Początek roku Verdiowskiego warszawski Teatr Wielki uczcił wystawieniem opery Don Carlo. Pierwsze przedstawienie po premierze zwykle bywa najlepsze – artyści nieco mniej obarczeni są wówczas stresem, jaki towarzyszy otwarciu, a ekscytacja występem i koncentracja pozostają wysokie. Ta reguła sprawdziła się w przypadku spektaklu 16 stycznia.
To, co przed premierą jeszcze szwankowało, a o czym z wypiekami na twarzy dyskutowano po próbie generalnej, nabrało mocy. Chodzi o kwestie dotyczące wykonania, bo koncepcja reżyserska wyklarowała się już dawno temu. Willi Decker ma swój wypracowany, rozpoznawalny styl. Nie każe śpiewakom wykonywać żadnych skomplikowanych zadań aktorskich, myśli o nich na scenie w sposób tradycyjny, umożliwia im wyśpiewanie partii w sposób pozwalający na odpowiedni oddech, swobodną pracę aparatu oddechowego.
fot. materiały TW-ON
Reżyser dał się poznać warszawskiej publiczności w 2010 r., wystawiając w Operze Narodowej Elektrę Richarda Straussa. Tamten spektakl, jak i obecny, sygnowany był również nazwiskiem tego samego scenografa, Wolfganga Gussmanna. Jeśli porównać te inscenizacje dwóch, jakże różnych oper, widać powtarzające się elementy. Na styl Deckera składa się dość statyczne ujęcie akcji – całe dzieło toczy się w zasadzie w słowie, w czym widać tradycję klasycznej opery, a nie zdobycze opery Wagnera i późniejszych. Dlatego też reżyseria ta bardzo pasuje do Don Carla. Scenograf z kolei konsekwentnie realizuje przedstawienia oparte na jednej scenografii, bądź trwającej na scenie niezmienne w całym dziele (Elektra), bądź złożonej z tych samych elementów, które w zależności od potrzeby można przesuwać, wyjmować, uchylać (Don Carlo).
fot. PAP/Rafał Guz
W obecnej inscenizacji przez cały czas patrzymy na gigantyczną, półkoliście zamykającą się ścianę katakumb – mającą nawiązać do hiszpańskiego panteonu El Escorial. Niekiedy tylko jego ściany się usuwają, perspektywę skraca pojawianie się nowego przepierzenia z szeregiem tablic. Ascetyczne, jednolite fakturalnie i kolorystycznie scenografie są znakiem firmowym Gussmanna. Na ich tle, nawet subtelnie zarysowany dramat, staje się wyrazisty i niesie odpowiedni ładunek emocji. W kwestii inscenizacji na uwagę zasługują zwłaszcza kostiumy – wysmakowane, stonowane, historyczne, ale w zestawieniu z alegoryczną, abstrahującą od realizmu scenografią zupełnie nie popadające z nią w konflikt. Z kostiumami często dzisiejsza opera nie może sobie poradzić – zwłaszcza z Warszawie oglądamy ostatnio inscenizacje do granic uwspółcześnione, odmieniające zdominowaną przez lateks garderobę przez przypadki, kostium historyczny pozostawiające niewykorzystanym, jakby w obawie przed oskarżeniem o anachronizm i, nie daj Boże, dowartościowanie szlacheckiej przeszłości. Susana Mendoza potrafi jednak operować dawnym elementem z umiarem. A zatem stroje w Don Carlu są, oprócz tego, że osadzone w konkretnej przeszłości, to po prostu piękne. Utrzymane w kolorystyce czarno-szaro-białej wpisują się w ideę konfliktu racji, monochromatycznych wyborów bohaterów, które w rzeczywistości są wręcz jednokolorowe: czarno-czarne.
fot. PAP/Rafał Guz
Co do technicznej strony wykonania, podobnie można ocenić poniedziałkowy spektakl, jak uczynili to recenzenci premiery. W kapitalnej formie jest Rafał Siwek, śpiewak, który w Warszawie występuje często i z wzajemnością lubi stołeczną scenę. Wśród męskich ról on jeden w zasadzie zasługuje na wyróżnienie (Ella giammai m’amo!). Dobry, choć nieporywający Davide Damiani w roli Rodriga, czy Radosław Żukowski jako Wielki Inkwizytor, dobry wokalnie, ale nieprzekonujący aktorsko, poczciwy bardziej niż siejący postrach, utrzymali podczas całego występu jednakowy przeciętny poziom. Bardziej różnorodny był chilijski tenor, Giancarlo Monsalve, który jako tytułowy Don Carlo miewał momenty dobre, zwłaszcza te śpiewane w niższym rejestrze, zaś górne rejestry wypadały niesatysfakcjonująco, często śpiewane ściśniętym, zmagającym się z ogromem sali głosem, który w efekcie brzmiał siłowo, krzykliwie i płasko. W tym zestawieniu wszystkie duety Carla i Rodriga wypadły słabo. Zbyt dobrze widać było to, jak śpiewakom zależy na równości wykonania. Do tego słabo pasujące do siebie barwy ich głosów spowodowały, że zbiorowe sceny z ich udziałem trąciły szkolnym śpiewaniem, skupionym na poprawnej realizacji tekstu i przestrzeganiu wartości rytmicznych.
Role żeńskie odznaczyły się większą różnorodnością. Bardzo dobra lwowska sopranistka, Nataliya Kovalova w roli Elżbiety brzmiała porywająco, pięknie, bez wysiłku prowadząc swą rolę, a w sferze aktorskiej powściągliwa, co dodawało jej partii dodatkowego waloru. Eboli, w którą wcieliła się obchodząca tego dnia urodziny Agnieszka Zwierko, była niestety w słabej formie. Zamazane pasaże, nieczytelne ornamenty przeplatane przysadziście i dudniąco brzmiącymi „dołami” rekompensowało na szczęście jej przekonujące aktorstwo. Koniecznie wspomnieć trzeba o dwóch niewielkich rolach , w które wcieliły się Aleksandra Orłowska-Jabłońska (Tebaldo) i Katarzyna Trylnik (Głos z nieba). Obydwie zabrzmiały świetnie (Orłowska-Jabłońska to jeszcze studentka), przejrzyście, dźwięcznie, pokazując, że partiami epizodycznymi również stoją wielkie arcydzieła.
Don Carlo, arcydzieło Verdiego, wystawione w Warszawie w skróconej, czteroaktowej wersji mediolańskiej z 1882 r., z racji rezygnacji z pierwszego aktu (zawiązanie akcji: spotkanie Don Carla z Elżbietą w Fontainebleau) nie ma w sobie takiej dramaturgii, która pozwoliłaby utrzymać odpowiednie napięcie całości. Zagęszczenie akcji w drugim akcie i akt trzeci to zdecydowanie najlepsze pod tym względem części. Akt czwarty, choć krótki, zbyt szybko wytraca cały impet dzieła, sprawiając, że ostatnie minuty to jak przejażdżka bieszczadzką kolejką wąskotorową. Szybciej by było piechotą, do tego końca nie widać…
Należy wyrazić duże uznanie dla orkiestry poprowadzonej przez nowego dyrektora muzycznego TW-ON, Carla Montanaro. Znający się na muzyce Verdiego dyrygent wydobył z warszawskiej orkiestry wszystko, co było możliwe. Wielka pochwała należy się sekcji dętej – wszystkie fragmenty z udziałem blachy bardzo udane, wstęp waltorni solo, fanfarowe ustępy trąbek równe i dopracowane intonacyjnie.
Choć opera Don Carlo w tej inscenizacji to dzieło nienowe (premiera w Operze Amsterdamskiej w 2004 r.), to po prawie dziesięciu latach nadal się broni. Wiele ma mocnych stron, a w przypadku sceny warszawskiej, gdzie ostatnio szereg pomysłów inscenizacyjnych powielał znane z wcześniejszych sezonów pomysły reżysersko-scenograficzne, to naprawdę miła odmiana.