OD REDAKCJI: W wywiadzie dla Meakultury Mateusz Smoczyński opowiedział o kwaśnej cytrynie, która mu smakowała, zdradził, czyja twórczość okazała się zbawieniem w kryzysowym momencie jego kariery. Wyjawił także, w jakim wieku najlepiej zostać jazzmanem, a także, co chciałby zagrać z Branfordem Marsalisem. Rozmowa ukazała się w ramach drugiej edycji cyklu wywiadów MEAKULTURA.pl #StoTwarzySTOART.
Mateusz Smoczyński – skrzypek jazzowy, kompozytor, absolwent Akademii Muzycznej Fryderyka Chopina w Warszawie, gdzie dziś prowadzi klasę skrzypiec jazzowych, autor koncertu skrzypcowego Adam’s Apple, koncertu na skrzypce, saksofon i orkiestrę 2PiX oraz koncertu na skrzypce, fortepian i orkiestrę Fallen Angel napisanego na zamówienie Janusza Olejniczaka.
–––––
Dorota Relidzyńska: „Wszystkie włosy na mojej głowie stały dęba. Było to uczucie, jakbym zjadł bardzo kwaśną cytrynę, która mi jednak smakowała” – mówił Pan tak o chwili, kiedy po raz pierwszy usłyszał Pan utwór Johna Adamsa. „Stałem się jego psychofanem”, dodał Pan. Co to oznaczało w praktyce?
Mateusz Smoczyński: Mam taką naturę, że jeśli zainteresuję się czymś, to dana rzecz pochłania mnie w całości. Na przestrzeni lat byłem zafascynowany m.in. twórczością Karola Szymanowskiego, Johna Coltrane’a, Keitha Jarretta, Wayne’a Shortera czy Zbigniewa Seiferta. W liceum słuchałem non stop Johna Coltrane’a. W czasie moich studiów muzycznych byłem pod ogromnym wpływem muzyki Karola Szymanowskiego i w tym czasie robiłem wszystko, aby zgłębić wiedzę na jego temat: czytałem dostępne książki, słuchałem płyt, chodziłem na koncerty z jego muzyką, ale, przede wszystkim, sam grałem jego utwory. Przez te 5 lat studiów zagrałem prawie wszystkie jego kompozycje na skrzypce oraz oba kwartety smyczkowe.
Podobno sytuacja wydarzyła się z Johnem Adamsem, którego po raz pierwszy przez przypadek usłyszałem w radiu, ale od tego momentu jego twórczość całkowicie mnie pochłonęła. Było to dla mnie zupełnie nowe odkrycie, nowy smak. Połączenie brzydoty i piękna, minimalizmu i maksymalizmu, jest to też rodzaj muzyki poważnej, która jednak „swinguje” i ma wewnętrzny groove… Warto podkreślić, że moja fascynacja muzyką Adamsa przypadła na całkowicie nowy etap mojej kariery: od kilku lat bardzo dużo komponuję, a podczas studiów głównie grałem. Dlatego muzyka Johna Adamsa ma ogromny wpływ na moje kompozycje, m.in. na koncert skrzypcowy o wymownym tytule Adam’s Apple (jabłko Adama, a tak na prawdę jabłko Adamsa). Oczywiście bardzo dużo słucham muzyki Johna Adamsa i analizuję ją, ale też czasami grywam jego utwory skrzypcowe.
Istotną różnicą pomiędzy Szymanowskim a Adamsem jest też to, że Adams jest kompozytorem żyjącym… Miałem okazję zobaczyć go „w akcji” kilkakrotnie i łączą się z tym niezapomniane przeżycia. Wybrałem się na jego koncerty do Zurichu, Reykjaviku oraz do Pragi Czeskiej i zawsze udawało mi się z nim porozmawiać. Przy naszym pierwszym spotkaniu Adams otrzymał ode mnie partyturę i nagranie mojego koncertu skrzypcowego, który, jak później mówił, bardzo mu się spodobał. Aktualnie pracuję nad sprowadzeniem Adamsa do Polski. Chciałbym z nim zagrać jego koncert na skrzypce elektryczne The Dharma at Big Sur, który napisał dla Tracy’ego Silvermana (byłego skrzypka Turtle Island Quartet, w którym i ja przez kilka lat grałem).
D.R.: Wspominając o Szymanowskim, mówił Pan o tym, że kompozytor ten udanie łączył impresjonizm z ekspresjonizmem, a Adams to „smaczna cytryna”…
M.S.: W sztuce bardzo lubię łączenie „wody z ogniem”, czyli łączenie potencjalnie niemożliwych do połączenia ze sobą rzeczy. I choć największy wpływ miał na mnie Karol Szymanowski, jednak nie mogę pominąć także takich kompozytorów jak: Béla Bartók, Dymitr Szostakowicz, Igor Strawiński, Maurice Ravel, Claude Debussy, Steve Reich, Philip Glass, Ludwig van Beethoven, Witold Lutosławski, Krzysztof Penderecki, Grażyna Bacewicz, Fryderyk Chopin i wielu innych. Moim najnowszym odkryciem jest angielski kompozytor Thomas Adès.
Większość z wymienionych kompozytorów robiła właśnie takie nieoczywiste połączenia na gruncie muzyki, zestawiając ze sobą piękno i brzydotę, impresjonizm i ekspresjonizm, minimalizm i maksymalizm, tonalność i atonalność itp.
D.R.: Opowiada Pan o swoich doświadczeniach artystycznych z wielkim zaangażowaniem, bardzo obrazowo (a zarazem z wielkim znawstwem). Czym dla Pana jest muzyka? Czym w ogóle jest muzyka i jak to się Pana zdaniem dzieje, że może ona dostarczać tak silnych wrażeń?
M.S.: Muzyka jest abstrakcyjną dziedziną sztuki, która bardzo pobudza wyobraźnię. Dostarcza mi wielu emocji i pozwala przenieść się w zupełnie inną rzeczywistość. Muzyka to moja pasja, uwielbiam grać i słuchać. Muzyka zajmuje bardzo dużą część mojego życia, jednak nadal jest to tylko jedna z części całości. Nigdy nie traktowałem muzyki jako pracy, granie i bycie na scenie to zawsze dla mnie wielka przyjemność i frajda.
Oczywiście doceniam też ciszę i bardzo często potrzebuję odpocząć od dźwięków. Zdarzają się nawet miesiące, że nie mogę słuchać żadnej muzyki. Pierwszy taki dłuższy kryzys przeżyłem w 2016 roku, kiedy to bardzo dużo koncertowałem, równocześnie grałem w amerykańskim Turtle Island Quartet, w polskim Atom String Quartet i jeszcze w paru innych zespołach. Miałem wówczas przesyt muzyki moich mistrzów, a cała reszta wydawała mi się wtórna. W tym momencie zbawieniem okazała się twórczość Johna Adamsa, która na nowo wznieciła we mnie ogień i pasję do muzyki.
D.R.: W jaki sposób, według Pana, można w dzisiejszych czasach pomóc wzniecić taki ogień w przedstawicielach najmłodszego pokolenia i jak pomóc odkryć dobrą, ciekawą muzykę ludziom dojrzałym, poszukującym, którzy są po prostu ciekawi świata? Inaczej: jak promować dobrą muzykę?
M.S.: Od kilku lat uczę na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie, gdzie moim najważniejszym celem jest wzniecenie wśród studentów pasji do muzyki. Staram się inspirować i wskazywać ciekawych artystów, opowiadam o tych, którzy wywarli duży wpływ na mnie, ale też namawiam studentów do dzielenia się swoimi odkryciami ze mną. Kiedy pojawia się pasja, to całą resztę problemów technicznych zdecydowanie łatwiej pokonać.
D.R.: „2PiX”, podwójny koncert na skrzypce i saksofon tenorowy powstawał w momencie, gdy rozpoczynała się pandemia (2020 r.). Wrócił Pan wówczas do kultowego serialu „Miasteczko Twin Peaks” (stąd wziął się tytuł utworu), lubi pan twórczość Davida Lyncha. Muzyka Angelo Badalamentiego w znacznej mierze współtworzy specyficzną aurę filmów stworzonych przez tego oryginalnego reżysera. To odważny krok, by skonfrontować się muzycznie z tak wyrazistą stylistycznie twórczością.
M.S.: Pandemia była dla mnie okresem, kiedy mogłem na choć chwilę zwolnić. Robiłem sobie niemal codzienne seanse filmowe, po latach postanowiłem obejrzeć Twin Peaks w całości (łącznie z najnowszym sezonem). Ponieważ wisiało już nade mną zobowiązanie napisania koncertu podwójnego, to pierwszym co przykuło moją uwagę, był sam tytuł. Zachwycony surrealizmem, symbolizmem i magią serialu, od razu zrozumiałem, że klimat i treść Twin Peaks będą główną inspiracją.
Muzyka Badalamentiego miała zdecydowanie mniejszy wpływ na moją kompozycję. Nie chciałem bezpośrednio wzorować się na ścieżce dźwiękowej, ale bardziej na treści i nierealności całego serialu. Oczywiście zastosowałem parę nawiązań muzyczno-kolorystycznych i wykorzystałem w instrumentacji np. niezwykle charakterystyczny wibrafon. Ciekawym zabiegiem może też być użycie gwizdka jako imitacji przerażającego krzyku Laury Palmer.
D.R.: Jak opisałby Pan, korzystając ze swoich własnych doświadczeń i ogromnej wiedzy, muzykę amerykańską? Czy można powiedzieć, że Stany Zjednoczone są w tej chwili muzycznym centrum świata?
M.S.: W dobie globalizmu i powszechnego dostępu do praktycznie każdej muzyki, dość trudno jest aktualnie wskazać jedno centrum, stolicę muzyki. Wszystko opiera się na jednostkach – poszczególnych muzykach. Stany Zjednoczone są oczywiście bardzo istotnym „graczem”, i to nie tylko jeśli chodzi o muzykę jazzową: dotyczy to także muzyki poważnej (o czym często w Europie zapominamy).
Scena muzyczna w USA nastawiona jest na gwiazdy, nie ma tam miejsca dla wielu wspaniałych muzyków, którzy nie odnieśli komercyjnego sukcesu. Często o tym wspominam, że wśród artystów w USA nie ma miejsca na klasę średnią, trzeba być rozpoznawalną gwiazdą, niemal celebrytą lub zająć się inną pracą i grać wyłącznie dla przyjemności.
D.R.: Pozostając przy jazzie, czy jazz jest czymś, co „gra w duszy” od początku, czy raczej każdy muzyk może zostać jazzmanem?
M.S.: Tak, w każdym momencie kariery i muzycznego rozwoju jest to możliwe, jeśli tylko muzyk ma szczerą pasję do jazzu. Nigdy nie jest za późno na próbowanie nowych smaków! Pamiętam jedną zabawną sytuację, kiedy jeden kolegów skrzypków klasycznych przyszedł na mój koncert i widząc, jak dobrze się bawimy na scenie powiedział, że też chciałby nauczyć się grać jazz. Oczywiście nic z tego nie wyszło, bo nigdy nie lubił tej muzyki słuchać…
D.R.: Czy w Pana życiu był taki moment, kiedy chciał Pan poznać „nowe smaki” i np. pożegnać się z karierą muzyka? Czym mógłby się Pan wtedy zająć?
M.S.: Oczywiście! Widząc jak niedoskonały jestem skrzypcach, jak wolno komponuję, myślę o tym niemal codziennie. Później jednak zawsze przychodzi inna refleksja: skoro uwielbiam grać, publiczność przychodzi na koncerty, a wszystko inne w życiu robię jeszcze gorzej, to może nie ma co rezygnować z muzyki…
Co innego mógłbym robić w swoim życiu? Coraz poważniej myślę o zrobieniu licencji pilota (jestem typem marzyciela i uwielbiam być w chmurach), lubię też fotografię, filmy, ale i komputery oraz wszelkiego rodzaju gadżety i programowanie. Jednak przede wszystkim sztuka!
D.R.: Pytanie o marzenie: gdyby była taka możliwość, to z kim, gdzie i dla kogo chciałby Pan zagrać? Jakiś projekt, festiwal, ministerstwo stworzyć?
M.S.: Jestem szczęściarzem i większość moich marzeń się spełnia. Aktualnie pracuję nad sprowadzeniem dwóch wybitnych artystów do Polski: Branforda Marsalisa (być może uda się zagrać z nim 2PiX) oraz, jak już wspomniałem wcześniej, Johna Adamsa.