Rozmowy, trzaskanie drzwiami, dzwonienie telefonów i słynne oklaski pomiędzy częściami koncertu – czyli o zachowaniu słuchaczy podczas występów muzyków.
Status: w związku. Chwilę po zmianie zaczynają spływać dziesiątki „lubię to”. W istocie, jest co lubić – dwoje ludzi postanowiło oznajmić światu swoje uczucie, a co za tym idzie – wzajemny szacunek, akceptacje i zrozumienie. Żyjemy w czasach, w których powiadomienie o czymś internetowej społeczności nadaje temu mocy. Czy gdybym przed każdym wyjściem na koncert –ja – jako słuchacz – ustawiała sobie status „w związku z artystą” mogłabym liczyć na to, że ktoś to uszanuje?
–Przepraszam, ta pani jeszcze stroi czy już gra? – niespodziewanie głośne pytanie zaburzyło (wątpliwą, ale jednak wciąż obecną) harmonię występu młodej skrzypaczki, na którym byłam jakiś czas temu. Naburmuszony pan w średnim wieku wbił we mnie wyczekujący odpowiedzi wzrok. Jedynym, co miałam mu do zaoferowania był uprzejmy gest uciszenia w postaci przyłożenia sobie palca do ust. W tej samej chwili kilka rzędów dalej zadzwonił telefon. Jego właściciel z subtelnością godną słonia w składzie porcelany wybiegł z sali – a jakże – trzaskając drzwiami. Ich huk idealnie zgrał się z końcem utworu otwierającego recital, po którym rozległy się gromkie brawa. A była to dopiero pierwsza z trzech części wykonywanego koncertu…
Wracałam do domu rozżalona i wściekle wręcz bezsilna. Do tej pory naturalną wydawała mi się myśl, że Ci, którzy chodzą na koncerty, robią to z własnej i nieprzymuszonej woli. Ale może coś mnie ominęło? Może w czasie, kiedy sama stawiałam pierwsze akordy za klawiaturą szkolnego fortepianu powstał jakiś dekret?
Każdy obywatel RP władający pełną zdolnością do czynności prawnych, winien jest co najmniej dwa razy w miesiącu stawić się w dowolnie wybranej sali koncertowej celem doświadczenia przeżycia duchowego. Niewywiązanie się z obowiązku dyktowanego przez władze kraju naznaczone będzie poniesieniem konsekwencji o represyjno-prewencyjnej naturze.
To by wiele wyjaśniło… W końcu nawet największa przyjemność w momencie stania się nakazem przemienia się w uciążliwy obowiązek. Przyznaję – obecność takiego dekretu byłaby dla mnie jedynym w miarę racjonalnym usprawiedliwieniem podobnego zachowania. Niestety brak tego rozporządzenia zmusza mnie do poszukania innego wyjaśnienia, co nie jest wcale takie proste… Kilkakrotnie miałam okazję się przekonać, że słuchacz na koncercie to trochę jak klient w sklepie. Płaci i wymaga. Zasiada niczym władca i należy mu usługiwać. Skoro już raczył zaszczycić występujących swoją obecnością, to przecież nikt nie będzie mu mówił, co i kiedy ma robić, a już na pewno – czego z całą pewnością robić mu nie wolno! Naiwne przekonanie o swojej wyższości dla wielu z nich okazuje się być zgubne. Zwłaszcza, jeśli dodamy do tego smutny fakt, że pojęcie na temat koncertowej etykiety panowie i władcy mają dość nikłe…
Ze szkoły muzycznej oprócz umiejętności zaśpiewania pentatoniki i taktowania na cztery, wyniosłam coś w rodzaju dekalogu. Trzy ostatnie przykazania to: nie klaszcz między utworami, nie zakłócaj występu kolegi swego i nie gadaj podczas koncertu, który jego jest. Lata mijają, a dla mnie wciąż jest to aktualne, niezależnie od tego, czy artysta na scenie to mój znajomy, czy ktoś zupełnie obcy. Chyba tylko ja wiem, jak często chciałabym podzielić się tą wiedzą z innymi!
Przywołany na początku pechowy wieczór w połączeniu ze wspomnieniami z własnego dyplomu (komisja akompaniowała mi czterogłosowym szelestem papierków po cukierkach) dał mi do myślenia. A może by tak przeprowadzić kampanię uświadamiającą społeczeństwo? Kolonie karne dla niezdyscyplinowanych słuchaczy? Oczyma wyobraźni widzę panele dyskusyjne, podczas których winowajcy brani są w krzyżowy ogień pytań:
– Zakładam, że chadza pan do okulisty, prawda? Stawia się pan na wizytę w goglach narciarskich? Do dentysty też pan pewnie chodzi. I co, u niego z kolei zakleja pan sobie usta taśmą? Nie? No proszę, co za zaskoczenie! To w takim razie, niech mi pan powie, dlaczego na koncertach pan gada? Wychodzi z trzaskiem drzwi? Pochrząkuje, siorbie i ziewa?
Terapia szokowa antidotum na ignorancję i brak kultury! Może takie miesięczne zesłanie naprostowałoby skrzywione wyobrażenie słuchacza „idealnego”, któremu wszystko wolno? Dopełnieniem leczenia byłaby zamiana miejsc. Pan kaszlący z niezadowolenia stanąłby na miejscu zestresowanego i deprecjonowanego przezeń muzyka. Ten z kolei zasiadłby na widowni i na kilka chwil zapomniał o koncertowej etykiecie. Nie czyń drugiemu, co Tobie niemiłe – how simple is that? A nuż ten pierwszy uświadomiłby sobie, że muzyk to nie tylko pasja, ale i zawód – ciężki, wymagający, niekiedy prawdziwie bezlitosny. Chyba dopiero zdobycie całego bagażu podobnych doświadczeń uczyniłoby z niego słuchacza prawdziwie idealnego. Takiego, który siada w ciszy i czeka na to, co stanie się jego udziałem. Takiego, który czuje, że moment strojenia się orkiestry to taki trochę rytuał przejścia w inny świat. Takiego, który nie zniszczy tego świata swoim brakiem wrażliwości, tylko w zamian za to – po prostu go doceni.
Marzenia ściętej głowy?