18 października w Brukseli odbyła się promocja jednego z polskich regionów – Podlasia pt. Kolory Jazzu i Podlaskie smaki jesieni. Można bez kokieterii powiedzieć, że oprawa była przednia:
– prestiżowe miejsce – sala Yehudi Menuhina w Parlamencie Europejskim
– patronat Danuty Hübner (Przewodniczącej Komisji Rozwoju Regionalnego)
– obecność Marszałka Województwa Podlaskiego – Jarosława Dworzańskiego oraz europosła Krzysztofa Liska
– degustacja potraw i produktów regionalnych wyłożonych obficie na eleganckich stołach
– element artystyczny w postaci koncertu Grupy Jazzowej Rybacka Quintet, grającej muzykę Krzysztofa Komedy wykorzystaną w filmach Romana Polańskiego (z przerywnikami video)
– prezentacja multimedialna, na która składały się zdjęcia z regionu oraz filmik reklamowy.
Dla zwykłego odbiorcy to wydarzenie było czystą przyjemnością: muzyka, obecność tak znanych osobistości, „europejskie” otoczenie, a wszystko za darmo (i koncert i konsumpcja). No i do tego artyści – można powiedzieć – obiecujący (piszę obiecujący, a nie wspaniali, bo gorzej się ich oglądało niż słuchało, z uwagi na dość „introwertyczne” obycie sceniczne). Ostatecznie młody zespół odniósł sukces i spodobał się publiczności.
Następnego dnia zaczęłam myśleć jednak o tym wydarzeniu inaczej, zmieniłam bowiem perspektywę. Wyobraziłam sobie, że jestem Podlasiem – osobą fizyczną (tak, mam bujną wyobraźnieJ), która daje zarobione przez siebie pieniądze na wydarzenie mające coś wnieść (nowe kontakty biznesowe, przyciągnąć turystów czy zwykłych konsumentów) albo chociaż pogłębić wiedzę o przedmiocie spotkania.
Myślę, że z tej perspektywy wieczór nie był udany. Już na samym początku, kiedy publiczność czekała na Vip-ów (spóźnionych, ale może to brukselska tradycja), obejrzała ciąg zachwycających zdjęć z Podlasia. Rzeczywiście, były piękne, ale niewprowadzony w temat zagraniczny gość mógł wywnioskować, że w tej części Polski mamy jedynie przepiękną naturę, a poza tym: przydrożne krzyże, walące się chałupy i kilku mieszkańców, na ogół na wozach bądź koło snopków (średnia wieku 70 lat, u kobiet chusta na głowie obowiązkowa). Nie czepiam się – oglądałam slajdy około 20, może 30 minut – i poza jednym klasztorem, nic innego co przypominało cywilizację, kulturę, przemysł, nie widziałam…
Ale, ale, rozpoczął się wieczór. Przemówienia były ładne – wszyscy mili, uśmiechnięci. Danuta Hübner, może trochę zmęczona, jednak – jak na profesjonalistkę przystało – wygłosiła mowę jakby to była zwykła rozmowa, bez kartki, naturalnie, i to w dwóch językach. Głos zabrał też europoseł Lisek – sympatyczny człowiek (i owszem), choć wzbudził moje zdziwienie, kiedy przyznał, że gdy zaczął jeździć z Gdańska do swoich podlaskich wyborców, to był zaskoczony faktem, iż ten region jest tak duży (To jak to jest? Posłowie nie reprezentują swoich małych ojczyzn tylko są delegowani przez partię gdzie bądź?!). Jarosław Dworzański wypadł przekonywująco ze swoją dobrą prezencją i kulturą osobistą (miał też tłumacza, co ułatwiło percepcję). Jednak mógł pominąć „żart” o tym, że na Podlasiu nie kończy się Unia Europejska, a zaczyna (jak wiadomo, koniec można „przeciągnąć” dalej na Wschód, a początku raczej już nie).
Następnie mieliśmy krótki filmik reklamowy o Podlasiu, ładny, ale mało konkretny, mało poznawczy. Zdecydowanie brakowało kogoś, kto by pokazał gdzie właściwie jest ten region, jakieś fakty (liczby) i ciekawostki (np. mamy żubra), albo przedstawił możliwości jakie Podlasie daje dla przedsiębiorców czy turystów. Tymczasem niemal od razu przeszliśmy do występu artystycznego.
Czyli kolejne nieporozumienie: a dlaczego słuchamy Komedy? A dlaczego Polański? To chyba nie są „ziomale”? Miałam nadzieje, że choć muzycy się stamtąd wywodzą… Też nie, ponoć studiują w Danii i tylko jeden członek zespołu ma nikłe powiązania z Podlasiem. Hmmm. To jak się dobiera artystów do takich wydarzeń? Myślałam, że ktoś w Urzędzie Marszałkowskim, kto zna się na muzyce, szuka rodzimych, wybitnych jednostek, które następnie – w ramach promocji regionu i wyróżnienia – mogą się zaprezentować Pani Europie? Albo inaczej, powiedzmy stawia się na ludzi urodzonych czy związanych z Podlasiem i niejako pod nich przygotowuje specjalny program (niech to nawet będą piosenki Marii Koterbskiej w opracowaniu lokalnych artystów jazzowych). Byle pokazać, że region nie jest pustynią kulturalną… Gdyby chociaż zaproszony zespół był rzeczywiście najlepszą wizytówką kraju… Było ok . Ale na bankiet.
I tak płynnie przechodzimy do jedzenia. Tutaj znowu, jako Podlasie, mogłabym stwierdzić, że wkład finansowy nie przełożył się na efekt promocyjny. Dlaczego? Bo szarańcza bezmyślnie rzuciła się na darmowe jadło (dobre, bardzo dobre), wśród wygłodniałych Polaków (dominowali, niestety) znaleźli się też i obcokrajowcy, którzy akurat przechodzili sobie przez Parlament i nawet nie wiedzieli co pałaszują. Z boku wprawdzie leżały ulotki z menu (szynka gotowana, sękacz, sałatki, galaretka, kindziuk), ale nikt tego nie czytał. Czy nie lepiej by więc było dopuścić określoną liczbę gości – 100, 200, 300 – zamknąć listę kilka dni wcześniej i tylko dla tych osób przeznaczyć specjalne upominki? Do papierowej torby (z nowym, pięknym logo regionu) zapakować folder dotyczący Podlasia, informacje kontaktowe (chociażby do Przedstawicielstwa), no i – jako bonus – różnorodne lokalne specjały? Tylko ładnie zapakowane, zawierające logo producenta (na wielkim stole nie wiadomo skąd pochodzi dana kiełbasa, po prostu pakuje się na talerz wszystko po kolei). Gdyby więc były upominki (jeśli już mamy szastać pieniędzmi), to taki Belg zaniósłby „małpkę” z żubrówką do domu, do tego spróbował z całą rodziną podlaskiego sera czy szynki, no i wiedziałby w przyszłości, że jak zobaczy logo np. Mlekovity to oznacza, że serek warto kupić, podobnie wódkę z dziwną trawą w środku….
Czy nie o to chodzi, żeby – poza biesiadowaniem – zyskać coś więcej ?