Dzisiaj w Blogosferze wpis Filipa Szałaska – autora bloga Fight!Suzan.
———–
Mając za sobą parę sesji z Cieniem chmury, zabrałem się za przeglądanie komentarzy i niemal natychmiast uderzyło mnie niebywałe stężenie szacunku dla tej płyty. Oczywiście wiedziałem, że wokół Starej Rzeki narosło trochę szumu, ale spodziewałem się tradycyjnego przebiegu hype’u, a nie tego, że gremium recenzenckie przeznaczy wszystkie siły na dotrzymanie kroku podniosłej tonacji albumu. W paru wypadkach respekt ocierał się o czołobitność, zwyczajowe formułki podawano z rzadkim namaszczeniem. Mimo że materiał aż prosi się o rozwlekłe łańcuchy skojarzeń, języki pokornie skołowaciały, prowadząc do konkluzji najbardziej jałowej z punktu widzenia dokumentacji odbioru: „tego po prostu trzeba posłuchać”. Niecodzienną sytuację recepcyjną można łatwo wyjaśnić obawą przed ośmieszeniem się, jako że Stara Rzeka – epatując słuchacza absolutnym brakiem dystansu, nie wspominając już o poczuciu humoru – narzuca szczególnego rodzaju dyscyplinę.
Pod naciskiem projektu, który „nie ogląda się na nic i na nikogo” (koniecznie!), a tłumaczy się sam przez się, notowanie pracy własnej wyobraźni lub snucie intelektualnych dywagacji jawić się musi jako dzielenie włosa na czworo. Seneka, zręcznie unikając wzmianki o spedaleniu, nazwał takie zachowanie „chorobą Greków”: „Szukaniem, ilu też było wioślarzy na statku Odyseusza, albo czy Iliada jest wcześniejsza od Odysei, i czy obie są tego samego autora”. Chcąc rozwiać wszelkie podejrzenia, recenzenci możliwie spłycają refleksję. W przeciwnym wypadku mogliby – nie daj Boże – wydać się mądrzejsi od Kuby Ziołka, co nieuchronnie doprowadziłoby do zarzutów o niegodne i „zniewieściałe” przeintelektualizowanie. Na wszelki wypadek autor dostarczył manifest pełen chiazmów, modnych w humanistyce jeszcze jakieś pięć lat temu („Sądzimy, że cała historia europejskiego myślenia o bycie jest historią myślenia nadmiaru i myślenia nadmiarowego”), zaznacza jednak, że nie trzeba go czytać, a co ważniejsze – rozumieć, aby cieszyć się nagraniami. Co za szczęśliwe zastrzeżenie! – zignorowanie manifestu dostarczy wiążących dowodów na to, że „nadmiar myślenia” nie przesłonił nam tajemniczej urody Starej Rzeki, dostępnej jedynie mędrcom, co odtrącili „dyskursa” dla ujeżdżania krów na oklep.
Żeby nie rzucać słów na wiatr, podam z nazwiska paru recenzentów, którzy dali się uwieść tej retoryce (ciekawej skądinąd, choć teraz to już chyba moja zasługa). Bartosz Nowicki dostrzega paralele pomiędzy Cieniem a produkcjami Obuha, ale odmawia ich uzasadnienia, bo w końcu „nie jest to relacja czysto muzyczna, a jedynie jakieś mentalne pokrewieństwo” (ciekawe, co na to Jerzy Caryk). Recenzent We Are From Poland postępuje podobnie. Rzuca kilka etykietek, stawia odważną tezę, że Ziołek „przywraca do łask, zapomnianą już, kasetę magnetofonową”, wymienia sławy na H (Heidegger, Herzog, Hölderlin; ten ostatni błędnie zapisany), a potem proponuje nawet „dorzucić do tego narzeczoną autora”. Chętnie, szkoda tylko, że na pytania odnośnie do muzyki musimy – zgodnie z nieśmiertelnym bon mot – „odpowiedzieć sobie już sami”.
W recenzji Gazety Wyborczej Jacek Świąder przyznaje: „Nie znalazłem jeszcze opisu, który oddawałby to, co się wyprawia na Cieniu” i na tym koniec, widać nie chce być pierwszym, któremu się powiedzie. Bartek Chaciński uznaje cover „My Only Child” za „arcytrudny”, ale nie kusi go uzasadnienie tak wielkich słów. Nie wiadomo właściwie, jakie zasługi oddał Ziołek na tym polu, bo przecież trudno uwierzyć, że mowa o paru minutach niezbornego wyciaà la Kyst albo o odpryskach pustynnego dronu, nieporównywalnych choćby z osiągnięciami Barn Owl, którzy – jakkolwiek by na to nie patrzeć – są tylko epigonami stylistyki o zasłużonym panteonie. Czy aby na pewno spotwarzenie piosenki Nico rozwlekłymi minutami ambientowych szkiców, które w pięć minut dają się wygenerować z dowolnych sampli, zasługuje na miano cennej reinterpretacji?
Przywary Cienia można wymieniać. Pierwsze trzy minuty otwierającego płytę utworu są nie tylko zbędne, ale i wstydliwe: artysta tak wyczulony na hipsterię celuje w mgiełki Cieślaka zamiast podjąć próbę dorównania tuzom americany w rodzaju Head of Wantastiquet? Post-rockowe „Nächtlich Spaziergang durch Klinger” czułoby się jak ryba w wodzie na kolejnym albumie California Stories Uncovered, ale na „najważniejszej pozycji tego roku” wypada co najmniej blado. Mam ochotę podsumować te i inne słabostki – oczywiste, ale „jakoś” niewidoczne dla gros krytyków – cytatem z forum Masterful Magazine. Jeden z użytkowników tego światłego przybytku wyrażał podejrzliwość wobec Starej Rzeki już w październiku 2012: „Czuję tu (a nos mam nie od parady) jedną wielką maskaradę: ot, ludzie popijający kawę ze Starbucksa poczuli ciągoty do muzyki źródeł, choć nigdy nawet nie asystowali przy świniobiciu”.
Po racji sucharów czuję się na siłach wrócić do sprawy humoru i dystansu, których brak zarzuciłem Ziołkowi na wstępie. Projekty, które zwykło się nazywać „elektroakustycznymi” i przypisywać im etno- oraz antropologiczne fascynacje, stawiają sobie za cel nawiązanie jak najściślejszej łączności z autentycznym przeżyciem, nie zapośredniczonym przez teksty zachodniej kultury, jej dzieła sztuki i dyskursy. Misją takiej muzyki – mówię to bez ironii – jest kultywowanie miejsc i stanów ducha, na które nie padł jeszcze – i paść nie ma prawa – cień wielkomiejskich komplikacji, osłabiających zaabsorbowanie „prawdziwym” życiem. Z tym że artystom w typie Ziołka – owładniętych tym wszystkim, co można z pozycji zdobytego wykształcenia, pokazowo podziwiać jako zrozumiałe również dla prostego człowieka – nie starcza zwykle sił na autorefleksję. Spojrzenie z boku, które potrafiłoby może uświadomić im, jak cienka granica oddziela uduchowienie od pretensji, jest przez nich programowo uznawana za bełkot tych, co lubią robić z igieł widły i kręcą nosem na zarośnięte pachy i cipki.
Przyznam, że w wykonaniu Ziołka miotanie się między skrajnościami – mam tu nam myśli nie tylko dualizm samego albumu, ale i „podwójne” wydanie: na CD i kasecie – nosi dość oryginalny rys epilepsji, który zbliża Starą Rzekę do Current 93. Ale tam, gdzie David Tibet igra z patosem i umyka mu, kradnąc dla siebie i słuchaczy odrobinę mistycyzmu, tam Kuba – „dziecko Bataille’a”, jak sama o sobie mówi – osuwa się w egzaltację, wleczony przez swoje kolosalne kompozycje. Momentalne przebłyski smaku rozsiano po dziele, któremu brak wyczucia, i które w swojej słoniowatej wybujałości jest niestety prozaicznie mętne (nie „prymitywne” i „surowe”, jak chciałby autor). Być może zadecydowała o tym wybiórcza lektura Hölderlina, który w cytowanym na płycie wierszu pisze nie tylko: „Ale co robi nurt tej rzeki, / Tego nikt nie wie”, ale również: „Bo nie na darmo rzeki płyną / Przez suche ziemie. / Dzięki czemu? / Nie może być to nic innego / Jak rodzaj mowy: jakiś znak, / Prosty i jasny, by poznawać / Słońce i księżyc nierozłączne”.