Peter Eötvös, współczesny kompozytor węgierski, ma w tym roku aż dwie premiery w Polsce – za miesiąc jego wczesne dzieło pt. Radames wystawi Opera Nova w Bydgoszczy, a póki co na warszawskiej scenie Teatru Wielkiego-Opery Narodowej od niedzieli króluje Lady Sarashina. Wystawiona w cyklu „Terytoria” nie jest to jednak produkcja czy koprodukcja Teatru Wielkiego – Opery Narodowej. To transplantacja dzieła w całości – ze śpiewakami i kompletem realizatorów – przeniesienie w takiej postaci i obsadzie, w jakich zabrzmiało podczas francuskiej prapremiery.
Oglądając warszawską realizację, trudno oprzeć się wrażeniu, choć hasła idiomu narodowego już dawno temu odesłano do lamusa, że znać w niej jednak coś podobnego, nazwijmy to idiomem kulturowym. To inna premiera niż wszystkie warszawskie, różna też od tych, które eksploatowały ostatnio temat japoński (zeszłoroczne Matsukaze Toshio Hosokawy czy poczciwa Madama Butterfly Pucciniego). Wariacje Europejczyków na temat Japonii w porównaniu z wywiedzioną stamtąd realizacją Lady Sarashina stanowią zupełnie inną jakość. Zaznaczający się wyraźnie reżyserski pomysł Ushio Amagatsu korzysta z innych środków niż te, do jakich przyzwyczaili warszawską widownię polscy i zagraniczni (europejscy i amerykańscy) twórcy operowi. Wzmocniona przez ascetyczną, jednolicie białą scenografię (choć skontrastowaną czernią ścian) gra czwórki „kolorowych ptaków” – soczyście i z rozmachem wystylizowanych postaci (nasycone kolory, przerysowany makijaż gejsz i ich przestylizowane fryzury) wysuwa na pierwszy plan mistrzowsko i bez szwów splecioną materię śpiewu, aktorstwa, ruchu scenicznego, pantomimy i tańca.
fot. Krzysztof Bieliński/ TW-ON
„Los nie jest moim przyjacielem” – to jedyne zdanie, które powtarza się w libretcie Lady Sarashina. Bezapelacyjnie fantastyczna Anu Komsi (dla której Eötvös dopisał kilka fraz opartych na najwyższych dźwiękach skali sopranu) jako Lady Sarashina – narratorka a raczej podmiot liryczny pamiętników żyjącej tysiąc lat temu autorki – w dziewięciu odsłonach snuje opowieść o niesprawiedliwości życia, o zahamowaniach, wybujałej wyobraźni zatrzaśniętej wewnątrz reguł kulturowych, w egzaltowane formuły wcielając swoje fantazje i marzenia, o których z góry wie, że skazane są na wieczne niespełnienie.
fot. Krzysztof Bieliński/ TW-ON
Dziewięć odsłon to dziewięć wyjątków z pamiętnika, fragmentów tekstu, ale i skrawków rozgniecionej sztywnym konwenansem duszy. Starożytny tekst może przygnieść otwierającą się przed słuchaczem pustą przestrzenią znaczeniową. Nic się nie dzieje, żadnych zwrotów akcji – za to przyroda odmieniona przez miliony przypadków. Lady Sarashina śpiewa wciąż o liściach bambusa, łodygach trzciny, szeleszczących pod ciężarem deszczu płatkach kwiatów. Szemrze strumień, powiewa wietrzyk. No i księżyc. Obowiązkowo przesuwa się nad każdą z opowieści, a fizycznie wędruje też w najdalszym planie scenografii. To w zasadzie dwa księżyce – metalowe obręcze suną ku sobie niepostrzeżenie, by spotkać się w centralnej części dzieła, podkreślając dramatyczną niezmienność karmy. „Los nie jest moim przyjacielem” – księżyce na powrót zaczynają się od siebie oddalać. A może to uczucia Sarashiny oddalają się od ciała?
fot. Krzysztof Bieliński/ TW-ON
Tego nie wiemy, jak i wielu jeszcze rzeczy pojawiających się w tej operze. Bezruch, abstrakcja i zatrzymana w bezruchu egzaltacja – z jednej strony budzą drażniące uczucie litości. Tak dziecinnie naiwne są zwierzenia bohaterki. Ale za naiwnością czai się siła rażenia – bezradny staje się dzisiejszy odbiorca, sterroryzowany ideą wiecznego „carpe diem”. Eötvös potrafi przerazić – poddając nam do rozwiązania pozornie papierowe dylematy, uświadamia, jak bardzo nie przystoi dziś trwoga o miłość, o zachwyt, o piękno. Kompozytor zdaje się podążać za tym dysonansem. Nie rezygnuje ostentacyjnie z tonalności, przypomina co chwilę, z czym walczy muzyczna po- (jak ją zwał, tak zwał) -nowoczesność. I idzie za współczesnością, dając nam i mikrointerwały, i japońskie instrumenty w zderzeniu z instrumentarium europejskim. Nie boi się zilustrować muzyki (deszcz, bicie dzwonów), ale spokojnie odrywa się od temu podobnych chwytów, by udowodnić, że jego muzyka nie na tym polega. Zresztą po tym spektaklu trudno zachować pewność siebie i buńczuczne przeświadczenie, że coś ma polegać na tym a nie na innym.
fot. Krzysztof Bieliński/ TW-ON
Wspaniałe towarzyszące Sarashinie-narratorce głosy należą do Salome Kammer, Ilse Eerens (różne postaci, wśród nich sama Sarashina) i Petera Bordinga. Sopran, mezzosopran i baryton pochodzą z Belgii, Niemiec i Holandii. W przestrzeni dzieła umieścili ich twórcy związani przede wszystkim z Japonią i z postacią reżysera, wspominanego już Ushio Amagatsu, z którym od lat współpracują, tworząc nowy wymiar współczesnego teatru nie tylko operowego. Ten nowy wymiar, który dzięki operze Eötvösa zawitał do Warszawy. Warto, by przewietrzył blade halle Opery Narodowej i ożywił tutejszych twórców. Przed nami jeszcze kilka premier w ramach „Terytoriów”. Pożyjemy, zobaczymy.
fot. Krzysztof Bieliński/ TW-ON