Każdy prawdziwy meloman na wieść o nadchodzącym festiwalu muzycznym zaczyna odczuwać zawsze przyjemne mrowienie. Wobec wizji czekających go 55 koncertów w wykonaniu około 1000 muzyków jest już mocno podekscytowany. Gdy jednak okazuje się, że wszystkie te wydarzenia odbędą się w ciągu zaledwie trzech dni, niezawodnie popada w obłęd. Zakończony w niedzielę, 28 września trzydniowy festiwal pod patronatem artystycznym Orkiestry Sinfonia Varsovia nie bez przyczyny przecież nazywa się Szalone Dni Muzyki.
5. polska edycja międzynarodowej imprezy La Folle Journée/Szalone Dni Muzyki odbyła się w ostatni weekend września w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej w Warszawie. Hasłem przewodnim tegorocznego festiwalu była „Ameryka”, zatem program wypełniły utwory twórców zza Atlantyku oraz europejskich kompozytorów, którzy wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych. Muzyka amerykańska jest stosunkowo młoda, dlatego, w przeciwieństwie do poprzednich edycji festiwalu, w tym roku organizatorzy skupili się głównie na kompozycjach z XX wieku.
Szalone Dni Muzyki w założeniu skierowane są do publiczności, która rzadko lub wcale nie uczęszcza do sal koncertowych, nie zabrakło zatem tzw. hitów muzyki klasycznej. Kilkukrotnie wykonano West Side Story, Leonarda Bernsteina, Amerykanina w Paryżu George’a Gershwina, Adagio na smyczki Samuela Barbera, a także słynne motywy filmowe. Odważnym posunięciem było natomiast włączenie do programu festiwalu koncertów skupiających się wokół muzyki z drugiej połowy XX wieku, czyli eksperymentalnych utworów Johna Cage’a oraz minimalistycznych kompozycji Philipa Glassa. Podczas festiwalu prezentującego muzykę amerykańską nie mogło zabraknąć też oczywiście jazzu w różnych jego odmianach. Było zatem z czego wybierać.
Postawiona przed takim dylematem wyboru, zdecydowałam się pójść na dwa niedzielne koncerty. Już w drodze do teatru wiedziałam, że zmierzam w dobrym kierunku, gdyż dźwięki muzyki (ścieżki dźwiękowej do filmu Star Wars) rozbrzmiewały jeszcze przed wejściem do budynku. Na okres Szalonych Dni przed Teatrem Wielkim rozstawiono bowiem duży namiot, w którym również odbywały się koncerty. Po wejściu natomiast zostałam pokierowana do sali… Harlem. Czterem salom, w których odbywały się koncerty, na czas festiwalu nadano bardziej amerykańskie nazwy, zatem Sala Moniuszki zamieniła się w Manhattan, Sale Redutowe w Hollywood, Zascenie w Harlem, a Sala Młynarskiego w Dziki Zachód. Między nimi pospiesznie przemieszczały się tłumy słuchaczy, biegnąc z jednego koncertu na drugi. Uporczywe czytanie programu i zachwycony wyraz twarzy stanowiły wyraźny objaw muzycznego szaleństwa.
Sala Harlem, ze swoim „zakulisowym” wystrojem – kilkunastoma połyskującymi złoto żyrandolami (każdy z innej bajki), prezentowała się niezwykle urokliwie. Ta nietypowa przestrzeń została świetnie zagospodarowana w utworze Unanswered question Charlesa Ivesa, który rozpoczął koncert Polskiej Orkiestry Kameralnej pod dyrekcją Roberta Trevino. Dwie koncertujące grupy instrumentów rozmieszczono z dwóch stron widowni. Cztery flety zostały umieszczone na pierwszym balkonie z prawej, natomiast zadająca tytułowe pytanie trąbka pozostawała ukryta na drugim balkonie po lewej. Instrumenty smyczkowe tworzące tło pozostawały na scenie. Na początku koncertu dyrygent poinformował, że zmieniła się kolejność utworów oraz krótko wyjaśnił ideę kompozycji Ivesa. Niestety, zapowiedź zabrzmiała tylko w języku angielskim, co mogło być niezrozumiałe dla części słuchaczy. Deprymujący był też fakt, że trzy pierwsze kompozycje (oprócz Unanswered question jeszcze Façades Philipa Glassa i Adagio na smyczki op.11 Samuela Barbera) zostały wykonane bez przerwy. Nastrojowy, wyciszony charakter tych utworów, a także specyficzna akustyka sali stanowczo wymagały chwili na wybrzmienie każdego z nich. Kiedy w końcu zabrzmiały oklaski na scenie pojawił się francuski klarnecista Raphael Sévère, który wykonał Koncert klarnetowy Aarona Coplanda. Ciepłą barwą dźwięku, śpiewnym prowadzeniem fraz i sporą wirtuozerią w końcowym fragmencie kompozycji wzbudził ogromny aplauz publiczności.
Na kolejny koncert udałam się do sali Hollywood na piętrze, zaglądając przy okazji do foyer, gdzie w ramach Spotkań z instrumentami wystawione były instrumenty bardziej lub mniej znane.
Bruce Brubaker_fot.serwis Orkiestra Sinfonia Varsovia
Sala Hollywood, z niebieskim oświetleniem oraz nietypowym układem przestrzeni – w kształcie litery T, również robiła duże wrażenie. Program odbywającego się w niej recitalu Bruce’a Brubakera poza dwoma etiudami – nr 4. i 5. – cieszącego się dużą popularnością, Philipa Glassa, wypełniły utwory mniej znanych kompozytorów. Nico Muhly i Missy Mazzoli, których kompozycje zabrzmiały po etiudach, to przedstawiciele najmłodszego pokolenia amerykańskich twórców (urodzeni na początku lat 80.). Kompozycja Drones & Piano Muhly’ego została na festiwalu wykonana po raz pierwszy w Polsce. Sporą konsternację wśród publiczności wzbudził fakt, że jest to utwór na amplifikowany fortepian i elektronikę, o czym nie było mowy w programie. Wyraźnie trzyczęściowa kompozycja rozpoczęła się od zdecydowanego, krótkiego motywu, który stopniowo się rozwijał. Druga część bardzo nastrojowa, przypominała nieco fragmenty Fratres Arvo Pärta, ostatnia natomiast utrzymana była w formie toccaty. Niestety warstwa elektroniczna, obsługiwana z tabletu przez samego pianistę, dosyć rozczarowała, opierając się głównie na syntezatorowym brzmieniu smyczków, któremu towarzyszyły pojawiające się nieoczekiwanie trzaski, przypominające spięcia. Zupełnie inaczej elektronikę w swoim utworze Orizzonte wykorzystała Missy Mazzoli. Wprowadzając jedno pulsujące wolno brzmienie i łącząc je z dźwiękiem fortepianu, stworzyła bardzo hipnotyzujący, wyciszony utwór. Recital Bruce’a Brubakera zamknęła kompozycja Alvina Currana Hope Street Tunnel Blues III. Ten wirtuozowski, toccatowy utwór, oparty na zasadzie przesunięć akcentów, stanowił świetną okazję do zaprezentowania możliwości technicznych znakomitego pianisty. Utrzymana w i tak dużej dynamice kompozycja, niepotrzebnie jednak była dodatkowo nagłośniona, choć jak stwierdziła po koncercie siedząca nieopodal zachwycona występem starsza pani: „Wreszcie trochę hałasu w moim cichym życiu!”.
Cały koncert został bardzo dobrze odebrany przez widownię, choć kompozycje nie należały do „hitów klasyki”. Tak pozytywna reakcja publiczności pokazuje, że festiwal propagujący muzykę poważną, niekoniecznie musi prezentować wyłącznie utwory „znane i lubiane”, gdyż słuchacz „początkujący”, wcale nie znaczy „niewymagający”. Brawo dla organizatorów Szalonych Dni Muzyki, że dostrzegli tę subtelną różnicę, oferując publiczności tak różnorodny program!
——–
Tekst powstał dzięki
Funduszowi Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS