Ruch Utopii Transcendencji i Anarchii zwany też niekiedy Reakcyjną Unią Terrorystyczno-Artystowską spotykam na targach muzycznych w Warszawie. Za chwilę wyjdą na scenę, ale póki co siedzimy w garderobie. Mimo ogólnej wrzawy panującej dookoła zapadamy z liderem zespołu, Maciejem Szajkowskim, w zadumę. Dumamy nad dolą polskiej wsi pod zaborami, polskim chłopem i tym, ile jest z niego w każdym współczesnym Polaku. Rozmawiamy też o muzyce, o której chętnie wypowiadają się inni członkowie kolektywu, Nasta Niakrasava (wokalistka, Białorusinka, studentka muzykologii) i Robert Matera (gitarzysta zespołu Dezerter).
Agnieszka Topolska: W jakim stopniu płyty R.U.T.A. są skomponowane, a w jakim tradycyjne?
Maciej Szajkowski w Sound And More Studio, fot. Bartek Muracki
Maciej Szajkowski: Płytę Gore skomponował w całości Kamil Rogiński, ja aranżowałem partie wokali, muzykę do dwóch utworów napisali Rafał Osmolak i Jola Kossakowska. A w wypadku drugiego albumu, Na Uschod, oprócz głównego kompozytora Kamila, pojawia się wkład, m.in. Roberta Matery, Nasty Niakrasavej czy Rafała Osmolaka. Jest to muzyka będąca naszą imaginacją na temat tradycyjnych pieśni. Obydwie płyty to w przypadku R.U.T.Y. trochę dwie różne historie. Gore odnosi się m.in. do tekstów tradycyjnych odnalezionych w archiwach PAN, zbiorach Radiowego Centrum Kultury Ludowej, zaczerpniętych z pism Oskara Kolberga czy Seweryna Udzieli. Teksty są tradycyjne. Wyobrażaliśmy sobie, że gdyby te pieśni były dzisiaj śpiewane, to muzyka może brzmiałaby tak, jak ją wymyśliliśmy. Stwierdziliśmy, że są one na tyle mocne, że zasługują również na mocne dźwięki. Punktem wyjścia było zainspirowanie Kamila muzyką hardcore’ową i punkową. Kiedy rozmawialiśmy w 2010 r. o koncepcie R.U.T.Y., od razu mówiłem, że mam pomysł, by tradycyjne teksty przełożyć na styl muzyki hardcore’owo-punkowej, a jednocześnie spróbować zagrać ją na instrumentach akustycznych, „z epoki”. I tak ten abstrakcyjny, wydawałoby się, niemożliwy projekt, dzięki świetnym muzykom udało się zrealizować z nawiązką. A drugi album, Na Uschod, to już głównie pieśni białoruskie, ukraińskie i jedna rosyjska, Nasta może o tym powiedzieć więcej.
AT: A zatem, Nasto, ile na płycie „Na Uschod” jest inspiracji płynących od Ciebie jako artystki pochodzącej z Białorusi?
Nasta Niakrasava w Sound And More Studio, fot. Bartek Muracki
Nasta Niakrasava: Myślę, że inspirowaliśmy się nawzajem. Pierwszy raz w życiu współpracowałam z gwiazdami nie tylko polskiej sceny punkrockowej, ale w ogóle punkrockowcami. Uczyłam się od nich sposobu przekazu i okazało się, że ekspresja muzyki ludowej i punkowej mają z sobą wiele wspólnego. Dlatego po doświadczeniach z utworami ludowymi podczas pracy nad pierwszą płytą muzycy R.U.T.A. otworzyli się nie tylko na teksty, ale również na muzykę oryginalną białoruską, ukraińską, którą udało się połączyć z konwencjami stylistyki punk. Ważnym impulsem dla rozpoczęcia prac nad tymi tekstami były moje opowieści o białoruskich realiach. To Maciej wpadł na pomysł, żeby ruszyć całą machinę. Dzięki temu, że powstała R.U.T.A., mamy możliwość szerszego wypowiedzenia się na temat dyskryminacji i bezprawia. Wiele osób jest w to zaangażowanych, cieszy mnie, że wywołało to taki ferment. Wśród sześciu utworów białoruskich, które znalazły się na płycie trzy mają melodie oryginalne. Pozostałe z powodu braku źródeł nutowych ożyły w nowej postaci. Główną melodię pieśni Pan nas męczył napisałam sama, jest ona osadzona w stylistyce białoruskiej pieśni ludowej. Białoruska część Oj Wasylu, Wasylu jest utrzyma w stylu lamentu, a w Batrackiej doli szeroka fraza łączy się ze skandowany odcinkami polskiego tekstu. Melodyjność pieśni białoruskich wpłynęła na kształt zarówno formy utworów, jak i na rozwiązania harmoniczne, które są bardziej rozbudowane niż na poprzedniej płycie. A nagranie pieśni do tej pory funkcjonującej w obiegu muzycznym było, myślę, bardzo inspirujące dla nas wszystkich.
AT: Która to pieśń?
NN: Drobna drabnica. Usłyszałam ją pierwszy raz kilka lat temu podczas biesiady w jednej z miejscowości pod Mińskiem. Wkrótce śpiewałam ją razem ze znajomymi. Okazało się, że społeczny podział klasowy utrwalony w dawnej pieśni białoruskiej jest aktualny i dziś. Ba! HulajHorod przywiózł ukraińską wersję tej piosenki… Tak powstał wspólny numer. Jest to pieśń o uniwersalnej treści, opowiadająca o tym, że nie pieniądz jest najwyższą wartością, a bogaty nigdy nie rozumie biednego. Dzisiaj mówimy o tym po raz kolejny, a więc pewne problemy nadal obecne są w naszym społeczeństwie. Rozumiem R.U.T.A. jako sposób na uwrażliwienie ludzi, przypomnienie, a może nawet potrząśnięcie nimi.
AT: Z jakich terenów Białorusi pochodzą zebrane pieśni?
NN: W białoruskiej etnografii bardzo rzetelnie została przeprowadzona klasyfikacja pieśni ludowych. Oprócz działów pieśni niewoli i walki w zbiorach muzyki ludowej w ciągu ostatniego stulecia powstało kilka prac oraz monografia na temat „socjalno-bytowych pieśni”. Jest to ogromna grupa pieśni o tematyce klasowej nierówności, obejmująca pieśni rekruckie, kozackie, żołnierskie, antyfeudalne, „czumackie”, „burłackie”, „batrackie”. Pieśni te były powszechnie znane na całym terytorium obecnej Białorusi, z przewagą jednych nad drugimi w pewnych regionach. Uzależnione to było od regionu geograficznego oraz sposobu uprawiania gospodarki, przemysłu. Tak jak w przypadku polskich pieśni pańszczyźnianych, nie poświęcano należytej uwagi tym pieśniom, nie notowano ich ani nie drukowano. W okresie porewolucyjnym manipulowano tymi pieśniami i zmieniano ich treści, a po jakimś czasie znowu je cenzurowano. Nasza praca polegała na wertowaniu zbiorów białoruskiej muzyki ludowej. Pomagali w tym mój profesor Uladzimir Wasilewicz, wielu znajomych i dziennikarzy. Pieśni wybrane na płytę sięgają zachodnich rejonów Białorusi – brzeski obwód, grodzieński, po północ – rejon połocki i centralną Białoruś – rejon miński.
AT: A co z pieśniami polskimi?
MSz: Z płyty Na Uschod to głównie Pogórze, Podhale. Natomiast teksty ludowych pieśni z Ukrainy i Białorusi przetłumaczył i nadał im literackiego szlifu Jacek Podsia dło. Mieliśmy mało czasu, zaledwie kilka miesięcy na zebranie materiału. Pamiętajmy, że pieśni te zostały spisane tylko w szczątkowej ilości, część znalazła się w opracowaniach etnograficznych i historycznych, ale ta, którą utrwalono w pismach białoruskich, została zniszczona przez komunistów jako „nieprawomyślne” po drugiej wojnie światowej. My prowadziliśmy pracę pionierską, niemalże pracę „u podstaw”. Jeśli chodzi o konkrety, to wspólnie raz byliśmy na Białorusi, ale to Nasta spędziła tam kilka miesięcy na badaniach terenowych, żeby odnaleźć te pieśni.
AT: Czy pochodzenie tych pieśni inspirowało stylistykę opracowania muzycznego?
MSz: Na pewno. Melodyka pieśni białoruskich jest inna niż naszych pieśni polskich. Podczas prac przy Gore, w kilku przypadkach dotarliśmy wprawdzie do zapisów nutowych, ale te melodie wydały nam się anachroniczne. To znaczy były z jednej strony niesłychanie podniosłe, monumentalne, gdzieś swoją strukturą przypominające Mazurek Dąbrowskiego albo pieśni Batalionów Chłopskich. Niesłychanie pompatyczne. To nas odrzuciło. Albo, z drugiej strony, trywialne. W przypadku pieśni polskich wyjątkiem jest Małopolska, a dokładnie Podhale. Tam kilka pieśni się znalazło, m.in. Panowie, panowie, będziecie panami, ale nie będziecie przewodzić nad nami. Prawdą jest jednak, że nie chcieliśmy za bardzo wchodzić w dobrze innym znane rejony. W większości pieśni góralskie funkcjonują w repertuarze takich zespołów, jak chociażby Trebunie-Tutki. Ta grupa ma przepiękne opracowania pieśni zbójnickich. Ale to by była z naszej strony „powtórka z rozrywki”, nie o to nam chodziło. Wróćmy do regionów. Oprócz Podhala stosunkowo sporo pieśni zachowało się na Kurpiach. Z kolei Podlasie, Polesie, tam gdzie dominował zabór rosyjski, funkcjonowała okrutna polityka wojskowa. Chłopi na trzydzieści lat musieli iść do carskiej służby. Tych pieśni stosunkowo mniej się ostało. Dlaczego? Dlatego, że myśl o buncie była skutecznie rugowana. Istniał cały system kar, bardzo szczegółowo opisany np. w podręcznikach z XVII wieku, który regulował wszelkie postawy niesubordynacji i nakładał na buntowników bardzo wymyślne kary. One są bardzo szczegółowo opisane, np. trzy dni w tzw. gąsiorze, zakuwanie w dyby, batożenie – to wszystko było na porządku dziennym. Byliśmy zszokowani, dowiadując się o tym. Zresztą prof. Wasilewski potwierdza, że udało się na polskich terenach z powodzeniem stworzyć model niewolniczy, model podporządkowania fizycznego, materialnego i duchowego. Podwładność, którą tutaj, w Polsce wyegzekwowano, była totalna.
AT: Musiało to spowodować pewne konsekwencje w zachowaniu?
MSz: Oczywiście rodziło to w ludziach nieufność, poczucie niesprawiedliwości. Echa tego brzmią do dziś, nie ufa się przełożonym, urzędnikom, mamy to nadal we krwi. A do tego znane też z tamtych czasów podejście, że nigdy nie wiadomo, co się wydarzy, więc trzeba gromadzić zasoby na czarną godzinę. Dzisiejszy szalony konsumeryzm to swoista tego konsekwencja. A jak to było w Europie? Tam toczyły się wieloletnie starania o zmniejszanie różnic klasowych, procesy emancypacji ludu, jak np. w Niemczech. Działo się to na skutek długoletnich wojen chłopskich, lud sobie wolność po prostu wywalczył. U nas była zaledwie jedna rzeź galicyjska, jedna rabacja Szeli, z której właściwie nie wyciągnięto żadnych wniosków. Teraz dopiero reinterpretuje się tamte wydarzenia. Do tego doliczyć trzeba powstanie Kostki-Napierskiego na Podhalu, oczywiście powstania kozackie, ale to już nieco inna kwestia. Dziś mamy nowe okoliczności, nowe spojrzenie na zagadnienia, które przez lata nie były podejmowane, bo historię, jak wiadomo, piszą zwycięzcy. Lud wiejski zresztą do początku XX wieku nie utożsamiał się z kwestią narodową.
AT: Co to w praktyce oznacza?
MSz: Nic innego jak właśnie spuściznę feudalizmu. Patriotyzm to wśród ludu był temat całkowicie obcy. Jak czytamy, dla chłopów powstanie listopadowe czy styczniowe to była kolejna rewolucja. Brak utożsamienia swoich interesów z interesami patriotów walczących o niepodległość kraju jest dla tej postawy znamienny. Kwestie wielowiekowego zaniedbania, fizycznej eksploatacji, nieludzkiego traktowania chłopów przez panów doprowadziły w jakimś stopniu do upadku I Rzeczypospolitej i do tego, że te skutki są jeszcze dzisiaj widoczne w mentalności. Badając tę tematykę, zwróciliśmy uwagę na fakt, że nie pisano o tym, nie uczono tego w szkołach, bo w czasie zaborów należało cementować poczucie wspólnoty, a nie analizować własne błędy z przeszłości. Należało krzepić serca, a temu służyć miał program pozytywny, a nie rozliczenia z niechlubną przeszłością. Stworzono więc piękny obrazek, fantasmagorię, która służyła temu, by w czasach upadku budzić ducha narodu. Podobnie działo się w czasie wojny, a także po wojnie. Polska ponownie była zniewolona, więc w dawnym micie znów szukano siły, godności, etosu. To wszystko piękne, tylko że utrwaliło zdeformowany obraz rzeczywistości historycznej. Nawet po 1989 r. wciąż myślimy o Polsce jako kraju mlekiem i miodem płynącym, kraju otwartym, tolerancyjnym. Nadal nic nie mówi się o niewolnictwie. Nawet jeśli za tzw. komuny czytało się Janka Muzykanta, to służyć to miało propagandzie. Myślę, że w części właśnie to zdecydowało, że projekt, który miał być kameralny i właściwie przeznaczony do szuflady, sprowokował dyskusję wręcz narodową. Mam wrażenie, że jego konsekwencją była drobna, ale jednak zmiana modelu myślenia, choć oczywiście nie zakładaliśmy, że to nastąpi. Prowokacyjna natura zwłaszcza płyty Gore, włożenie przez nas kija w mrowisko, świadome, z premedytacją poczynione zmiany w tradycyjnym repertuarze zostały zaakceptowane nawet przez środowiska strzegące czystości tej muzyki. Nasz zamysł artystyczny okazał się czytelny – przekonanie, że nie ma ostrzejszej formy wyrazu niż muzyka punkowa i hardcore’owa. Nie moglibyśmy zrobić tego mocniej na tradycyjnych instrumentach. Pójściem o krok dalej byłoby chyba już tylko przeniesienie tego w stylistykę death metalu, ale wtedy całość brzmiałaby kuriozalnie. Przekładanie tego na gitary elektryczne to też nie było to. Możliwość dana ikonom podziemia wyśpiewania pieśni buntu w najbliższej im estetyce wydawała się nam najwłaściwsza.
AT: To prawda, Panie Robercie? Co Pana przekonało do wzięcia udziału w projektach R.U.T.A.?
Robert Matera na koncercie w Częstochowie, fot. Piotr Kras
Robert Matera: Przekonała mnie dawka energii. Na samym początku zostałem zaproszony do zaśpiewania jednej piosenki, w związku z czym umówiliśmy się na próbę. Przyjdę, posłucham, zobaczę o co chodzi. No więc przyszedłem i zobaczyłem grupę ludzi z instrumentami dla mnie całkowicie niezwykłymi, grających w sposób, który był mi trochę znany, ale jednak było to brzmienie akustyczne, a ja przyzwyczajony byłem przez lata do grania elektrycznego. Czułem, że to nie jest do końca moja bajka, ale przeczuwałem podskórnie, że jest to też w pewien sposób granie ekstremalne, że przede wszystkim energia jest ekstremalna. Poza tym teksty, które pochodzą z innych czasów, nabrały dzięki nowej aranżacji nowego wyrazu. Okazuje się, że mogą być aktualne także i dziś, a odnoszą się do naszych czasów także dzięki temu, że zostały ukazane w nowej szacie brzmieniowej i w nowej stylistyce.
AT: Czyli chodziło o bunt jako wspólny mianownik łączący wszystkich muzyków biorących udział w projekcie?
RM: Ogólnie tak. O sprzeciw wobec zastanej rzeczywistości, o podobny stosunek do spraw wyzysku człowieka przez człowieka, o świadomość, że wyzysk istniał zawsze, choć przybierał różne formy. Na samą piosenkę, o którą zostałem poproszony, też miałem pomysł, który bardzo szybko został zaakceptowany i mógł zostać zrealizowany.
AT: Tak po prostu? Pierwszy strzał, bez negocjacji, przekonywania?
RM: Tak, odbyły się dwie czy trzy przymiarki i okazało się, że jest ok. Ucieszyło mnie to, bo widać było, że starałem się podejść do brzmienia podobnie, jak reszta muzyków. Oni grali akustycznie, a ja „akustycznie” śpiewałem. Trochę „na biało”, ale ogólnie chodziło mi, by było jak najbardziej naturalnie, bez oszukiwania. Okazało się, że ta metoda się sprawdza.
AT: A czy przygoda z R.U.T.A. uwolniła jakieś nowe pomysły na dalszą Pańską działalność w obszarze swoich rodzimych projektów?
RM: Na pewno zyskałem nowe doświadczenie w kwestii kontaktu z dźwiękiem, sposobów jego wydobywania. Bo akustyczne granie i śpiewanie pozwala na to, czego zespoły używające instrumentów elektrycznych nie mogą zrobić, a mianowicie na zorganizowanie próby w dowolnych warunkach. To się nam zresztą często przydawało. Okazało się, że wyjście z muzyką na powietrze, do natury, nie tylko powoduje, że zmienia się sposób jej odbioru, ale też inne staje się podejście do samego aktu tworzenia. Poza tym w wyniku zapotrzebowania zespołu zacząłem grać na akustycznym basie, co mnie bez wątpienia rozwinęło. Podszkoliłem się. To dobre doświadczenie, zostało, trwa nadal.
AT: Macieju, a zatem wsadziliście kij w mrowisko i faktycznie mrowisko się rozbiegło. Ale jak Wam się wydaje, dlaczego tak się stało? Jak widać, Polacy z Żydami nie mogą dać sobie rady do dzisiaj – weźmy choćby niedawny przykład „Pokłosia”. Znów pojawiła się sytuacja, film, który, nie mówiąc w zasadzie nic nowego w ciągnącej się od lat dyskusji o koegzystencji Żydów i Polaków podczas wojny, zamieszał. A o co chodzi w przypadku Waszego projektu? Czy dlatego lepiej niż temat dyskryminacji na tle narodowym i religijnym idzie nam konfrontacja z dyskryminacją na tle dostępu do dóbr, że wszyscy jesteśmy „z chłopów”?
MSz: Marian Pilot zauważył ostatnio, że potomkowie szlachty albo wyemigrowali, albo ich wyrżnięto… część, w obawie przed represjami poszła na układy z komunistami…
AT: …no więc właśnie. Przestał w polskim społeczeństwie istnieć duży procent najbogatszych i najbardziej uprzywilejowanych, więc może dlatego łatwiej nam mówić o chłopach, bo mówimy tak naprawdę o sobie?
MSz: Projekty R.U.T.A. to opowiedzenie historii, która była wcześniej nieobecna w sensie zarówno politycznym, jak i kulturowym. Zadziwiło mnie, że nie znaleźli się dotąd badacze (z kilkoma wyjątkami, m.in. Przybosia, Świętochowskiego), którzy by poświęcili się temu zagadnieniu. Jeśli już, to zdawkowo. Dla mnie to było trudne do pojęcia. Nie było też żadnego etnomuzykologa, który przy całym zaangażowaniu w systematyzowanie wielu innych dziedzin wziąłby się i za tę kwestię. Weźmy choćby pieśni partyzanckie, robotnicze, wojenne. Są one bardzo precyzyjnie opisane, pojawia się mnóstwo śpiewników, bardzo ciekawych opracowań naukowych. Wśród ludowych widzimy całą kosmologię z precyzyjnym usystematyzowaniem nie tylko regionów, ale mikroregionów, pojedynczych wsi, gwar, zwyczajów, tańców, wreszcie podziału m.in. na pieśni weselne, miłosne, żniwne, pasterskie, itd., nie mówiąc o pieśniach świątecznych, obrzędowych, religijnych, etc… O pieśniach buntu – prawie nic. Null. Dla mnie to był szok. Chodziło też o pokazanie historii, która była przekłamywana, o nową interpretację pewnych wydarzeń. To nie jest kwestia resentymentu, raczej kwestia podstawowej ciekawości, poszukiwań artystycznych. To wszystko albo nie było znane, albo nie było wystarczająco rzetelnie opisane. Nagle stało się mianownikiem, spoiwem wielu środowisk, które się z tym utożsamiły. Wywodzimy się z różnych kręgów: akademickich, folkowych, również historycznych (prof. Daniel Beauvois), ale nie sądziłem, że może to scementować także wiele innych grup. Potem powstał spektakl W imię Jakuba S. Strzępki i Demirskiego, „Gazeta Wyborcza” rozpoczęła serię „Nie wstydź się swojego chłopa”, bardzo piękne eseje ukazały się na przestrzeni ostatnich lat. Na pewno nie spodziewaliśmy się, że wywoła to taki ferment. Chodziło nam jedynie, by podjąć ten temat w możliwie prostej formie, a jednocześnie najbardziej szczerej.
AT: A jak już wzięliście teksty na warsztat, to czy one musiały jakoś zostać przykrojone do stylistyki punk rocka?
MSz: Właśnie na odwrót. One idealnie się pod muzykę układały. Mieliśmy dwa czy trzy przypadki, że melodia wybrzmiewała gdzieś z tyłu głowy. To był jakiś strumień świadomości, który na nas spłynął. Kamil bardzo poważnie do tego podszedł. On jako pierwszy zabrał się do przekładania tekstów na dźwięki. Kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz przy konkretnych tekstach, grał mi swoje propozycje, a ja do tego starałem się dostosowywać teksty. I to się od razu samo układało w sensowną całość. To było coś niesamowitego, coś jak sięganie w zaświaty, w przestrzenie wokół nas, układanie puzzli. Są takie momenty, kiedy piosenki powstają jakby w sposób naturalny, wychodzą w niewykoncypowany sposób, samoistny. Tak było tutaj. I jeszcze ciekawostka: jak skonfrontowaliśmy nasze pomysły z niektórymi istniejącymi oryginałami, okazało się, że nawet podobnie poczuliśmy te teksty jak twórcy pierwszych melodii. Widać było analogie melodyczne. Chociaż robiliśmy te aranżacje od podstaw, mimo to w którymś momencie podobieństwo zaczęło się pojawiać. Może chodzi o to, że dotarliśmy do pewnej aury, energii, atmosfery, która wokół tych pieśni istnieje.
AT: Czy kształt literacki tekstu pomagał w odnalezieniu właściwej muzyki?
MSz: Zdecydowanie. Inaczej się układało melodie pod pieśń o sprzeciwie wobec poboru do wojska, która jest romantyczną balladą, rodzajem pieśni antyrekruckiej, a inaczej do pieśni Ksindza z kazalnicy zrucić, która opowiada o odwiecznych dewiacyjnych praktykach kleru. Słowa kreowały pewne obrazy.
AT: A czy te obrazy ulegały jakiejkolwiek modyfikacji, gdy w grę wchodziło tłumaczenie na inny język?
MSz: W przypadku płyty Na Uschod mieliśmy trudniejsze zadanie, bo pierwsze tłumaczenia, które później staraliśmy się opracować z Nastą i Igorem Znykiem, były bardzo dosłowne. Okazało się, że ta dosłowność nas krępuje. Wyczuwaliśmy intuicyjnie, że te tłumaczenia nie są doskonałe, że literacko są w pewien sposób ułomne. W związku z tym jedną z pierwszych myśli było to, by zwrócić się o pomoc do poety. Myślę tu oczywiście o Jacku Podsiadle, który szalenie nam pomógł. Wiedziałem o nim już wcześniej, m.in. prezentował naszą pierwszą płytę w swoich autorskich audycjach w internetowym radiu Studnia. Dzięki niemu Na Uschod zyskał nowy szlif w sensie literackim. A to pomogło uwypuklić znaczenia, opowiedzieć tamte historie w zrozumiałym dzisiaj języku. Wszystko zresztą jest na płycie, tam szukajcie odpowiedzi…
Koncert w Ostravie, fot. Katie Kučerová [© LK HOLDING]