Gdyby przyszło mi kiedyś napisać opowiadanie o Toccacie C-dur Schumanna, być może unikałabym pisania o Toccacie C-dur Schumanna. Jest prawdopodobne, że w ogóle uniknęłabym pisania opowiadania, tworząc w jego miejsce limeryk, piosenkę (czy nawet toccatę), a najlepiej mamiąc czytelnika skrupulatną analizą utworu. Opowiadania w ogólności charakteryzują się tym, że w kilku słowach muszą opowiedzieć historię o czymś. Opowiadania o muzyce natomiast – tym, że w krótkim czasie muszą opowiedzieć historię o wszystkim. O wszystkim i o niczym – dopowiedzą łowcy frazesów. Opowiadania o toccatach zaś charakteryzują się tym, że muszą opowiedzieć o wszystkim i w dodatku o czymś. O czymś, co jest w tym przypadku w C-dur. Skoro jednak Schumann mógł napisać toccatę w C-dur, to i Antoni Libera mógł napisać o niej opowiadanie. „(…) jeżeli Schumann w wieku lat dziewiętnastu potrafił to skomponować, to ty w tym samym wieku musisz przynajmniej to zagrać”[1] – mówi do głównego bohatera profesor Plater w wieku lat ponad sześćdziesięciu i rozkłada ręce w geście „nie masz wyboru” – co z kolei pisze w wieku lat sześćdziesięciu trzech Antoni Libera. Czuję, że nie mam wyboru, więc piszę o Toccacie C-dur recenzję.
Bajki profesora Platera
Podczas gdy Kornel Ujejski pisze Tłumaczenia Szopena, gdy Jarosław Iwaszkiewicz pisze Walc Mefisto, gdy Michał Głowiński pisze Kładkę nad czasem, gdy Stanisław Barańczak pisze Podróż zimową, gdy wreszcie Paul Celan pisze Fugę śmierci, w obliczu pisarstwa Libery powracają pytania o zasadność literackiego pisania o muzyce i, szerzej, o obecność muzyki w literaturze. Podążając za Andrzejem Hejmejem, pamiętamy o trzech „muzycznościach” – tej od onomatopei, tej od tematyki i tej od formy. Wiemy też, że gdyby badacz z pisarzem poszli na piwo – Libera pisałby na serwetkach, a Hejmej – obliczał średnicę kufla.
Trudno orzec, czy Libera napisał to opowiadanie w tonacji C-dur. Tekst, choć zachwyca swą prostotą, naszpikowany jest wirtuozowskimi smaczkami stylistycznymi. Nie znamy imienia głównego bohatera, ale lubimy go. Jemu też w życiu wiele się nie udaje – ręce drętwieją od mozolnego ćwiczenia, zdolniejszy kolega zdobywa uznanie szkolnych krytyków, a i muzyczna przyszłość jawi się w nie najjaśniejszych barwach, podając w wątpliwość dotychczasowe osiągnięcia i sens codziennego biegu palców po klawiaturze. „Także pianista, ale innego rodzaju” – myśli o sobie bohater. „Ograniczony fuszer. Łatwowierny marzyciel oszukany przez los. Który uwierzył w dzieciństwie, że ma dosyć talentu, aby podążyć tą drogą i zdobyć choćby rzemiosło, jeśli nie poklask i sławę. A osiągnął zaledwie elementarną sprawność, którą musi w dodatku bez przerwy kultywować, by w ogóle ją zachować” – nie szczędzi sobie gorzkich słów podopieczny profesora. Libera nie bez powodu przedstawia człowieka w kluczowym momencie życia – u progu dorosłości – niby-dorosłego, niby-dojrzałego, ale takiego, który nie może nawet samodzielnie wybrać utworu na egzamin dyplomowy. Lubimy tego bohatera także ze względu na jego wrażliwość i wnikliwy umysł. „No a ty, filozofie?” – zadaje pytanie profesor Plater tuż po pierwszym zagraniu przez siebie toccaty w nadziei na trafną uczniowską interpretację. Ta jest niby-trafna.
„- To jest szczególny utwór. Nowelka na fortepian o sztuce fortepianu. Muzyka o pianiście. Dźwiękowy portret muzyka. Portret wyrażający jego życie i los” – w okrągłych zdaniach tłumaczy profesor, nucąc również liryczny lejtmotyw z dopisanymi własnymi słowami: „Muzyki czar to jest niebiański dar” albo: „Gdy sobie gram, nie jestem wtedy sam”. Nieprzypadkowo odzwierciedleniem egzystencji muzyka jest los samego Platera – żywiącego nadzieje na błyskotliwą karierę pianisty, który kończy jako nauczyciel – pod tablicą, lecz jednak wciąż przy fortepianie. I chyba to jest krzepiące, że jednak tam.
Profesor („zawsze w wyglansowanych do połysku półbutach, w zaprasowanych w kant spodniach koloru marengo, w pocerowanych starannie tweedowych marynarkach (…)”) to reprezentant starej, powiedzielibyśmy dziś, szkoły – jego uczniowie nie przychodzą na lekcje nieprzygotowani. Co najwyżej mają problemy z techniką gry, z grą nazbyt szybką, z wyrażaniem emocji, z synkopami – w domu przecież ćwiczą wiele. Nie przesiadują przed komputerem, to nie te czasy – w wolnych chwilach wertują encyklopedię muzyki, kupują nagrania przygotowywanych dzieł. Znają na wyrywki utwory wybitnych kompozytorów, bo profesor Plater to nie tylko pedagog, a dawniej instrumentalista czy kompozytor, to także historyk muzyki. Jak się okazuje – również wychowawca, a po trosze psycholog i ojciec. Jedna z najważniejszych scen opowiadania to właśnie lekcja muzyki – preludium do toccaty, a może postludium do impromptu, jak wolałby główny bohater. Pytanie tylko, czy to wielka czy niewielka improwizacja pedagoga, tłumaczącego po swojemu takt po takcie cały utwór? Jego łabędzi śpiew, a może jednak rutynowa prelekcja? Stary profesor, stara szkoła – mówimy dziś, niechętni takiemu podejściu. Gdzież tu obiektywizm, gdzie analityczna wstrzemięźliwość?
Gdyby przyszło mi kiedyś napisać opowiadanie o Toccacie C-dur Schumanna, być może uniknęłabym tego, ale może też zrobiłabym to, co autor, czyli zrzuciła odpowiedzialność za swą metodologiczną niesubordynację na bohatera. Jestem bowiem przekonana, że gdyby to profesor Plater i Antoni Libera poszli do pubu – piwo stawiałby Libera – bo to jego nauczyciel wyręczył w przekładaniu nut na słowa. A projekt jest klarowny: Toccata C-dur to opowieść o życiu muzyka – o pracy w pocie czoła, rekompensowanej wolnością artystycznego ducha. Jeśli zatem wymyślać alternatywne światy – nowelę Libery można by zatytułować po prostu: Każdy jest Schumannem.
Każdy jest Schumannem
„Tak właśnie rzecz się miała ze mną i Sławkiem B.” – mówi nasz młody bohater, chłopak wsadzony w ani pewną, ani w dość satysfakcjonującą rzeczywistość. Aktor technicznie wymagającego i po wielokroć powtarzanego spektaklu pod tytułem Dobre i to, ale z biletami za darmo. Nie do końca rozumiany, bo niedostatecznie uzdolniony. Stale narażony na wartościujące sądy i porównania z innymi – jeśli formułowane nie przez samego profesora, to na pewno przez samego siebie. To właśnie on – wyrozumiały, lecz łapczywie wyrywający strzępki samoakceptacji spomiędzy tego, co zostawia po sobie Sławek – muzyczny rywal, katolik, stopień na dyplomie: bardzo dobry z wyróżnieniem. „Natomiast z Beethovenem nie bardzo już sobie radził – nie technicznie rzecz jasna, lecz interpretacyjnie. Na moje ucho nie czuł istoty tej muzyki: owych zawartych w niej żywiołów i sprzeczności” – pociesza się nasz bohater. Po latach odnajduje Sławka – w szkole, przygarbionego, w garniturze marengo.
Toccata C-dur Libery to też trochę Toccata C-dur Schumanna. Nie uniknę syndromu profesora Platera, usiłując odnaleźć w opowiadaniu znawcy Becketta elementów dzieła niemieckiego romantyka. Może kaskada burzliwych akordów to los w beethovenowskim rozumieniu? Może powrót bohatera do ojczyzny i powtórne wysłuchanie toccaty w wykonaniu dawnego kolegi to nic innego niż znamienna finałowa kantylena, w której „on się tam jakby z czymś żegna, chociaż dopiero co zaczął”? Paradoksalnie, językowa ogłada i precyzja Libery idą w parze z pełną ekspresji kompozycją Schumanna, dla której najlepsze wykonanie nie równa się najszybszemu wykonaniu. Z tego punktu widzenia wydawałoby się, że opowiadania o tym utworze nie można zatytułować prościej niż: Toccata C-dur – Libera robi to, chociaż wie, że nie każdy jest Schumannem.
I tak właśnie rzecz się miała z nimi: z Schumannem, z Liberą, z Platerem, ze Sławkiem B. i z Toccatą C. Jeśli Schumann w wieku lat prawie dwudziestu mógł napisać Toccatę C-dur, którą bohater w tym samym wieku mógł zagrać, o czym trzykrotnie starszy Antoni Libera mógł napisać opowiadanie, a ja – trzykrotnie od Libery młodsza – recenzję – to ty możesz to opowiadanie przeczytać. Jednokrotnie, dwukrotnie bądź wielokrotnie.
Artykuł ukazał się na blogu muzycznym Podsłuchaj: https://podsluchaj.wordpress.com/2014/02/08/oto-toccata/
[1] Wszystkie cytaty pochodzą z opowiadania Antoniego Libery Toccata C-dur (w: Antoni Libera, Niech się panu darzy i dwie inne nowele, Warszawa: Biblioteka „Więzi” 2013).