4. Dni Muzyki organizowane przez Akademię Muzyczną w Krakowie upłynęły w tym roku pod znakiem twórczości Andrzeja Panufnika, wpisując się tym samym w szeroki nurt wydarzeń upamiętniających 100. rocznicę urodzin kompozytora. Wydarzenie zaplanowane zostało z rozmachem: od 19 do 26 października odbyło się osiem koncertów oraz dwudniowa konferencja naukowa Pozostać sobie wiernym. Andrzej Panufnik i kompozytorzy emigracyjni. Gościem honorowym była wdowa po kompozytorze, lady Camilla Panufnik, z energią i poświęceniem promująca twórczość swojego męża.
Koncert inauguracyjny wpisał się także w inny projekt odbywający się w Krakowie – cykl Jeszcze polska muzyka organizowany przez Orkiestrę Akademii Beethovenowskiej. W niedzielę 19 października zespołem tym dyrygował jego pierwszy dyrektor, Jacek Kaspszyk. We wspaniałym wnętrzu kościoła św. Katarzyny wykonane zostały Koncert wiolonczelowy op. 43 Mieczysława Weinberga oraz Sinfonia della Speranza Andrzeja Panufnika. Muszę przyznać, że muzyki Weinberga nie znałam zupełnie. Jego Koncert wiolonczelowy wydał mi się jednak utworem atrakcyjnym zarówno dla wykonawców, jak i słuchaczy. Solista Jan Kalinowski miał możliwość uwodzenia publiczności ciepłym brzmieniem instrumentu, zwłaszcza w niskim rejestrze. Bez strachu, ale i z umiarem wykorzystując rozwibrowanie dźwięku i portamento, doskonale dopasował się do emocjonalności utworu. W szybkich częściach dyrygent i solista wyśmienicie podkreślali rytmy taneczne, momentami jakby oberkowe, niekiedy zaś delikatnie stylizowane na muzykę żydowską. Orkiestra cieszyła łagodnym, stopliwym brzmieniem – długi pogłos działał w tym wypadku na korzyść grających. Koncert Weinberga to utwór sentymentalny, nawet ostentacyjnie emocjonalny, ale jest w tym sentymentalizmie jakaś szlachetność. IX Symfonia Panufnika natomiast, choć grana bardzo dobrze, precyzyjnie, z dbałością o szczegóły i przemyślaną przez dyrygenta dramaturgią, nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Zaważył chyba fakt, że to jeden z dłuższych utworów bohatera 4. Dni Muzyki – trudniej w nim stale śledzić logikę przebiegu, tak przecież w wypadku muzyki Panufnika istotną.
Koncert poniedziałkowy (20 października) zatytułowany został Liczba i przestrzeń. Jego program był bardzo atrakcyjny, ale nieco eklektyczny. Orkiestra Kameralna Akademii Muzycznej w Krakowie wykonała Arbor cosmica Panufnika, Tryptyk Aleksandra Tansmana oraz Scenario Mauricia Kagela. Ostatni z trzech utworów powstał jako nowa ścieżka dźwiękowa do nakręconego w 1929 roku słynnego filmu Luisa Buñuela i Salvadora Dalego Pies andaluzyjski. Choć kompozycję można wykonywać samodzielnie, na szczęście zdecydowano się na pokaz całości. Pod względem technicznym najlepiej orkiestra poradziła sobie z Tryptykiem Tansmana, utwór stanowił jednak raczej miły przerywnik między dwiema kompozycjami o większym ciężarze gatunkowym i większych wymaganiach emocjonalnych. To właśnie ekspresja była głównym atutem wykonania Arbor cosmica. Panufnik grany ze skupieniem na tym właśnie aspekcie brzmiał wyjątkowo wciągająco. Dyrygent dwoił się i troił, by uzyskać od orkiestry jak najwięcej zaangażowania – sądzę, że mógł być zadowolony. Mieszane uczucia wzbudził we mnie jednak rzucony na ekran film z wykonywanych w tym samym czasie z boku sceny grafik (Elena Lola Loli). Choć ciekawie było śledzić powstawanie na czarnych kartkach niepokojących zarysów człeko‐ i zwierzopodobnych postaci, wizja miała niewiele wspólnego z dźwiękami. Irytujące było, kiedy graficzka ewidentnie nie skończyła rysunku, a już zaczynała się kolejna część Arbor cosmica.
Wtorek (21 października) przyniósł spore rozczarowanie. Niestety ze względu na problemy zdrowotne dyrygenta planowane utwory chóralne (Andrzej Panufnik w kręgu kompozytorów angielskich) zostały zastąpione naprędce zebranym programem muzyki kameralnej. Na szczęście utwory zostały wybrane zgodnie z linią przewodnią festiwalu, a poziom wykonań był świetny. Już Dreamscape Panufnika, nie w oryginalnej wersji na głos, ale na wiolonczelę i fortepian (Jan Kalinowski, Marek Szlezer), ukoiło zdenerwowanie spowodowane zmianą. Doskonale słyszalne ćwierćtony i łagodne brzmienie wiolonczeli stworzyły odpowiadający tytułowi nastrój. Środkowa faza utworu, „koszmarna”, wykonana została z sugestywną gwałtownością. Duet zagrał także, w głęboko emocjonalny i pełen godności sposób, Kol Nidrei Maxa Brucha. Współpraca wiolonczeli z fortepianem była w obu utworach bardzo dobra, słychać, że to nie zespół przygotowywany specjalnie na tę okazję, ale że instrumentaliści grają ze sobą już od lat (jako zespół Cracow Duo) i doskonale się rozumieją. Wiolonczelę i fortepian usłyszeliśmy też w ostatnim utworze tego wieczoru – w Pochwale wieczności Jezusa, piątej części Kwartetu na koniec Czasu Oliviera Messiaena. Tym razem Szlezer współpracował z Beatą Urbanek‐Kalinowską. Pojawiły się też dwa utwory Panufnika na składy smyczkowe: III Kwartet smyczkowy „Wycinanki” (grał kwartet ILUM: Agnieszka Bugla, Maciej Klich, Karolina Drwięga, Magdalena Sokołów) oraz Song to the Virgin Mary w wersji na sekstet smyczkowy (niestety program koncertu nie został wydrukowany, nie potrafię odtworzyć składu tego zespołu). Zaletami obu wykonań była nienaganność techniczna (na ile można było ją usłyszeć w akustyce bazyliki jezuitów) i wrażliwość na niuanse brzmienia. Wszystko byłoby doskonałe, gdyby nie to, że kościół nie jest salą wytłumioną, cały czas coś postukiwało, każde najdrobniejsze skrzypnięcie niszczyło niebiańskie piana. Bardzo złym pomysłem było dołączenie do programu piętnastominutowej improwizacji organowej na temat Gospodi pomiluj (Marek Stefański). Nieprzemyślane zastosowanie dzwonów, bardzo duże natężenie dźwięków (także niskich, dudniących wręcz w klatce piersiowej) sprawiło, że większość publiczności najwidoczniej czekała końca, nawet z zatkanymi uszami.
Na kolejne dni przenieśliśmy się do auli Akademii Muzycznej „Florianka”. Środa i czwartek (22, 23 października) były wieczorami pieśni. Pierwszego wieczoru wykonano pieśni polskie – tu także program się zmienił, rozchorowała się jedna z wokalistek. Cóż, jesień w Krakowie najwidoczniej nie jest łaskawa. Magda Niedbała (mezzosopran) ładnym, ale niestety jednobarwnym, rozwibrowanym głosem wykonała pieśni autorstwa (lub w opracowaniach) Chopina, Karłowicza, Moniuszki, Niewiadomskiego, Szymanowskiego, Pomarańskiego, Feuersteina, Sandelewskiego i Kozara‐Słobódzkiego. O ile jeszcze w molowych, modernistycznych pieśniach „wysokoartystycznych” estetyka głosu Niedbałej nie raziła tak bardzo, o tyle do pieśni powszechnych wydawała się zupełnie nieodpowiednia. Najsłabiej wypadło Tam na błoniu błyszczy kwiecie – wokalistka zupełnie nie zróżnicowała głosu w dialogu, śpiewała ciężko i manierycznie. Magdalena Pikuła (sopran) mimo pewnych niedostatków technicznych (jak „strzelone” górne dźwięki), śpiewała interesująco, zabawnie, ze zrozumieniem każdego utworu. W Lecioły zórazie Szymanowskiego doskonale utrzymywała napięcie, nie musząc się uciekać do wysokiej dynamiki, w Wesołym plutonie Lutosławskiego i Zosi Moniuszki wspaniale zagrała komizmem. Mieszane uczucia wzbudził we mnie występ Igi Caban (sopran). Dobrze dobrała pieśni do swojej charakterystycznej barwy głosu, jednak jej wykonania Warszawskich dzieci i Pieśni żołnierskiej Panufnika były zupełnie niewiarygodne. Jak tu uwierzyć komuś, kto śpiewa o tym, że idzie do walki, gdy przy tym wdzięczy się i uwodzi? Kolejny koncert poświęcony pieśniom wykonał w całości duet Petra Jablonski (mezzosopran) i Patrik Jablonski (fortepian). Wytrawna barwa głosu śpiewaczki wyśmienicie pasowała przede wszystkim do „północnych”, ciemnych i chłodnych pieśni Gösty Nystroema Sånger vid havet. Nieco słabiej wypadły utwory Panufnika: Hommage à Chopin jakby za mało miał w sobie charakteru instrumentalnego, Dreamscape nie miał w sobie ani tej precyzji, ani tej siły, którą usłyszałam kilka dni wcześniej w wykonaniu wiolonczelowym. Najlepiej z kompozycji bohatera 4. Dni Muzyki zabrzmiała śpiewana przeważnie bez wibrata, bardzo delikatnie Love Song. Z pieśni Poulenca i Strawińskiego najbardziej sugestywnie wykonane były te komiczne (jak Le carafon Francuza). O tym, że śpiewaczka najlepiej się sprawdza w buffo, przekonały mnie ostatecznie dziecięce pieśni Bernsteina I Hate Music – zachwycające, wielobarwne i przekonujące w wykonaniu Petry Jablonski. Pianista pozostawał przede wszystkim akompaniatorem, niekiedy doskonale zgranym partnerem, solo wykonał także Star Prelude and Love Fugue Poula Rudersa. Utwór minimalistyczny, eufoniczny, z reminiscencjami tonalnymi, dość banalny byłby prawdopodobnie mało godny uwagi, gdyby nie piękna, świetlista barwa, którą Patrik Jablonski wydobył z instrumentu.
Utwory fortepianowe – tym razem Andrzeja Panufnika – wypełniły też pierwszą część koncertu piątkowego (24 października). Mariola Cieniawa w Pentasonacie pokazała szerokie spektrum ekspresji; podziwem napełnia mnie też zrozumienie formy utworu, które słychać było w jej wykonaniu. Subtelnym, nasyconym piano, zachwycała Martyna Zakrzewska w utworze Reflections. Niestety druga część koncertu po raz trzeci już w czasie tego festiwalu miała zmieniony program. Zamiast II Kwartetu smyczkowego Weinberga, którego byłam bardzo ciekawa po usłyszanym pierwszego wieczoru Koncercie wiolonczelowym, zespół Messages (Marcin Suszycki, Oriana Maternak, Maria Dutka, Beata Urbanek‐Kalinowska) wykonał Kwartet smyczkowy op. 117 nr 1 Philippa Scharwenki. Utwór, choć grany bez zarzutu, wzbudził we mnie przede wszystkim zniecierpliwienie – przedziwne pomieszanie stylistyczne, które panuje w kompozycji, daje w efekcie coś, co dla mnie jest tylko muzyczną anonimowością. I tu chyba nie zgadzam się z większością publiczności, której najwyraźniej się podobało.
Na sobotni koncert złożyło się aż siedem niedługich utworów Strawińskiego, Ptaszyńskiej, Panufnika, Xenakisa i Ligetiego. Wyśmienicie zaprezentowali bogate możliwości techniczne i barwowe swoich instrumentów klarnecista Levan Tskhadadze (Trzy utwory na klarnet solo Igora Strawińskiego) i flecistka Agata Igras‐Sawicka (Light Breaks Where No Sun Shines na flet solo Marty Ptaszyńskiej). Nieznane przeze mnie wcześniej utwory Panufnika sprzed ucieczki z Polski bardzo mile mnie zaskoczyły. Urokliwe, kolorystycznie wysmakowane opracowania pieśni (Pięć pieśni ludowych) mogłyby zabrzmieć jeszcze lepiej, gdyby wokalistka zdecydowała się zaśpiewać je głosem prostym, mniej rozwibrowanym. Poza tym jednym drobnym nawet nie mankamentem, co możliwym ulepszeniem, wykonanie było w pełni zadowalające. Wspaniałe umiejętności Panufnika do opracowywania gotowego materiału można było też docenić, słuchając Kwintetu akademickiego na flet, obój, dwa klarnety i fagot. Fanfarowe Quasi preludium i Postludium, niby archaizujące, a jakby delikatnie jazzujące, okalające lustrzanie Tryptyk staropolski cieszyły swoją energią (w równym stopniu to zasługa kompozycji, co wykonania). Centralna część, o trzech zróżnicowanych „podczęściach” opartych na trzech różnych cytatach z muzyki dawnej, przywoływała ducha chorału oraz taneczności. Trzecim utworem Panufnika były kończące koncert Triangles. Utwór wydaje się bardziej atrakcyjny w warstwie ideowej niż brzmieniowej. Wykonawcy usadzeni zostali w dwóch trójkątach; pierwsza część należała do wiolonczelistów, druga do flecistek, w trzeciej grać mają połączone „podzespoły”. Tytuł odnosi się jednak nie tylko do zakomponowania sceny, ale też do sposobu organizacji materiału (trzydźwiękowe komórki) oraz zakorzenionego w hinduskim tantryzmie programu. Może jednak utwór ten wydawał się nieco przeintelektualizowany dlatego, że dwa wcześniejsze zachwycały zupełnie czymś innym. Pierwszy to Charisma Iannisa Xenakisa – pięknie tarły w nim ze sobą klarnet (Tskhadadze) i wiolonczela (Kalinowski), agresywne gesty instrumentów, brutalne multifony, jękliwe glissanda wywoływały wrażenie pierwotności. Drugi to Sonata na wiolonczelę solo György Ligetiego. Adam Krzeszowiec wykonał ją fascynująco. Brzmieniem nasyconym, z doskonale słyszalnymi w długich dźwiękach wysokimi składowymi, wspaniale prowadził słuchaczy najpierw przez dialog (I Dialogo. Adagio, rubato, cantabile) nasyconego pizzicata zakończonego lekkim glissandem i modalizującej kantyleny, potem przez ekstremalnie szybki, wirtuozowski, szaleńczy taniec (Capriccio. Presto con slancio).
Na koncercie finałowym w niedzielę (26 października) Orkiestra Symfoniczna Akademii Muzycznej we Wrocławiu pod dyrekcją Wojciecha Rodka wykonała same szlagiery. Kołysanka Panufnika zaskoczyła mnie początkowo nieco szybszym tempem niż w znanym przeze mnie nagraniu. Okazało się jednak, że i tak brzmiała nastrojowo, onirycznie, bajecznie. Niektórzy tylko z publiczności narzekali (moim zdaniem niesłusznie) na „brak oddechu”. Koncert fortepianowy tego samego kompozytora był nierówny. Miał momenty całkiem niezłe – orkiestra dobrze sobie radziła w trzeciej, nieco „rozrywkowej” w charakterze części (Presto molto agitato), miał zupełnie złe – nieczysta podstawa kontrabasów sprawiała niekiedy, że wszystko brzmiało nieczysto, drewno mogłoby się nastroić, co do precyzji blachy też można mieć spore zastrzeżenia. Początek drugiej części (Larghetto molto tranquillo) z delikatnymi pianami świetnie wydobytymi z orkiestry zaburzały niestety flety, zupełnie niepotrafiące się wpisać w dynamikę i barwę reszty zespołu. Współpraca między solistą, dyrygentem i orkiestrą była bardzo dobra. Szlezer urzekał kolorystycznie w części środkowej, błyskotliwością i wirtuozerią imponował w częściach skrajnych. Znacznie lepiej niż Koncert fortepianowy Panufnika zagrany został Koncert na orkiestrę Witolda Lutosławskiego. Tu dla odmiany niektóre wejścia blachy były bardzo precyzyjne. Rodkowi udało się też nasycić wykonanie odpowiednią, młodzieńczą energią.
Kraków chyba dotąd nie słyszał tak dużej ilości muzyki Andrzeja Panufnika w tak krótkim czasie. Program festiwalu, wzbogacony o dzieła innych kompozytorów, był jednocześnie różnorodny i spójny – dzięki przeplecionej przez wszystkie koncerty nici utworów tegorocznego jubilata. Byłby zapewne jeszcze ciekawszy, gdyby do skutku doszedł koncert chóralny – tradycji wspólnego śpiewu, tak ważnej dla drugiej ojczyzny Panufnika, zabrakło. Cieszy, że w wykonania zaangażowanych zostało tak wielu młodych instrumentalistów – zazwyczaj ze świetnym skutkiem. Dobre wykonania udowadniają, że muzyka Panufnika to przede wszystkim emocje – emocje jednak, które bez zrozumienia formy nie mogłyby się ujawnić.