Czy muzyka ma płeć i orientację seksualną?
Czasami zadaję to pytanie sobie i znajomym, słysząc od nich w odpowiedzi, że jest absurdalne. Muzyka to przecież sfera abstrakcji, a dla niektórych wręcz absolutu, wykraczająca poza tak przyziemne kwestie jak na przykład płeć. Hola, hola, aby na pewno?! Zamiast sadzić wzniosłe banały, przyjrzyjmy się konkretom − zwłaszcza że przecież abstrakcyjna, „niebiańska” muzyka bierze się z bardzo konkretnego, matematycznego zapisu na pięciolinii.
Muzykę tworzyli i właściwie do dzisiaj tworzą głównie mężczyźni. Zazwyczaj biali i heteroseksualni. To znaczy, kobiety też tworzyły, ale tylko dokonania mężczyzn uważano za godne, by poznał je świat. Ile potraficie wymienić kompozytorek, które zapisały się w dziejach muzyki klasycznej? Kwestię płci muzyki mamy więc wyjaśnioną. To teraz orientacja.
Jeśli zgodzimy się, że wokalne formy – pieśni, arie, piosenki – traktują w 90 procentach o miłości, to musimy także zauważyć, że 99,9 procent z tych 90 procent traktuje o miłości heteroseksualnej. Muzyka jest więc, jak niemal wszystko na tym świecie, heteronormatywna.
Co więc w obliczu tych faktów mają zrobić osoby niehetero, nawet w muzyce pomijane i marginalizowane? Wyrzucić, w akcie sprzeciwu, wszystkie płyty z repertuarem tak poważnym, jak i rozrywkowym?
Dzisiejsze czasy pędzącej ostro do przodu emancypacji zmieniły nieco (powtarzam: nieco) ten stan rzeczy. Mamy otwarcie queerowych artystów (Rufus Wainwright, Troye Sivan, Sam Smith…), którzy ani myślą wyśpiewywać o tym, że „szedł chłopiec do swojej dziewczyny”. To są jednak trendy ostatnich lat, bo trzeba przypomnieć, że nieco starsze rocznikowo queery, takie jak Freddie Mercury, Elton John czy George Michael, nawet jeśli wykorzystywały na estradzie elementy dragu i przegięcia, to w szczycie swoich karier siedziały w szafie. George siedziałby pewnie jeszcze dłużej, gdyby nie został przyłapany na gorącym uczynku w publicznej toalecie.
Mercury i Elton są dziećmi lat 70., gdy w muzyce rozrywkowej, wraz z tzw. glam rockiem, zaczęło się śmiałe igranie ze stereotypami płciowymi i seksualnymi. Wszystko to jednak mieściło się w ramach artystycznej ekstrawagancji. Najbardziej utylitarnie potraktował sprawę David Bowie, który na początku swojej kariery ochoczo korzystał z kobiecych ubrań i kosmetyków. Ogłosił też, że jest homoseksualistą, potem skorygował, że jednak bi, a w konserwatywnych latach 80., gdy i on sam, i jego muzyka się ustatkowały, przyznał, że tak naprawdę jest jak najbardziej hetero. Homoseksualizm był więc dla niego wyłącznie środkiem kreacji scenicznej i haczykiem mający przyciągnąć uwagę podekscytowanej widowni.
Dlaczego geje kochają diwy?
To jednak nie glam rock ani nawet wspomniani mniej lub bardziej otwarcie queerowi artyści otoczeni są w środowisku gejowskim kultem.
Geje na ołtarze wynoszą jak najbardziej heteroseksualne diwy. Ten kult ma swoje źródło w ciągnącym się przez wieki uwielbieniu dla opery. Dla jej większego niż życie, niż banalna, dojmująca rzeczywistość świata rozpalonych namiętności, zakazanych miłości i tragicznych wyborów. Świata patosu i afektu. Wielkie śpiewaczki operowe, zwłaszcza te dysponujące mocnym sopranem, wyrażały w ramach operowej konwencji te wszystkie dramaty i uczucia, o których homoseksualiści musieli na co dzień milczeć.
Spośród diw operowych największym uwielbieniem cieszy się wciąż Maria Callas, której setną rocznicę urodzin właśnie obchodzimy. Jest wiele powodów, dla których stała się gejowską diwą; opisał je w książce „The Queen’s Throat” Wayne Koestenbaum. Chciałbym wskazać jeden, ten nie najbardziej oczywisty. Otóż Callas na początku lat 50. przeszła drakońską dietę, by z pulchnej, ponad stukilowej dziewoi przeobrazić się w idealną pod względem sylwetki i wizerunku diwę. Według Koestenbauma można to odnieść po pierwsze do mimikry, którą muszą zachować homoseksualiści, jeśli chcą wtopić się w heteronormatywne społeczeństwo, po drugie – do panującej w środowisku gejowskim obsesji na punkcie dobrego wyglądu, utrzymania jak najdłużej atrakcyjności seksualnej.
Uwielbienie dla diw przeniknęło ze świata operowego do świata showbiznesu. W latach powojennych jedną z wynoszonych pod tęczowe niebiosa artystek była Judy Garland. Wszystko przez piosenkę „Over the Rainbow”, która stała się nieoficjalnym hymnem gejowskim. Garland śpiewa ją w filmie „Czarodziej z Oz”, a song przenosi jej Dorotkę z szarej, nieprzyjaznej rzeczywistości w kolorową krainę, gdzie znajduje przyjaciół i gdzie może być sobą. Określenie „przyjaciele Dorotki” było przez pewien czas eufeministycznym określeniem mężczyzn homoseksualnych.
Dzisiaj obiektami gejowskiego kultu są między innymi Madonna, Cher, Kylie Minogue, Lady Gaga… Wyraziste damy, zwycięskie kobiety, który przebiły się w nieprzyjaznym świecie sterowanego przez heteroseksualnych facetów showbiznesu. Mówią, śpiewają także w imieniu gejów, którym wciąż odmawia się prawa do własnego głosu. Nadto diwy są wobec swoich gejowskich fanów bardzo lojalne. Wiedzą, że stanowią oni ich najwierniejszą publikę. Może ona jednak łatwo wpaść w gniew, jeśli diwa okaże się zdrajczynią. Tak stało się w przypadku Donny Summer, która w latach 80. jako „nowo narodzona chrześcijanka” zaczęła wygadywać rozmaite bzdury na temat homoseksualizmu. Geje się wkurzyli, pokazali Donnie zad i jej kariera de facto się skończyła. Inne diwy jednak nie popełniają tego błędu. Przeciwnie – Madonna czy Cher wspierały środowisko także wtedy, gdy nie było to dobrze widziane przez establishment, a homoseksualni piosenkarze wciąż siedzieli głęboko w szafach.
Dwa zastrzeżenia na koniec
Zanim zakończę ten felieton, muszę poczynić dwie uwagi. Po pierwsze, niedobrze jest nadmiernie uogólniać i powielać bezrefleksyjnie stereotypy. Ja na przykład nigdy nie miałem nabożeństwa do oper i nie klęczałem przed Marią Callas. Lubię ledwie jedną płytę Madonny, a muzykę Cher uważam za banalną. Znam też wielu gejów, którzy diwy mają gdzieś. Słuchają heavy-metalu albo zgoła niczego.
Druga ważna rzecz jest taka, że przez cały czas i ja tokuję wyłącznie o cismężczyznach. Gusty muzyczne gejów, ich relacje z diwami itd. zostały już wielokrotnie opisane i przeanalizowane. Ale co z lesbijkami? Jaka jest ich mitologia muzyczna? Nie wiem. Nie znam żadnych prac poświęconych temu tematowi. Mogę jedynie domniemywać, że część z nich czuje więź z otwarcie lesbijskimi piosenkarkami takimi jak Melissa Etheridge czy K.D. Lang. A osoby transgenderowe? Czy ich przewodnikiem muzycznym jest np. wysoko ceniona przez koneserów Anohni? To wszystko trzeba by zbadać.
Intryguje mnie też pytanie, czy w miarę normalizowania nienormatywnych tożsamości, „rozpuszczania” się osób LGBT w społeczeństwie, specyficznie gejowskie podejście do muzyki zacznie zanikać. A może przeciwnie – wzmocni się i z marginesu przesunie się do mainstreamu? Tak przecież stało się z Eurowizją, o której przez lata szeptano, że przyciąga homoseksualistów, a dzisiaj głośno już nazywana jest gejowskim odpowiednikiem Mundialu.
Ach, masowość zamiast elitaryzmu! Jeszcze zatęsknimy za czasami, gdy homoseksualność w muzyce była tak zakodowana, że trzeba było mieć naprawdę dobry słuch, by ją usłyszeć.