Mimo iż od światowej prapremiery Sprawy (czy też Afery, jak tłumaczy ten tytuł Piotr Kamiński) Makropulos minęło już 87 lat, w Polsce opera ta nie była dotąd wystawiana. Tym bardziej cieszy fakt, iż reżyserię jej pierwszej polskiej inscenizacji powierzono Christophowi Marthalerowi, szwajcarskiemu przedstawicielowi teatru post-dramatycznego, który warstwę muzyczną spektakli traktuje bardzo pieczołowicie. Z równą pieczołowitością obszedł się z muzyką Janáčka, nie próbując jednoznacznie umieszczać i tak już czasowo zagmatwanej akcji w kontekście na wskroś współczesnym. Ciekawą ingerencją w libretto opery było jednak przywrócenie kilku kwestii ze stanowiącej kanwę libretta sztuki Karela Čapka, które kompozytor pominął w tekście opery. Prezentując na początku niemy dialog ironicznie komentujący kwestię długowieczności, ale i ukazujący dwoisty stosunek bohaterów do śpiewu operowego, Marthaler wyraźnie wskazał dwa tropy interpretacji Sprawy Makropulos. Jednocześnie, jego wtręty pantomimiczne każą zastanowić się, czy wydźwięk dzieła pozostaje tragiczny, jak chciał tego Janáček czy raczej komiczny, jak zakładał Čapek.
Sprawa Makropulos ma znamiona dzieła autotematycznego. Jego tytułowa bohaterka, jest śpiewaczką operową, którą jednak zawsze oglądamy poza sceną. Sam kompozytor nie daje jej zresztą szansy wystąpienia w roli prima donny – opera ma charakter dialogowany, nie ma tu ani popisowych arii ani nużących recytatywów. Janáček wydaje się więc igrać z konwencją: pisze operę o operze, bawiąc się utartymi schematami, ale granica między ironią a powagą jest bardzo cienka, co daje się odczuć zwłaszcza w zakończeniu dzieła. Oto Elina Makropulos, beneficjentka (lub ofiara) eliksiru gwarantującego minimum trzysta lat życia, po perturbacjach towarzyszących próbie odzyskania receptury na długowieczność, w końcu decyduje się odejść. Towarzyszy jej dramatyczna, postwangerowska muzyka, Makropulos żegna się ze światem, ale wcale nie żal jej odchodzić, wręcz przeciwnie – swoje ostatnie słowa kieruje do tych, którzy żyją życiem skrojonym na normalną, ludzką miarę, przekonując ich, o ile są szczęśliwsi. Ona sama nigdy nie mogła spojrzeć na swe koleje losu we właściwej skali, a ich powtarzalność była przyczyną jej znużenia i zobojętnienia.
Archiwum Teatru Wielkiego – Opery Narodowej/ Fot. K. Bieliński
Marthaler i Viebrock (jego stała scenografka), umieszczając na scenie dwie zamknięte przestrzenie, w których poruszają się nieme, nie mające kontaktu z bohaterami opery postaci, zdają się sugerować perspektywę, z której i my sami oglądamy dzieje Makropulos. Akcja opery rozgrywa się w sali sądowej, w której od lat toczy się ten sam proces – zmieniają się tylko imiona przedstawicieli obu stron. Z boku sceny toczy się natomiast zwykłe życie zwykłych obywateli, którzy do całej sprawy zachowują zdrowy dystans. Bo czyż właśnie dystans i wyrozumiałość wobec kruchości ludzkiego życia nie są właściwą reakcją na świadomość nieuchronnego kresu? W tej bardzo zasadniczej puencie nie ma jednak ani krzty patosu, Marthaler dba bowiem o to, żeby na scenie nie było zbyt poważnie, eksponując komizm niektórych wątków oraz dodając zabawne interludia pomiędzy aktami. Dysonans między komizmem inscenizacji a muzyką Janáčka, która wedle zamierzeń kompozytora miała podkreślać tragizm losów Makropulos, sprawia, że trudno jednoznacznie zinterpretować wydźwięk opery.
Archiwum Teatru Wielkiego – Opery Narodowej/ Fot. K. Bieliński
Nieoczywisty jest również zabieg „odarcia” Makropulos ze zmysłowej otoczki femme fatale. Występująca w tej roli Eva Johansson nawet nie próbuje być uwodzicielska, a bijący od niej chłód podkreślają jeszcze skromne kostiumy. Patrzący na szalejących za nią mężczyzn widz zaczyna się więc zastanawiać, czym tak naprawdę urzeka Makropulos, gdzie tkwi tajemnica jej uroku… Nieszczególnie uwodzicielski jest również sam głos Johansson, nie można jednak zaprzeczyć, że licuje ze sceniczną kreacją, jaką przeznaczył jej Marthaler. Obsada spektaklu jest zresztą jego mocnym atutem, w przeciwieństwie do gry orkiestry, która w kwestiach intonacyjnych i rytmicznych pozostawia wiele do życzenia.
Sprawa Makropulos Marthalera skłania do refleksji i mimo braku oczywistych odwołań do współczesności, wymowa spektaklu wydaje się być jak najbardziej aktualna. Dzięki „podwójnemu zakodowaniu” tej inscenizacji coś dla siebie znajdzie tu i widz nastawiony na rozrywkę i taki, który szukać będzie bardziej filozoficznych treści. Nieoceniona jest także wartość samej muzyki Janáčka, wymykającej się jednoznacznym klasyfikacjom. Miejmy zatem nadzieję, że te z jego oper, które jeszcze w Polsce nie zabrzmiały wkrótce pojawią się na deskach warszawskiego teatru.