Jeśli przyjąć, że stosunek słuchaczy do okładek płytowych jest najlepszym wyznacznikiem ich szacunku do artystycznej wartości muzyki popularnej, to lata niepodzielnego panowania w kraju nad Wartą i Wisłą kasety magnetofonowej trzeba nazwać wiekami ciemnymi. Problem w tym, że jednocześnie był to – także dzięki kasetom – bodaj najbardziej twórczy okres w historii polskiej muzyki alternatywnej.
Wychowani w PRL-u obywatele poświadczą: w państwie małych fiatów i wielkich bloków panował kult czarnej, winylowej płyty, schowanej w pięknej, zadbanej okładce. Nie można było jej tak po prostu kupić – ją się ZDOBYWAŁO, wydając (relatywnie) kolosalne pieniądze. Rodzime firmy tłoczyły niewiele i często marnie, zatem prawdziwe kolekcje powstawać mogły tylko u tych szczęśliwców, którzy mieli dostęp do sprowadzanych pokątnie nowości z Zachodu.
Szczególnie jaskrawo świadczą o tym wspomnienia weteranów polskiej alternatywy – taki Kazik Staszewski nieraz podkreślał edukacyjną rolę angielskich krewnych, którzy przysyłali młodemu liderowi Kultu najświeższe dźwięki ze zbuntowanego Londynu. Kto nie miał wujka marynarza albo taty na placówce (bądź nie był z tatą na placówce w jakimś cieplejszym socjalistycznym kraju) mógł liczyć na kopię – oczywiście nie na winylu, lecz na magnetycznej szpuli schowanej do plastikowego etui z logo Compact Cassette.
Historia komercyjnego ujarzmiania taśmy magnetycznej liczy kilkadziesiąt lat – od odkrycia metody sposobu zapisywania na niej muzyki w latach 20. przez liczne próby ochronnego opakowywania jej zwojów, aż do berlińskich targów radiowych w 1963 roku, gdzie oficjalnie przedstawiono dzieło belgijskich inżynierów Philipsa: kasetę magnetofonową.
Trudno nie zauważyć, że wydarzenie to tylko o kilka miesięcy rozminęło się z premierą pierwszej płyty Beatlesów. Czwórka z Liverpoolu zawojowała świat z marszu, kasecie zajęło to trochę więcej czasu – przez pierwszą dekadę istnienia jakość zapisu na kasetach znacznie ustępowała wszechobecnym winylom i nawet sami ich twórcy długo celowali raczej w rynek nośników do dyktafonów.
Standard przetrwał chude lata głównie dzięki decyzji Philipsa o rezygnacji z opłat licencyjnych dla producentów kaset – na czym urosły imperia takich firm jak TDK, BASF czy Maxell, które inwestowały w coraz lepszą jakość swoich produktów. Nie było już wówczas przeszkody do kolonizowania przestrzeni, w których winyl nie mógł się sprawdzić – jeszcze w latach 60. magnetofony kasetowe pojawiły się w samochodach, zaś dekadę później za paskami spodni. Sony najtrafniej nazwał swoje dzieło – pokazany w 1979 roku Walkman został utożsamiony z całą kategorią już istniejących produktów. Co ciekawe, nazwa jednego z protoplastów walkmana doczekała się triumfu dopiero w XXI wieku: w połowie lat 70. Philips lansował bowiem… Hipstera.
Przewińmy teraz akcję do rozdziału Polska. O ile na tzw. Zachodzie kaseta była po prostu poręczniejszą alternatywą dla winyla (a potem kompaktu), o tyle muzyczny Wschód uczynił z kasety królową. Fatalny dostęp do zagranicznych winyli sprawił plus państwowy monopol na dostęp do studiów nagraniowych i katalogów nielicznych wytwórni nie dawały słuchaczom alternatywy: aktualności rozchodziły się na kasetowych kopiach z kopii (po jeszcze jednej kopii), przy czym społeczne piractwo miało wręcz instytucjonalne wsparcie redaktorów państwowego radia, puszczających na antenie całe płyty płyt wraz z komentarzem w stylu: „Prosimy przygotować kasetę 60-minutową, na stronie A znajdą się następujące utwory…”. Koncerty z kolei były okazją, by uwiecznić nagrania wykonawców odciętych od radia i przemysłu fonograficznego – najpiękniej pokazują to słynne zdjęcia z festiwalu w Jarocinie, pokazujące las uniesionych nad słuchaczami magnetofonów. Po latach nagrane w ten sposób kasety stawały się jedynymi świadectwami istnienia wielu alternatywnych wykonawców.
Nietrudno się domyślić, że w takich realiach okładka skazana była na zagładę. Nie dość, że malutkie pudełko w kształcie prostokąta uniemożliwiało przeniesienie „winylowej” wizji na skalę mikro, to jeszcze – z racji opisanych wyżej obyczajów i ograniczeń – w radosnej rzeczywistości PRL-u okładką kasety był większości przypadków biały kartonik z wypisanymi tytułami nagranych utworów. Początek lat 90. nie przyniósł zmiany tej sytuacji – muzyczna edukacja młodego pokolenia przeniosła się na targowiska, gdzie obok stoisk z włoszczyzną (nie mylić z Italo disco) i inną zieleniną, tudzież słodyczami z niemieckich dyskontów rozlokowali się handlarze „piratami”.
Funkcja okładki pirackiej kasety sprowadzała się do informacji o tytułach utworów i ich kolejności na obu stronach kasety. Z nostalgią wspominano radiowych prezenterów, którzy nabożnie czcili integralność albumów – piraci nagminnie ingerowali w pierwotny układ albumów, zmieniając pierwotną kolejność piosenek, a czasem nawet… kompilując po swojemu różne wydawnictwa tego samego wykonawcy.
Tak autor niniejszego tekstu poznał wówczas jedno idealne Use Your Illusion, wykrojone przez piratów z dwóch jego części, wydanych osobno przez ówczesnych królów rocka z zespołu Guns ‘N Roses. Żadnych fanaberii z tekstami piosenek, składem twórców czy innymi informacjami – było już nieźle, gdy papierek w plastikowym pudełku zawierał oryginalną grafikę, zaprojektowaną dla albumu. I to nie było pewne: w omawianej wyżej „kompilacji” zamiast jednej z oryginalnych grafik (różniły się tylko tonacją barw), z frontu spoglądał na słuchacza Arnold Schwarzenegger w roli T2, polującego na ludzi androida z filmu Terminator 2, w którym wykorzystano piosenkę Gunsów You could be mine.
Nagminne były przeskalowania, zmiany pierwotnych barw (ach, te braki tuszu magenta…), tudzież dodatkowe, nieprzewidziane przez oryginalnego wydawcę logotypy – bo przecież piraci też bywali lepsi i gorsi, więc chcieli się między sobą wyróżnić. Mało tego, potrafili też wykazać swoisty patriotyzm – zawarta w 1992 roku niepisana umowa legalnych (ledwo już wówczas dyszących) wydawców z pirackimi kopiarniami uprzątnęła z ryneczków nielegalne kopie kaset polskich wykonawców. Nieco później, już po wprowadzeniu w 1994 roku skutecznej ochrony praw autorskich, największa i najbardziej zaawansowana technologicznie wytwórnia spod znaku muzycznej czarnej bandery płynnie przeistoczyła się w dominującego w branży producenta legalnych kaset i… zaczęła realizować zlecenia od prawowitych właścicieli nagrań.
Czy i jaki wpływ miały te okoliczności na polską twórczość okładkową? Oglądając prace z tego okresu, można zauważyć, że projektanci podświadomie wierzyli w powrót „prawidłowego”, kwadratowego formatu, czyniąc go bazą dla „gorszej” wersji kasetowej – choć przecież powrót winyli nie wchodził wówczas w grę, a kompakty dopiero raczkowały. Kasety rozchodziły się masowo, ale dla artystów wizualnych pozostawały opakowaniem zastępczym, którego wykonanie oznaczało zgniły kompromis.
Epokę kasetowej rzezi okładek zakończyło dopiero upowszechnienie się na przełomie wieków płyt kompaktowych – oczywiście na początku dzięki piratom, którzy wykorzystali błyskawicznie pojawienie się nagrywarek i czystych płyt CD-R, które z kolei poległy w starciu z Internetem i empetrójkami, wgrywanymi najpierw do iPodopodobnych odtwarzaczy, a następnie do telefonów komórkowych. Dzisiejszy etap ich rozwoju to smartfon (lub jak woli Taco Hemingway „świecący prostokąt”), którego kształt budzi jasne skojarzenie z kurzącymi się na strychach kasetami, które zresztą wracają do łask wśród – nomen omen – muzycznych hipsterów.
W sumie historia zatoczyła koło: w erze Spotify skompresowany dźwięk tnie muzyczne niuanse niczym pierwsze, niedoskonałe taśmy magnetofonowe, a kwadratowe okładki znów nie pasują do prostokątnego nośnika. Ostatnia nadzieja po raz kolejny w winylach…
Wystawa X edycji Konkursu 3030 na najlepszą okładkę płytową odbędzie się w Galerii Na Dziedzińcu Starego Browaru w Poznaniu, wernisaż wraz z wręczeniem nagród 21 czerwca o godzinie 16:30, wstęp wolny.