fot. Dolo Iglesias (unsplash.com)

publikacje

Big beat – jak to się zaczęło (cz. II)

OD REDAKCJI: Tekst jest przedrukiem z publikacji: Marcin JacobsonBig beat – Jak to się zaczęło, „Piosenka. Rocznik Kulturalny” nr 7 (2019), s. 113–131. Wydawcą rocznika jest Muzeum Polskiej Piosenki w Opolu.

Zachęcamy do lektury pozostałych części artykułu:

  1. Big beat – jak to się zaczęło? (cz. I) [TUTAJ]
  2. Big beat – jak to się zaczęło? (cz. III) [TUTAJ]

_____

Przyjęło się, że narodziny polskiego rock’n’rolla miały miejsce 24 marca 1959 roku w klubie Rudy Kot w Gdańsku, gdzie oficjalnie zadebiutowała formacja Rhythm and Blues. Datę tę traktować należy umownie, pamiętając przy tym, że jego tworzenie też przebiegało u nas nieco inaczej niż w Stanach Zjednoczonych, co w dużej mierze wynikało z naszej, innej niż tam, sytuacji geopolitycznej i gospodarczej. Przede wszystkim w połowie lat 50. Polska należała do obozu krajów socjalistycznych, nad którym pieczę sprawował Związek Radziecki, a między Wschodem a Zachodem trwała tak zwana zimna wojna. Śmierć Józefa Stalina i jego namiestnika Bolesława Bieruta spowodowały polityczną odwilż, ale w dalszym ciągu wszystko, co amerykańskie, budziło nieufność i urzędową niechęć władz. Paszporty w tym czasie były dobrem luksusowym, a nasze kontakty z zachodnim światem bardzo ograniczone. Polska podnosiła się z ruin, a mimo to jej wymęczeni wojną obywatele nie tracili ducha. W każdym mieście funkcjonowały lokale, w których co wieczór zespoły grywały do tańca. Tworzyli je przeważnie muzycy, którzy wojnę przetrwali w kraju lub wrócili z różnych frontów świata. Każdy z nich miał swoje doświadczenia, stąd repertuar takich orkiestr składał się zarówno z przedwojennych szlagierów, w miarę aktualnych zachodnich przebojów oraz adaptowanych na swojską nutę melodii rosyjskich i radzieckich.

Do 1958 roku mieliśmy w Polsce tylko dwa programy radiowe i jeden, emitowany co jakiś czas, program telewizyjny. Radio serwowało głównie klasykę, twórczość ludową, piosenki z bratnich państw oraz z rzadka francuskie i włoskie przeboje. Wyjątkiem była audycja „Muzyka i Aktualności”, w której pojawiał się jazz i anglosaskie „wynalazki”.

Państwo miało monopol na wszystko, a nasz rynek muzyczny przypominał bardziej feudalny folwark niż funkcjonujący na zdrowych zasadach show-biznes. Nad wszystkim czuwali ludzie, którzy z merkantylnych pobudek pilnowali, by był to układ zamknięty. Przemysł i handel obciążone były dużą dozą inercji, a fonografia cierpiała na brak surowców i mocy przerobowych. Za rozrywkę odpowiadały mocno sprofilowane przedsiębiorstwa imprez estradowych (Estrady) oraz liczne domy kultury.

Rocznik Kulturalny Piosenka w Meakultura.pl grafika

Wracając do meritum: jak wiadomo, rock’n’roll narodził się w okolicach 1953 roku, a u nas objawił się dopiero w roku ‘59. Mogłoby to świadczyć, że „żelazna kurtyna” skutecznie izolowała nas od Zachodu, co nie całkiem jest prawdą. Dociekliwy dokumentalista, Dariusz Michalski, autor monumentalnego dzieła Historia polskiej muzyki rozrywkowej – lata 1900–1973[1] (trzy tomy, ponad 800 stron każdy), wyśledził, że już w grudniu 1956 roku w Polskiej Kronice Filmowej Carmen Moreno śpiewała Rock Around the Clock z infantylnym polskim tekstem. Z tego samego dzieła dowiadujemy się, że w podobnym czasie utwór ten wykonywał Chór Czejanda, który w marcu 1957 roku nagrał też polską piosenkę Tańcz i śpiewaj rock & rolla, wydaną niebawem na płycie. Z podobnych „wykopalisk” wynika, że w 1955 roku zespół jazzowy Jana Walaska wydał na płytach utwory: Avivato Boogie i niedługo potem Rock and Roll śpiewany przez Cezarego Fabińskiego. W tym samym czasie inna jazzowa formacja – Władysława Kowalczyka – nagrała kompozycję Boogie C-dur, bardzo przypominającą rock’n’roll.

Na szczęście nasi badacze wypracowali kompromis i uznają, że pierwszym polskim rock’n’rollem, skomponowanym i napisanym przez naszych autorów, jest W Arizonie Wiesława Machana i Janusza Odrowąża, który wiosną 1957 roku nagrał, kojarzony przede wszystkim z ponadczasowym przebojem Cicha woda, Zbigniew Kurtycz. Zrobił on to dwukrotnie – raz z radiową orkiestrą Kazimierza Turewicza, a raz z zespołem Waldemara Kazaneckiego. Niestety piosenka nie stała się hitem, bo władze uznały, że tekst może się ideologicznie źle kojarzyć.

Poszukiwanie polskich źródeł tej muzyki komplikuje fakt, że zespół Drążek i Pięciu saksofonisty Stanisława Kalwińskiego na afiszach reklamował się jako „pierwszy polski zespół rock and rollowy”. Dociekań tych nie ułatwiają też wspomnienia Zofii Komedowej, z których wynika, że w 1957 roku jej przyszły mąż, Krzysztof, chcąc podreperować swój i kolegów budżet, przyjął dla swego jazzowego zespołu nazwę Grepsor i Jego Chłopcy i przez całe lato grał rock’n’rolle w jakiejś knajpie w Międzyzdrojach.

Przyczyny naszych rozterek dobrze ilustruje deklaracja Franciszka Walickiego, który stwierdził, że to występ białego Amerykanina Big Billa Ramseya na II Festiwalu Muzyki Jazzowej w Sopocie (15 lipca 1957) zadecydował o jego zdradzie jazzu na rzecz rock’n’rolla. Z kolei Bill Ramsey, który do dzisiaj jest uznanym w Niemczech pieśniarzem pop, na wieść o tym, że to on zapoczątkował lawinę, rozbawiony odparł: „Nigdy nie grałem rock’n’rolla. Śpiewałem wtedy rhythm’n’blues i boogie, bo taka była moda!”.

Franciszek Walicki pochodził z zamożnej wileńskiej rodziny, był studentem Szkoły Morskiej w Gdyni, który podczas wojny poznał Leopolda Tyrmanda. Ten zainteresował go lewicowymi ideami i jazzem. „Byłem komuchem” – zwykł mawiać w bliższych nam czasach. Walicki w 1945 roku trafił do Marynarki Wojennej, gdzie został dziennikarzem. Poznał tam między innymi Józefa Balceraka, który założył i prowadził później pismo muzyczne „Jazz”. Po demobilizacji Walicki został publicystą regionalnego dziennika „Głos Wybrzeża” i aktywistą Gdańskiego Jazz Clubu. Zaczął też wyjeżdżać na Zachód.

Jak twierdził Tyrmand, ówczesny koryfeusz i „arbiter elegantiarum” polskiego jazzu, to Walicki był inicjatorem I Ogólnopolskiego Festiwalu Muzyki Jazzowej w Sopocie[2], czemu ten zaprzeczał. Nie ulega kwestii, że przez dwa lata brał on udział w pracach komitetu honorowego tej imprezy, a gdy przeniesiono ją do Warszawy (Jazz Jamboree), to Walicki odwrócił się od jazzu i skupił się na implantowaniu rock’n’rolla w Polsce. W kilka miesięcy później odbył się pierwszy oficjalny koncert formacji Rhythm & Blues, którą założył. Mniej znana wersja mówi, że z propozycją zorganizowania zespołu zwrócili się do niego gitarzysta Leszek Bogdanowicz (Bogdan Grzyb) i śpiewający student Bogusław Wyrobek. Uwiarygodnił ją w jednym z wywiadów ich saksofonista, Jan Kirsznik, który przypomniał, że w strukturach Zespołu Estradowego Marynarki Wojennej (później Flotylla) funkcjonowała „rock’n’rollowa sekcja muzyki i tańca”, którą kierował właśnie Bogdanowicz, oraz również to, że trzon nowej formacji stanowili muzycy jego zespołu Modern Jazz Sextet. Sam Leszek Bogdanowicz wyznał kiedyś: „Chciałem grać jazz, ale miałem poczucie, że nie jestem w tym wystarczająco dobry, więc zainteresowałem się rock’n’rollem, bo wydawało mi się, że łatwiejszy”.

Nie jest moim celem deprecjonowanie zasług Franciszka Walickiego, który, moim zdaniem, odegrał u nas tę samą rolę, jaką odegrali Freed i Philips razem wzięci, albowiem potrafił przekonać naszych kacyków, że rock’n’roll jest muzyką „grzechu wartą”.

Miał na tyle przebiegłości i determinacji, by przepchnąć tę ideologicznie i kulturowo obcą nam nowalijkę przez meandry socjalistycznego absurdu. W efekcie tysiące młodych ludzi chwyciło za instrumenty, a on wyławiał indywidualności i talenty, które do cna zmieniły naszą muzykę rozrywkową. W końcu drugorzędną kwestią jest, kto był tu pierwszy, bo ważniejsze, kto potrafił ów projekt zrealizować. Konstatacja ta ma znaczenie, bo jak mantra powraca teza, że Rhythm & Blues przed oficjalnym debiutem zagrał kilka koncertów w gdyńskich knajpach (Riviera, Picolo, Inter Club) oraz kinie Mewa. Nie da się tego wykluczyć, ale też nie ma na to żadnego materialnego dowodu. Rzecz w tym, że nawet jeżeli we wskazanym czasie i miejscu wystąpił zespół o składzie tożsamym z pierwszą polską formacją grająca rock’n’rolla, to wcale nie znaczy, że był to Rhythm & Blues. Ten pozorny absurd wynika z faktu, że oba zespoły tworzyli zawodowi muzycy, którzy w zależności od zapotrzebowania byli członkami reprezentacyjnej orkiestry naszej floty, zespołu tanecznego bądź jazzowego, a nawet formacji rock’n’rollowej. W tym przypadkach zapewne grali „do kotleta”, czyli na tak zwanych dancingach. Trwały one po kilka godzin i zespół musiał w tym czasie grać w różnych stylach, bo na parkiecie królowały najrozmaitsze tańce. Z kolei ze wspomnień Walickiego wynika, że zmuszony do wielokrotnego bisowania Rhythm & Blues w Rudym Kocie w praktyce powtórnie zagrał cały „wyjściowy program”. Dla oddechu mógł wtedy sięgnąć po inne, znane zespołowi utwory, ale on na to nie pozwolił, bo mogłoby to nadwyrężyć wiarygodność idei, jaką właśnie wdrażał. Dokładnie pół wieku później Walicki zareagował jak ranny lew, gdy w Subiektywnej historii polskiego rocka pozwoliłem sobie na niezobowiązujące stwierdzenie: „Kwestią nie rozstrzygniętą pozostanie zapewne pytanie, czy założyciele zespołu rzeczywiście myśleli o nowych horyzontach, czy też stawiając wszystko na jedną kartę, postanowili znokautować konkurencję w walce o letnie angaże w modnych wczasowiskach”, co świadczy o tym, jak czuły był na tym punkcie.

Już po pierwszym koncercie o Rhythm & Bluesie zrobiło się bardzo głośno, ale był to tylko lokalny rozgłos, więc Walicki wysłał grupę do „stolycy” – jak z przekąsem mawiał – gdzie podczas I Ogólnopolskiego Konkursu Amatorskich Zespołów Jazzowych i Rozrywkowych dała łupnia 26 konkurentom z całego kraju. Niedługo potem ruszyła w ogólnopolską trasę, podczas której, przy nadkompletach, wywoływała dziki aplauz i równie gorące ataki mediów. Marek Karewicz wspominał, że po ich jesiennym koncercie w Warszawie rozbawiona młodzież już na ulicy skandowała nazwiska swych idoli, ale też wystawiła nawet tramwaj z szyn. Takiego entuzjazmu ludowa władza nie chciała tolerować i specjalnym rozporządzeniem ograniczyła wielkość sal, w których zespół mógł występować, co pod znakiem zapytania postawiło opłacalność całego przedsięwzięcia. W sumie Rhythm and Blues oficjalnie wystąpił 39 razy i przestał istnieć. Uderza w tym wszystkim podobieństwo do okoliczności, w jakich zamknięto „kramik Alana Freeda”. To z kolei nasuwa pytanie, czy aby na pewno pionierzy naszego rock’n’rolla padli ofiarą nieludzkiego systemu, czy może ludzkiego kołtuństwa i konserwatyzmu?

Kończąc wątek Rhythm & Bluesa, warto zerknąć na listę utworów, jakie zagrał na pierwszym koncercie, bo nie wszystkie utwory mieszczą się definicji rock’n’rolla. I tak obok piosenek wylansowanych przez Haleya, Presleya i Tommy Steela znalazły się tam utwory śpiewane przez Franka Sinatrę, Paula Ankę i Ethel Waters oraz jazzujące kompozycje Duke’a Ellingtona i Gene’a Krupy. Trafił na nią również rodzynek, utwór własny Hula-Hoop Boogie. Wraz ze wzrostem liczby solistów-wokalistów – do Bogusława Wyrobka i Marka Tarnowskiego (Wojciech Zieliński) dołączyli Andrzej Jordan (Anrzej Szmilichowski) i Michaj Burano (Wasyl Michaj) – odsetek poprawił się nieco, ponieważ na set-liście pojawiły się utwory Fatsa Domino i Little Richarda, ale też na przykład odległy stylistycznie przebój Cateriny Valente Malagueña.

Gdy „straszni mieszczanie” zniszczyli Walickiemu marzenia, ten nie popadł, jak Freed, w depresję, tylko ruszył do boju i w zaskakująco krótkim czasie przygotował udoskonaloną wersję pierwotnego projektu. W zasadzie miał to być ten sam zespół, tylko w nowym opakowaniu, ale okazało się, że część muzyków miała już inne plany na życie.

Czerwono-Czarni (CC) debiutowali 23 lipca 1960 roku w gdańskim Żaku. Ich premierowy koncert był tak pożądanym wydarzeniem, że po jednodniowej przerwie powtórzono go jeszcze czterokrotnie – narodziła się nowa gwiazda. Niestety sukces nie uchronił zespołu przed kryzysem, bo po wakacjach muzycy wrócili na studia i CC praktycznie przestali istnieć.

W ich pierwszym składzie znalazło się czterech muzyków z Rhythm & Bluesa – Tarnowski, Jordan, Burano oraz pianista Zbigniew Gersen (Zbigniew Wilk) – oraz między innymi gitarzysta Wiesław Bernolak i saksofonista Przemysław Gwoździowski. Gdy los CC zawisł na włosku, to ci dwaj nowi skrzyknęli znajomych klezmerów[3] i zespół odrodził się, ale w Krakowie, a następnie w Warszawie. W stolicy grali przez bite cztery miesiące, co Walicki wykorzystał i na ich koncerty ściągnął całą miejscową śmietankę towarzyską. Dzięki temu udało mu się doprowadzić do nagrania pierwszej płyty i występu w TVP.

Równolegle Walicki „wydeptywał” w Sopocie urzędową zgodę na otwarcie pierwszej „Letniej Kawiarni z dancingiem – Non Stop”[4]. Jej rezydentem zostali oczywiście CC. Była to jak na owe czasy nowatorska, powielana później w wielu miastach inicjatywa, nikt wcześniej nie zorganizował czegoś takiego z myślą o młodzieży. Non Stop przetrwał dwie dekady i stał się w tym czasie kultową „wyrocznią” w zakresie mody i tańca, ale też skuteczną trampoliną przyspieszającą kariery młodych artystów. Występy w tym miejscu miały też wpływ na dalsze losy CC, ponieważ ich powodzenie zauważyło dwóch skutecznych organizatorów z Estrady Szczecińskiej, którzy podkupili Walickiemu zespół. Niedługo potem Jacek Nieżychowski i Jerzy Kosiński za pomocą kilku sprytnych pociągnięć marketingowych przekształcili tę formację w maszynkę do zarabiania pieniędzy. Niestety ceną, jaką przyszło zespołowi zapłacić, było stopniowe oddalenie się od rock’n’rolla. W takich działaniach oczywiście nie ma nic złego, bo takie są przecież prawa rynku. Poza tym nawet gdyby przypisać im winę, to zneutralizuje ją ożywienie, jakie swymi działaniami wprowadzili na nasz zgnuśniały rynek muzyczny, zwany show-manufakturą.

Nowi opiekunowie wysłali CC w Polskę z hasłem: „Szukamy młodych talentów”, które wymyślił Walicki. Z jednej strony ułatwiało to organizację ich koncertów, z drugiej gwarantowało muzykom o wiele wyższe honoraria – poza graniem przesłuchali blisko 4 tysiące adeptów, dodatkowo akompaniowali. Zwieńczeniem tego ich wielomiesięcznego maratonu był I Festiwalu Młodych Talentów w Szczecinie[5]. Laureaci nazwani zostali Złotą Dziesiątką i z CC ruszyli w wielką trasę. Wśród nich znaleźli się między innymi: Wojciech Gąssowski, Wojciech Kędziora (Korda), Krzysztof Klenczon, Helena Majdaniec, Karin Stanek, Marek Szczepkowski i Czesław Wydrzycki (Niemen). Rok później powtórzono tę samą zagrywkę, laureatami drugiej edycja festiwalu[6] zostali między innymi: Halina Frąckowiak, Mira Kubasińska, Tadeusz Nalepa, Kazimiera (Katarzyna) Sobczyk, Zdzisława Sośnicka i Marianna Wróblewska. Równolegle CC, korzystając z napływu „świeżej krwi”, stopniowo wymieniali garnitur swoich solistów – Gąssowski, Majdaniec, Sobczyk i Stanek oraz niezwiązani z przeglądem Toni Keczer (Antoni Kaczor), Maciej Kossowski, Henryk Fabian (Henryk Sawicki) i Jacek Lech (Leszek Zerhau). Te i liczne roszady wśród instrumentalistów zupełnie zagłuszyły w zespole rock’n’rollowego ducha, a działał on jako gotowa na wszystko grupa zadaniowa. W tej właśnie roli CC zapisali się kolejny raz w historii polskiej muzyki rozrywkowej, nagrywając w 1968 roku nowatorską jak na owe czasy mszę beatową Pan przyjacielem moim Katarzyny Gärtner i Kazimierza Grześkowiaka (Muza XL 0475).

W początkowym okresie repertuar CC, podobnie jak u Rhythm & Bluesa, zasadzał się na powielaniu rock’n’rollowych „standardów”, ale tym razem ów zestaw rozszerzono o własne utwory instrumentalne i aktualne przeboje taneczne: Pata Boone’a, Connie Francis czy the Platters. Później tych „wątpliwych” utworów było coraz więcej, a niektóre z nich zyskały polskie teksty. Liczniej też pojawiać się zaczęły dzieła naszych kompozytorów, których związki z rock’n’rollem bywały raczej iluzoryczne.

„Wrogie przejęcie” CC zraniło Walickiego do tego stopnia, że pałając żądzą zemsty – do czego sam się przyznał – postanowił jak najszybciej zorganizować formację, która pomiesza konkurentom szyki. Nowy zespół przyjął nazwę Niebiesko-Czarni (NC) i oficjalnie zadebiutował 24 marca 1962 roku w gdańskim Żaku, ale miał dwumiesięczne opóźnienie w stosunku do pierwotnego planu. Tak szybki start był możliwy, ponieważ Walicki zastosował dokładnie ten sam patent co poprzednio. Nie wziął jednak pod uwagę, że muzycy zespołu ABC Rock (New Rock Band), których wytypował jako formację bazową, uciekli szybciej, niż to zakładał. Z opresji wyratował go gitarzysta Jerzy Kosela, który wcześniej pomagał mu w kompletowaniu CC, oddając Walickiemu pod komendę swój zespół, Elektron, który wzmacniono dwoma muzykami z innych formacji. Gdy już byli gotowi do startu, zmarł nagle gitarzysta Witold Nowak, który z takim zapamiętaniem ćwiczył nowy program, że przegapił zapalenie płuc, tym samym stając się pierwszą ofiarą polskiego rock’n’rolla.

Repertuar, jaki NC przygotował Walicki, w założeniach niewiele różnił się od wcześniejszych jego projektów, czyli składał się z modnych rock’n’rolli, kilku twistów oraz własnych utworów instrumentalnych. Novum były jednak bitowe adaptacje stylizowanych piosenek „ludowych” – Głęboka studzienka, Mamo, nasza mamo, Gdybyś to tak miała, Stary niedźwiedź. Posunięcie to miało wybić adwersarzom argument, że rock’n’roll jest muzyką obcą nam kulturowo. Fortel ów, podobnie jak wiele innych, okazał się na tyle skuteczny, że przeniósł NC nagrodę w Opolu oraz płytę Na swojską nutę, której sprzedaż osiągnęła nakład ćwierci miliona egzemplarzy.

NC w Żaku zaczynał z trzema wokalistami, ale już po pierwszym koncercie ostało się ich dwóch – Bernard Dornowski i Marek Szczepkowski. W niecały miesiąc później wygrali eliminacje i w konsekwencji cały II Festiwal Młodych Talentów w Szczecinie. Akt zemsty został dokonany, a smakował on tym bardziej, że Walickiemu do nowego zespołu udało się zaangażować: Klenczona, Kordę, Wydrzyckiego, Michaja Burano i Piotra Janczerskiego, na których wielką ochotę mieli również Czerwono-Czarni. Od tego momentu kariera NC nabrała rozpędu. Przez dwa kolejne sezony budowali swą popularność, rezydując w sopockim Non Stopie (1962–163), zdobywali nagrody na festiwalach, nagrywali płyty i zaczęli wyjeżdżać na Zachód[7]. By zwiększyć siłę rażenia, zatrudnili też żeński chórek Błękitne Pończochy (Ada Rusowicz). W tym samym okresie wymienili wszystkich instrumentalistów, bo Walicki miał stałą potrzebę zmian, i to nie bacząc na to, jak wpływają one na relacje międzyludzkie – zwalniał solistów słabszych lub takich, których popularność zagrażała pozycji zespołu. Ciągłe roszady personalne prowadziły do napięć i podziału na frakcje. Problem pogłębił się, gdy muzycy zorientowali się podczas wyjazdów na Zachód, że wysokość ich dewizowych przychodów zależy od liczby osób partycypujących do honorarium. W lecie 1965 roku doszło do rokoszu. Najpierw odeszła trójka instrumentalistów, którzy założyli polską supergrupę Polanie, a później Niemen. Wcześniej Walicki usunął z zespołu Majdaniec i Burano. Niebiesko-Czarni, którzy sami siebie z przekąsem nazywali „Małym Mazowszem”, by nie stracić gruntu pod nogami, przeobrazili się w formację rockową z Rusowicz i Kordą „na froncie” – unowocześnili brzmienie i przyswoili sobie nowe, właśnie rozkwitające na Zachodzie nowe muzyczne trendy (rock progresywny). Walicki przebrał ich, zgodnie z duchem czasu, w gustowne, stylizowane na folklor stroje i ruszył z nimi na podbój Zachodu, gdzie wystąpili między innymi w Radiu Luksemburg. Po powrocie uznał, że nie tak to miało wyglądać, opuścił zespół i zaczął obmyślać kolejny projekt (Breakout). Od tej chwili NC, korzystając ze statusu zespołu eksportowego, działali samodzielnie przez niemal dekadę (1976), grając niewiarygodną liczbę koncertów (z górą 3 tysiące), nagrywając kolejne płyty (32), a przede wszystkim przygotowując pierwszą polską rock-operę Naga, której premiera miała miejsce 22 kwietnia 1973 roku w gdyńskim Teatrze Muzycznym. Nie było to udane przedsięwzięcie, ale i tak pokazano je w kraju ponad sto razy. Marek Karewicz podsumował Nagą takim oto bon motem: „Miał to być kamień milowy, a stał się ich kamieniem nagrobnym”.

„Korporacyjny” styl zarządzania, jaki Walicki stosował wobec swoich zespołów, powodował, że zwalniani muzycy wzmacniali konkurencję lub też tworzyli własne projekty. Jednym z nich był surfowy sekstet Pięciolinie, w którym znalazło się aż pięciu muzyków z NC. Grupa powstała latem 1963 roku, dość szybko nagrała w radiu kilka piosenek i została rezydentem sopockiego Non Stopu. Wygrała też wyprzedane do ostatniego miejsca starcie „Pięciolinie contra Tony”[8] w nieistniejącej już Hali Stoczni w Gdańsku. Mimo rosnącej popularności muzycy nie bardzo radzili sobie z logistyką, więc sprawy, w pełnej konspiracji, w swoje ręce wziął Jerzy Kosela, który właśnie wyszedł z wojska. Tym sposobem w styczniu 1965 roku Pięciolinie stały się Czerwonymi Gitarami, a muzycy, którzy się w nich nie zmieścili, założyli Pięć Linii, które działały nieco ponad rok.
_____

[1] Wydawnictwo Iskry.
[2] 6–12 sierpnia 1956 r.
[3] Klezmer – potoczne określenie dla muzyka grającego w knajpie.
[4] 2 lipca 1961 r.
[5] 29 czerwca – 1 lipca 1962 r.
[6] 4–7 lipca 1963 r.
[7] M.in. do słynnej paryskiej Olympii.
[8] Zwycięzcy II Ogólnopolskiego Festiwalu Młodych Talentów w Szczecinie (1963).

Muzeum Polskiej Piosenki w Opolu logo

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć