Wielkie oczekiwania, wielkie ambicje i jeszcze większe marzenia – oto czym kierują się wykonawcy-amatorzy biorący udział w programach muzycznych, a przede wszystkim rozrywkowych. Później opuszcza się bezpieczne łono programu i rozpoczyna się prawdziwa walka o przetrwanie. W ostateczności wydaje się płytę, która zostaje niezauważona więc jedyne co pozostaje to pójście do „normalnej” pracy. Tak potoczyły się losy bohatera tejże recenzji – Pawła Kowalczyka, który pomimo różnych przeciwności losu po raz kolejny postanowił zadebiutować w roli piosenkarza, tym razem tworząc płytę, do której dorastał przez ostatnie lata – jak twierdzi.
Big Band Project Kovalczyka wcale nie wielki bo składa się z wyłącznie dziesięciu utworów trwających przeciętnie około trzech minut. Jednak czas to wystarczający by w pełni przekonać się, że lata spędzone nad próbą stworzenia czegoś co zwykło się nazywać „własnym stylem” nie w pełni się zmarnowały.
Trzymanie pióra może przysporzyć niejednego kłopotu, zwłaszcza gdy lekkości mu brak. Pisanie tekstów piosenek do zadań najłatwiejszych nie należy, o czym z pewnością nie przekonał się Kovalczyk. Teksty pisane w języku angielskim są o spełnianiu swoich marzeń (Promise), wierze we własne możliwości (No words), o braniu jak największej przyjemności z życia i pokonywaniu przeciwności losu (About the world), które wraz z barierą językową można bez trudności przełamać ze względu na operowanie prostą i nieskomplikowaną składnią. Przesłanie ukryte w słowach ma moralizatorski charakter, oparty prawie wyłącznie na truizmach. Małe pretensje można rościć do języka, dlaczego nie polski? Mimo to, osoby nawet z minimalną znajomością angielszczyzny przebrną przez siatkę fraz słownych bez większych zwichnięć nadgarstka związanych z nieustannym wertowaniem stron słowniczka.
Zawarta w książeczce płytowej przedmowa informuje o inspiracjach brzmieniami Big Bandów lat 50-tych i 60-tych, z którą poniekąd zgodzić się można. Jednak jest coś czego brakuje wielkiemu projektowi Kovalczyka, mianowicie oryginalności, która towarzyszy singlowemu i „roztańczonemu” Raise me up. Stosowanie instrumentacji dętej do podkreślenia zakończenia fraz i osiągnięciu wzmożonej ekspresji jest mało zaskakujące, a naprzemienny dialog prowadzony w refrenie między wokalistą a chórkami w Warsaw’s calling wcale nie prowadzi do ery Big Bandów, lecz do zespołów zapowiadających muzycznie różnego rodzaju konkurencje we współczesnych, polskich programach rozrywkowych (lokowanie produktu). Wokalista wkłada wiele energii i pasji w wykonywanie utworów, aczkolwiek niektórym z nich pomimo całego włożonego wysiłku brakuje tego samego potencjału komercyjnego, które ma wcześniej wspomniane Raise me up. Przewidywalność, to największy zarzut skierowany przeciw wydawnictwu. Każda ze struktur dźwiękowych jest niesamowicie schematyczna przez co równie poprawna do bólu. Szczególnie słyszalne jest to w utworach w wolniejszym tempie jak No words, Freedom, Dream, gdzie głównie linia wokalna odpowiada za budowanie dramatyzmu oraz napięcia na przekór monotonnemu akompaniamentowi. Warto nadmienić, że Kovalczyk sam stworzył muzykę oraz teksty do większości piosenek wydając płytę prawie w pełni autorską, będącą przejawem inwencji twórczej muzyka.
Materiał wyczerpujący i niezwykle egzaltowany za co odpowiedzialny jest sposób śpiewania wokalisty nieco adekwatny do tego jak wykorzystywał swój naturalny „instrument” Otis Redding z tą różnicą, że u Otisa było to lekkie i naturalne. Charakterystyczna barwa głosu sprzyja budowaniu dramatyzmu, jednak nieustanne napięcie męczy zarówno słuchacza jak i struny głosowe piosenkarza.
Pogratulować nie tylko pomysłu na siebie trzeba Kovalczykowi, lecz dążenia do niezależności artystycznej deklarując, że kolejnym Michałem Wiśniewskim zostać nigdy nie chciał i nie chce. W końcu swoją cenę trzeba znać. Z czerwonymi włosami mu nie po drodze, za to nieśmiało stwierdzić można, że bliżej mu do odtwórcy głównej roli w filmie Pianista Polańskiego, czyli do Adriena Brody’ego. Podobieństwo nie tylko fizyczne tychże mężczyzn spostrzeże się, lecz także łączący ich instrument. Na okładce książeczki płytowej widnieje klawiatura fortepianu wcale niedelikatnie nieprzystająca do konwencji całości płyty, jednak nic tak nie uszlachetnia i umuzycznia zarazem jak fortepian.
Karty niedalekiej przeszłości, kiedy to Paweł Kowalczyk tworzył „dzieła”, które obsesyjnie prowadziły do obłędu w końcu zostały odważnie przewrócone po to by wraz z drugim podejściem napisać czarno na białym nowy rozdział zatytułowany Big Band Project. Czy metamorfoza stylu muzycznego, lecz także wizerunkowego wokalisty okazała się słuszna? Najlepszą oceną Big Band Project będzie porównanie singlowego Raise Me Up z poprzednim dokonaniem.
Przed:
Po:
———
Wywiad z Pawłem Kowalczykiem można przeczytać tutaj: