie noworoczne koncerty wiedeńskie. Nawiązania pojawiły się zarówno w programie, jak i w oprawie całego występu. Te same elementy okazały się jednocześnie odmienne od austriackiego formatu, składając się na wyjątkowy wieczór, który zapewne zostanie na długo w pamięci przybyłych słuchaczy.
Już przed rozpoczęciem koncertu wytworzył się noworoczny klimat. Dookoła widać było balowe suknie i fraki. Od wejścia witała gości muzyka Straussów wydobywająca się z głośników. A kto przyszedł na wydarzenie? Najmłodszy słuchacz, którego spotkałam, miał trzy lata. W przerwie występu, tuż przed godziną 22.00, oznajmił, że jeszcze nie jest zmęczony, chociaż z jego koszuli zniknęła mucha, bo przeszkadzała. Oprócz dzieci, wśród których trzylatek nie był wyjątkiem, ponieważ dzieci było dość dużo, pojawili się rzecz jasna dorośli melomani – w sumie, jak podaje organizator, firma EVENTO S.A., koncertu wysłuchało ponad dwa tysiące osób.
AKT I
Jako pierwsza zabrzmiała uwertura do operetki Zemsta Nietoperza. To klasyczne rozpoczęcie muzyką Johanna Straussa przeniosło gości myślami do Wiednia – jak wiadomo, tamtejsze koncerty trudno wyobrazić sobie bez tego utworu. Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Wrocławskiej była w świetnej formie. Niestety specyfika nagłośnienia zmniejszyła odczucie selektywności skrzypiec, co spowodowało złudzenie nierównej gry. Uwertura natomiast została szybko rozpoznana przez publiczność, która nuciła ją sobie dość nieśmiało, ale słyszalnie. Oprócz muzyki pojawił się jeszcze jeden element – kolorowe animacje. Wyświetlane były nie tylko nad sceną, lecz także na ścianach i kopule Hali. Głowy słuchaczy podążały więc za animacjami, kiwając się lekko w rytm uwertury.
Po efektownej rozgrzewce orkiestry Jan Miłosz Zarzycki, który stał tego wieczoru za pulpitem dyrygenckim, ogłosił, że koncert będzie w formie życzeń – będzie miłość, która jest najważniejsza, szczęście i marzenia – powiedział.
Jan Miłosz Zarzycki, fot. Piotr Kunc
I tak oto na scenie stanęła wrocławska sopranistka, Aleksandra Kubas-Kruk, która genialnie, z wielkim zaangażowaniem zaśpiewała Walc Julii z opery Charlesa Gounoda Romeo i Julia. Jej perlisty sopran urzekł słuchaczy do tego stopnia, że już po pierwszym występie publiczność niechętnie pozwoliła jej zejść ze sceny bez bisu. Po niej pojawił się natomiast tenor Kaludi Kaludow z Mattinatą Ruggera Leoncavalla oraz… dwie pary tancerzy, które ulokowały się z obu stron sceny, poza obrębem orkiestry. Niestety, na tle muzyków i śpiewaków, tancerze (w tej roli Tomasz Jaszewski z Aleksandrą Kondratowicz i Michał Boruch z Katarzyną Helisz) wypadli dość blado. Jedna para ubrana była tak, jak większość gości – wieczorowo, w elegancką, połyskującą czerń. Druga natomiast sprawiała wrażenie, jakoby był to turniej taneczny – kreacja damska a’la tańce latynoamerykańskie niezbyt wpisywała się w klimat wydarzenia. Ponadto pary tańczyły zupełnie coś innego, niezależnie od siebie, co odciągało niejednokrotnie w trakcie koncertu uwagę od muzyki na taniec, a przecież nie był on tego wieczora na piedestale. Nie w moich kompetencjach leży ocenianie techniki tanecznej obydwu duetów, natomiast jeśli chodzi o walory estetyczne, stanowczo poczułam się zawiedziona, tym bardziej że w programie występu obiecywano niezapomniane wrażenia taneczne. Fakt – stały się niezapomniane, ale na pewno nie to organizatorzy mieli na myśli.
Wracając do elementów muzycznych – Kaludow chwycił za serca publiczności nie mniej niż Kubas-Kruk. Po jego występie w moim sektorze rozległ się męski okrzyk ooo brawooo!, który pojawiał się sukcesywnie po każdej arii zaśpiewanej przez tenora.
Jeśli zaś chodzi o orkiestrę, kunsztem wykazała się sekcja fletów i wiolonczel w Straussowskim Intermezzo z operetki 1000 i jedna noc – obydwie grały w wielkim skupieniu i doskonale brzmiały w partiach wiodących.
Jak wiadomo, miłość miewa różne oblicza. Można na przykład zakochać się w lalce – tak brzmiała zapowiedź Zarzyckiego do francuskiej arii lalki Olimpii z opery Opowieści Hoffmanna Jacquesa Offenbacha. Tu Aleksandra Kubas-Kruk wcieliła się w ową lalkę – miała na głowie wielką kokardę, a sama była… nakręcana na kluczyk (raz nakręcił ją nawet sam Kaludow)! Jej ruchy również imitowały zabawkę – były sztywne i nienaturalne, ale charakterystyczne właśnie dla tego typu lalek. Ci, którzy mieli okazję widzieć Opowieści Hoffmanna w Operze Wrocławskiej nie byli zapewne zdziwieni tą interpretacją, ponieważ była ona przełożeniem ze spektaklu operowego. Samo wykonanie solówki było tak przejmujące, że wprowadziło słuchaczy w stan zamyślenia, z którego początkowo wyrywali tancerze, jednak w połowie utworu, nie wiedzieć dlaczego, zeszli ze sceny, a publiczność mogła się już skupić na niezwykle wzruszającym wykonaniu. Była to jedna z dwóch arii tego wieczoru, która do tej pory została w mojej pamięci jako zdecydowanie najlepsza. Sama śpiewaczka zdawała się być świadoma jakości tego wykonania, ponieważ świetnie się w nim czuła i to było widać.
Aleksandra Kubas-Kruk podczas śpiewania arii lalki Olimpii, fot. Piotr Kunc
Po minispektaklu Kubas-Kruk na scenie stanął Kaludow i zaśpiewał niezwykle emocjonalną Core n’grato Salvatora Cardillo, jedną z najbardziej znanych pieśni neapolitańskich, po której nareszcie można było usłyszeć duet sopranistki i tenora. Zaśpiewali wspólnie Co się dzieje, oszaleję… z operetki Księżniczka czardasza, węgierskiego kompozytora przełomu XIX i XX wieku, Emmericha Kálmána. Śpiewacy popisali się nie tylko dobrą współpracą wokalną, ale także nienagannym tańcem. Tuż po nich „tańczyła” orkiestra w rytm Antona Dvorzáka – zabrzmiał Taniec słowiański op. 46 nr 1 – tu znów najlepsze okazały się wiolonczele i flety. Problem techniczny z mikrofonami skrzypiec spowodował, że w kilku momentach były praktycznie niesłyszalne. A szkoda, bo orkiestra była w naprawdę dobrej formie.
ANTRAKT
Podczas przerwy największym zainteresowaniem nie cieszył się bufet z przekąskami, a … szatnie. Hala Stulecia nie należy do ciepłych sal koncertowych, jednak organizatorzy nie przewidzieli do końca temperatury, jaka będzie wewnątrz pomieszczenia (a także w jakich strojach przyjdzie publiczność). W połowie pierwszego aktu skostniały mi ręce – pod koniec myślami byłam nie tylko przy muzyce, ale również w szatni, w kolejce po płaszcz. Podczas rozmów z gośćmi moje odczucia potwierdziły się – wszyscy, z którymi rozmawiałam, byli rozdarci – koncert im się podobał, ale ze względu na ziąb trudno było siedzieć i z cierpliwością słuchać muzyki. I tak dobrze, że na dworze jest teraz minus dwa, a nie minus dwadzieścia, bo dopiero by było – usłyszałam w szatni od jednego z melomanów. – Jestem zły, bo nie sądziłem, że Hala nie będzie w żaden sposób ogrzana. Ktoś inny z kolei na moje pytanie, jak jemu się podoba koncert, powiedział: – Mam dreszcze, ale nie wiem, czy z ekscytacji, czy z zimna. Temperatura panująca w hali rzeczywiście nie sprzyjała spokojnemu chłonięciu muzyki – mam nadzieję, że w następnych edycjach koncertu zmieni się to i panie nie będą obawiały się przyjść w swoich balowych kreacjach, a także nikt nie wyjdzie z występu przeziębiony.
AKT II
Drugą część koncertu rozpoczął kolejny Taniec słowiański Dworáka (op. 48 nr 8). Okazał się dobrym utworem na uspokojenie widowni po przerwie i wprowadzenie w nastrój koncertowy. Publiczność wydawała się być w nieco lepszym samopoczuciu niż podczas pierwszego aktu (może wynikało to z nałożonej już wierzchniej odzieży?), co niewątpliwie przełożyło się na zwiększenie energii u wykonawców – orkiestra „tańczyła” tym razem w harmonii.
Wspomniałam już, że z koncertu wyniosłam w pamięci dwie szczególnie wykonane arie – oprócz arii lalki Olimpii była to aria Adeli Mein Herr Marquis z operetki Zemsta Nietoperza. Genialne, chwytające za serce wykonanie Aleksandry Kubas-Kruk. Wielkie brawa!
Dwa kolejne utwory zagubiły się nieco w klimacie całego przedstawienia – mam na myśli Non ti scordar di me Roberta Casalino (piosenka napisana przy współpracy z Tiziano Ferro, włoskim piosenkarzem pop) i duet Granada Agustina Lary (właściwie pieśń meksykańska). Zniknął klimat wypracowywany od początku koncertu – Straussowski, uroczysty, zabawny i lekki, a pojawił się bardziej sylwestrowy, wyszukany i zdecydowanie nie pasujący do wytworzonej wcześniej atmosfery.
Z pomocą przyszło Feuerfest Johanna Straussa. – Proszę Państwa – mówił Zarzycki – tę arię napisał kiedyś Strauss na święto kowali. Jako instrument solowy występuje więc w niej… kowadło. Niestety żaden z wrocławskich kowali nie miał czasu, by uświetnić nasz koncert swoją obecnością, bo wszyscy są bardzo zajęci, dlatego na kowadle zagra sam dyrygent, czyli ja – nie będąc gołosłownym pochwycił w ręce dwa młotki i rozpoczęła się aria. Wywołała niesamowite emocje wśród publiczności – wszyscy chętnie klaskali razem z kowadłem i obserwowali, jak dyryguje się orkiestrą nie batutą a młotkami.
Kaludi Kaludow i Aleksandra Kubas-Kruk w jednym z duetów, fot. Piotr Kunc
Wcześniej mówiłam o dwóch przepięknych ariach w wykonaniu Aleksandry Kubas-Kruk. Była jeszcze jedna, choć smutna, wzruszająca. Miałam wrażenie, że podczas słuchania Pieśni Wilji z operetki Wesoła wdówka Franza Lehara nie tylko mi napłynęły łzy do oczu. Sopranistka jest w doskonałej formie, co udowadniała swoim każdym wyjściem na scenę.
Utworem, który zebrał gromkie brawa tuż po tym, jak zabrzmiały jego pierwsze dźwięki było, jak się można domyślać, O sole mio Eduarda di Capua. Podobnie było z arią Usta milczą, dusza śpiewa z operetki Wesoła wdówka Lehara. Tym razem dyrygent zaktywizował również publiczność, która chętnie wzięła udział we wspólnym wykonaniu.
Skoro zarówno orkiestra i soliści tańczyli, widownia mogła śpiewać, a dyrygent grał na kowadle, chciałoby się tylko, żeby jeszcze orkiestra zaśpiewała. I tak też się stało! A co śpiewali muzycy? Straussowską Bauern-Polkę! I sami sobie akompaniowali, a w refrenach rytm nadawała oklaskami licznie zgromadzona publiczość.
I tak przyszedł moment na życzenia od artystów, zwieńczony lampką szampana i Toastem Libiamo z opery La Traviata Giuseppe Verdiego.
Zabrakło wiedeńskiego must be – Straussowskiego Marsza Radeckiego, który był ujęty w programie wrocławskiego koncertu, a mimo to nie zabrzmiał. Pojawiły się za to fajerwerki i stały się efektownym dopełnieniem wieczoru. A wieczór był długi, ponieważ koncert rozpoczął się tuż po godzinie 20.00, a zakończył trzy godziny później.
Symfoniczny Koncert Noworoczny był pierwszym i zapewne nie ostatnim wydarzeniem tego rodzaju we Wrocławiu. Pierwsza edycja przyciągnęła ponad dwa tysiące publiczności i myślę, że frekwencja w przyszłym roku zmieni się – na lepsze. Mimo niedociągnieć technicznych, do których zaliczyć trzeba nagłośnienie i przeszywające zimno, pod wzgędem wykonawczym koncert był na wysokim poziomie – dowodem na to były nie tylko emocjonalne arie wrocławskiej sopranistki, ale także występy Kaludi Kaludowa – o nim jedna z przybyłych na koncert pań powiedziała zamykam oczy i słyszę Pavarottiego. Wrocławska Orkiestra Symfoniczna pod batutą energicznego Jana Miłosza Zarzyckiego spisała się świetnie, sam dyrygent również spełnił moje oczekiwania wykonawcze.
Pozostaje tylko pytanie, co zabrzmi w przyszłym roku? Wiedeń ma swoich Straussów, a Wrocław? Wykorzystał muzykę Johanna Straussa, postawił jednak na arie z oper i operetek. Czy to jest klucz do sukcesu i wpisanie się na stałe w kalendarz wydarzeń miasta? A może w przyszłym roku zabrzmi coś zupełnie innego, a jedynie muzyka Straussa zapewni owe nawiązania do najsłynniejszych koncertów noworocznych na świecie?
____________________
Organizatorem wydarzenia jest firma EVENTO S.A.
Więcej o koncercie na stronie: www.koncertnoworoczny.pl
____________________
SPROSTOWANIE
W napisanej przeze mnie recenzji pojawiła się pewna nieścisłość – Marsz Radeckiego Straussa zabrzmiał na Koncercie Noworocznym podczas fajerwerków. Pisząc o utworze, którego zabrakło w nawiązaniu do wiedeńskich Koncertów Noworocznych miałam na myśli walc Nad pięknym modrym Dunajem Johanna Straussa. Przepraszam Organizatorów za błąd.
Izabela Baron